Tak się składa, że jestem. Ostatnio, chcąc nie chcąc, cały czas. Trochę prywatnie, ale bardziej w celach zarobkowych. Taka sytuacja, więc nie narzekam. Kraków, Jarosław, Bruksela i woj. lubelskie…

Pijemy z Malesą w Brukseli
Pijemy z Malesą w Brukseli

O tym, że stosunkowo często gdzieś jeżdżę wiadomo nie od dziś. Nie ukrywam, że czasem to lubię. Ale czasem nie znaczy, że w każdej sytuacji. Bywa bowiem tak, jak się okazuje, że to całe podróżowanie może być męczące.

Zacznę jednak od przyjemniejszych wydarzeń. Od miłego wyjazdu do Krakowa.
Pojechałam tam z Filipem. To nasz drugi w sumie wspólny wyjazd po Łodzi. Tym razem jednak dłużej, niż na jedną noc. Skoro Kraków, to wiadomo, że Grześ. Sposób, w jaki nas ugościł, przeszedł moje najszczersze oczekiwania. Powiem może tyle, że na moje przywitanie zrobił białkową pizzę. Tak, białkową pizzę. To znaczy taką, gdzie jest beztłuszczowy ser, a ciasto zrobione jest ze specjalnej mazi białkowej. A to nie koniec! Pozwolił mi i Filipowi spać na swoim łóżku w sypialni! Taki jest Grześ. A najśmieszniejsze jet to, że zawsze zaskakuje mnie swoją gościnnością, podczas gdy jak nigdy nie miałam okazji go gościć na noc w Melinie. Ja wiem, że Melina jest a) wynajmowana a nie własnościowa, b) mniejsza niż mieszkanie Grzesia – ale jakoś tak się zawsze składa, że on nocuje gdzie indziej. Tym niemniej, chcę też, żeby ta blotka był także podziękowaniem dla niego za to, jak nas ugościł. Primo!
Ponieważ to Kraków, to postanowiłam zroganizować bifor… ze znajomym z Warszawy, który ten weekend też spędzał w tym mieście. Wpadł do nas ze znajomymi – w tym z bardzo atrakcyjnym 17latkiem – a Grześ zaprosił swoich, no nieco już starszych, sąsiadów. Było więc mieszane towarzystwo i to dało się zauważyć. Tym niemniej, było bardzo miło. Szalona noc w Coconie była oczywistym następstwem. Ja w Coconie cieszę się na spotkanie znajomych. Bo tak się w sumie składa, że choć stosunkowo rzadko tam bywam, to mam już znajomych – mówię o barmanie Rudej, pomocniku barmana Dawidzie (a obecnie już barmanie) i selekcjonerce, której imienia nigdy nie zapamiętam, bo zawsze jak wchodzę, to jestem już pijana… I oni mnie znają, i znam ich ja. I ich naprawdę lubię.
Noc była długa, Filip szalał, ja spotkałam Szymona (tak, ten były od Gacka), spotkaliśmy też Iana (który, jak się okazało, dogaduje się z Filipem!) oraz niejakiego Misia od Grzesia. Takie koligacje. Było strasznie śmiesznie, bardzo tanecznie i miło.
Sobotę spędziliśmy na tzw. dworze. Spacer, jakiś obiad w Novej… Bardzo sympatycznie i na spokojnie. Oczywiście, w Novej już poznałam wszystkie ciotodramy jak to jeden hetero stuk drugą hetero, która ma męża czy tam narzeczonego… Takie tam życiowe sprawy. Dołączył do nas piękny jak zawsze Dawid, który potem prosto do pracy leciał. I miał rację, zapowiadając, że tam się spotkamy. Tej nocy jednak – jako że to ostatnia sobota karnawału i w Coconie konkurs na strój – Grześ wygrzebał gdzieś z szafy jakieś stare przebrania. Sam się zrobił na Harry’ego Pottera, mnie zaś ubrał w strój Dalajlamy/Jezusa. Kto co woli. Filip się nie przebrał, ale za to się najebał. Dość mocno, przez co był nieco bardziej niż zwykle zauważalny i trzeba go było nieco bardziej na ulicach stopować, coby wpierdol nie dostał. Poszliśmy do LaF na rozgrzewkę małą. Śmieszne, ale nie tak szaleńczo, jak się zdarzało w przeszłości. Potem jakaś pijalnia wódki, bom miała z Grzesiem ochotę na tatara. Dobry był, narzekać nie mogę. Nie to, żebyśmy wzbudzali zainteresowanie w naszych strojach ;)
W Coconie się działo! Okazało się, że nie zgłosiliśmy się gdzieś-tam w naszych strojach i alkoholu nie wygraliśmy. A wygrana była w kieszeni, bo mało kto cokolwiek ze swoim wyglądem zrobił… Szkoda, szkoda. Ale przecież nie o wygraną chodzi. Jeden z moim fanów twerkował dla mnie pod ścianą. Ja piłam dużo wódki, Filip szalał na parkiecie… A gdy wróciliśmy do domu, głodni chłopcy jedli ogórki kiszone i kiełbasę drobiową… Zmuszając mnie do tego samego. Kompromitujące fotki z tego wieczoru zachowam dla siebie!
W niedzielę, na pożegnanie, poszliśmy coś zjeść do jakiejś znanej restauracji w Krakowie. U Babci Maliny przy ul. Szpitalnej. Niby, że fajna i stylizowana. I rzeczywiście, ciekawie w środku. Poziom 0 wygląda jak restauracja w górach, zaś -1, gdzie poszliśmy, wygląda jak coś z lat 30. XX wieku. Więc ciekawie. Ale to koniec miłych doznań. Zamówiłam tatar z łososia. Na początek. A pani podaje mi – nie dość, że bez jajka (!) to jeszcze – wędzonego łososia. Wędzonego. W tatarze. Nie surowego, tylko wędzonego. Potem było tylko gorzej. Nieklarowny, obrzydliwy rosół. Drugie danie utopione w tłuszczu. Wszystko na nie. Nie zjadłam nic. Co ciekawe, nie zdziwiło to obsługi. Głównie dlatego, że zajęta była pierdoleniem głupot ze swoimi znajomymi, którzy siedzieli przy stoliku obok nas. Skandaliczna osbługa, niedobre jedzenie. Zdecydowanie ODRADZAM restaurację U Babci Maliny przy ul. Szpitalnej.
Oczywiście, trochę swój zły humor wyżyłam na Grzesiu i Filipie, ale starałam się zachować spokój. Filip wówczas jednak zrobił coś, czego bardzo nie lubię: zapytał, czy może zjeść coś z mojego talerza. Generalnie wie, że tego nie lubię. Zawsze powtarzam: jak masz na coś ochotę, weź sobie, zamów, podjedz z lodówki. Nie lubię. Więc wkurwiłam się jeszcze bardziej ale całe wkurwienie zatrzymałam dla siebie. Po prostu byłam nieco mniej rozmowna niż zwykle.

***

Ciekawy był także mój wyjazd do Jarosławia. Tym razem już bardziej służbowo. Projekt unijny z osobami z niepełnosprawnością. Miałam z zadanie poprowadzić dla połowy grupy zajęcia integracyjne pierwszego wieczoru. Ale to łatwizna się okazała (wbrew moim obawom…) mimo obecności osób poniżej normy intelektualnej.
Cały wyjazd okazał się ciekawy pod wieloma względami. Po pierwsze: piłam po raz pierwszy w życiu z kobietą-profesorką. Po drugie: mogłam poopowiadać o tym, jak mnie zwolniono „z sąsiedniego” projektu unijnego za bycie transem (w tym projekcie nikomu to nie przeszkadza). Po trzecie: wypiłam mnóstwo wódki z obcymi ludźmi. Po czwarte: była to ciekawa obserwacja socjologiczna osób o zupełnie odmiennych poglądach na życie, które się spierają ze sobą. Po piąte: odwiedziłam ciekawe miejsca, które służą osobom z niepełnosprawnościami, ale i świetnie ciągną na to kasę. A po szóste: zwiedziłam ładne miejsca! Sam Jarosław może nie jest jakoś specjalnie piękny (choć i tutaj się znajdzie coś nie coś!), ale przy okazji zahaczyliśmy o Sandomierz i pałac z Łańcucie. Sandomierz okazał się zabawny, bo wycieczka była „Śladami ojca Mateusza”. Jakiś serial o księdzu ponoć dzieje się w Sandomierzu, są z tego bardzo dumni i mają wycieczki jego śladami. Zabawnie, przyznaję. Za to znów przypomniałam sobie, jak na mnie działają piękne kościoły. O tak, mam do nich słabość! Totalną! Tak samo jak do pałacu w Łańcucie! Boże, jak on pięknie zachowany jest! I jak dobrze pomyślany! Podobało mi się bardzo. Mogłabym tam mieszkać w sumie. Tak szczerze.
Oczywiście, nie byłabym sobą, gdyby coś się mi nie przytrafiło… A co? Ano wypadek. Nasz autokar w drodze powrotnej walnął w jakiś samochód. Poszła szyba. Długie spisywanie protokołów, robienie zdjęć… Dobrze, że zaparkowaliśmy na parkingu przy Biedronce, to mogłam iść kupić wino jakieś. I na dalszą podróż byłam ustawiona. O, tyle powiem!

***

Wyjazdy zagraniczne dużą grupą, zawsze się źle kończą. Tak jakoś mamy, że jak się zbierzemy wszyscy, to odpinamy wrotki na całego. Nie inaczej było i tym razem… Podróż do Brukseli to pomysł mojej przyjaciółki Gacek (złego słowa o niej nie powiem) na uczczenie swoich urodzin. Kupił dla gości bilety lotnicze i hopsa! Pomysł o tyle szalony, co ciekawy :) Oczywiście, w zamian za to, za nocleg płaciliśmy już solidarnie my – w prezencie dla niego.
Podróż dobrze się zaczęła już na lotnisku. Wiadomo, zaraz po kontroli bezpieczeństwa, udaliśmy się do sklepu wolnocłowego, żeby coś zarówno na podróż, jak i na pobyt zakupić. Wchodzimy a tutaj: niespodzianka! Wielka promocja z okazji piątych urodzin sklepu! Co się działo! Jak myśmy się darły! Pierwsze co: promocyjne gry i zabawy. Pani zaprosiła nas na bok i polała po troszku wódki. Nie za dużo, tak z 15 ml. I trzeba teraz wypić i powiedzieć, która to z trzech wódek będzie. Próbujemy, a pani podaje, że do wyboru mamy: Belvedere, Danzka i Chopin. Że to nie Chopin wiem od razu, bo nienawidzę. Zostają dwie. Stawiam na Danzka, bo pomyślałem, że Belvedere za drogi na takie konkursy. Choć przyznaję, że podchodziło mi Belvederkiem. No i mój błąd, że zwyciężyła kalkulacja a nie instynkt! To był Belvedere! W nagrodę osoby, które zgadły, dostały jeszcze ze trzy jakieś alkohole do spróbowania. A te, które nie zgadły, też dostały trzy alkohole do spróbowania. Plus jakieś książeczki o whisky. To jednak nie koniec atrakcji: wszystkie alkohole, które mają na sobie pomarańczową wstążeczkę w sklepie, oznaczają, że jest do nich jakiś promocyjny gadżet do wyboru. Rzuciłyśmy się więc do kupowania. Ale i do przekładania, ma się rozumieć, wstążeczek na wybrane przez nas alkohole. Polak potrafi.
Ledwo dostałyśmy się do samolotu linii WizzAir, rozpoczęło się picie. Po chwili mieliśmy już tak dobry humor (może mniej od picia, bardziej od wygłupiania się), że przystojny steward nie mógł zrobić swojego pokazu bezpieczeństwa, bo jak się na nas spojrzał, to wybuchał śmiechem. Patrzył więc w ziemię i machał tymi swoimi ciotowskimi łapkami.

Skoro tak się zaczyna, dalej nie może być gorzej. I nie było. Jak zwykle, pobyt zmienił się w jedną wielką imprezę, którą przerywały krótkie przerwy na sen. Wynajęliśmy piękny aparatament. Okazało się, że właścicielka sama go urządzała. Przez pewną pomyłkę z poprzedniego wyjazdu, mieliśmy też do dyspozycji jakieś 600 m dalej, pokój w hotelu. Od razu postanowiono jednak, że nikt tam nie będzie spać, a będzie to jedynie taka nasza ruchalnia. Najpierw pomyślałam, że to dobry żart, ale potem okazało się, że pokój był w użyciu… Nasze dziewczyny dwie już pierwszej nocy złapały jakiś chłopców w swoje sidła i wylądowały z nimi w hotelu. Takie to pożyją!

Oczywiście, część grupy nie chciała iść już w piątek na imprezę, ale nie ja i moja przyjaciółka Gacek (złego słowa o niej nie powiem). Ruszyliśmy na podbój gejowskich klubów, mimo że do apartamentu dotarliśmy dopiero po 22:00. Późno, ale dla nas nigdy nie jest za późno. Zabawa była, nie powiem, udana. Choć okazało się, że znajomi mieli rację i Bruksela jest w sumie niewielkim miastem a więc i klybów nie może być za dużo… Puby dominują. My jednak mamy nosa i coś tam znaleźliśmy.
Przyznam się, że nie wiem, jak ta noc się skończyła, ale wiem, że rano poszliśmy na zakupy, robiąc – oczywiście – zamieszanie wokół siebie. Musicie wiedzieć, że gdy zbierze się 9 osób, to naprawdę nie ma mocnych. Zawsze ktoś ma ochotę się pośmiać, pożartować albo po prostu nie chce spać. I tak było u nas.
Tym bardziej, że potem jeszcze z Amsterdamu dołączył do nas Kacperek! Jak obiecał, tak zrobił i w sobotę bawił się z nami i spał u nas. Opuścił nas w niedzielę. My, jak możecie się domyślić, nie skończyliśmy imprezowania. Co prawda w niedzielę „na miasto” już nie wyszliśmy, ale w apartamencie najpierw bawiliśmy się w chowanego (nasza ulubiona zabawa!) a potem graliśmy w grę o nazwie „Mafia”. Przesiedliśmy się na nią jakiś czas temu z Makao. Ponieważ nasz lot powrotny był zaplanowany na 8:00 rano (a na lotnisko jednak ze 40 km jest…), to pojawiła się idea, żeby tej nocy sen sobie odpuścić i szaleć do rana. Tak się nie stało i jednak krótki, bo może półtorejgodzinny sen mieliśmy. Poranne pakowanie nie było najprzyjemniejsze, ale za to na dworcu okazało się, że wynajęcie dla nas busika jest tańsze niż podróż autobusem. Tak więc we własnym gronie podróżowaliśmy śpiąc całą trasę. Na lotnisku byliśmy nieco za wcześnie, więc… tak, jeszcze jakieś winko i piwko poszły w ruch ;)

Hity wyjazdu? Kilka. Po pierwsze, piosenka „One night in Sopot”, która leciała w kółko! Musicie poznać, jeśli nie znacie. Sam bit jest dobry, ale dodane do tego słowa o Oliwce, która oblewała zdany egzamin gimnazjalny są boskie! Zwłaszcza jak ktoś zna te miejsca w Sopocie, o których mówi podmiot liryczny. Bajka!!!
Drugi – to znów nienajnowsza rzecz – „Zakupy” Aldony Orłowskiej. Nadal nie wiem, czym jest „czek obrotowy”, o którym śpiewa…

Podsumowując, wróciłam ze zdartym gardłem (5 dni po przyjeździe nadal nie mówię normalnie), zmęczona, poobijana, ledwo żywa i ledwo trzeźwa. Czyli dobrze. I wiem, że narzekałam na ten wyjazd przed nim, ale po prostu wiedziałam, że wydam na nim za dużo kasy, za bardzo się zeszmacę i że będę żałować, że tego czasu nie przepracowałam. Poniekąd tak jest. Ale jest też tak, że ten czas spędzony z bandą moich szalonych znajomych, zawsze będę uważała za udany. Tak już z nimi mam.

***

Ostatnie moje podróżowanie dotyczy jednak życia codziennego. Po tym, jak zwolniono mnie z Polskiego Forum Osób Niepełnosprawnych za bycie transem i działaczką LGBT, znalazłam dość szybko nowe zajęcie. Próbowałam w pozarządówce i byłam blisko znalezienia się w jednej fundacji przy firmie ubezpieczeniowej, ale ostatecznie tam się nie udało. Potem jeszcze próbowałam w jednej instytucji edukacyjnej, ale także nie poszło. Nie czekając nawet na wyniki, przyjęłam propozycję mojego znajomego, by pracować dla niego.
Czyli jednak prywatna firma. Sprawa o tyle fajna, że mam dość wysoką pozycję i bardzo dużo swobody. Pewne zaufanie w moje kompetencje i doświadczenie pozwala mi działać dość swobodnie. Oczywiście, nie zdradzę wam co dokładnie robię i czym się zajmuję, ale jest to praca w zasadzie na stanowisku zbliżonym do PR & Marketing Manager. Zbliżonym, podkreślam.
Jedynym minusem jest to, że… dzieje się to poza Warszawą. Dlatego właśnie w każdym tygodniu spędzam trzy dni poza stolicą. Wyjazd taki finansowany jest, oczywiście, przez pracodawcę a podróż trwa około 2,5 godziny. Na miejscu śpię w dwugwiazdkowym hotelu (lepszych nie ma w tej miejscowości…) i zarabiam, prawdę mówiąc, całkiem okej. W zasadzie tyle, ile chciałam. Podróże na razie mnie nie męczą, więc nie narzekam. Na miejscu praca z młodym zespołem, więc też jest okej. Dotychczas zajmować się musiałam głównie ogarnianiem bałaganu, ale teraz już zaczynam wchodzić w swoje docelowe kompetencje. Trzymajcie kciuki ;)

***

A aktualnie moje życie zaczyna pochłaniać – jak zwykle o tej porze roku – Parada Równości. Wiem, wiem, to mój wybór i moja sprawa. Ale jednak pożalić się mogę. Wszak to darmowa praca na rzecz społeczności LGBT. Traktuję ją trochę jak „giving back to community”. Czyli oddawanie tego, co dała mi społeczność LGBT. Mam takie przeczucie, że każda i każdy z nas powinien. Nie koniecznie organizując od razu Paradę Równości, ale choćby przekazując 1% podatku. To też coś, to też ważne. No więc moje życie zmienia się w życie organizatorki Parady. Codzienne telefony z Łukaszem, na razie dziesiątki maili (które się zmienią niedługo w setki), spotkania ze sponsorami, z urzednikami, z potencjalnymi partnerami… Wszystko się zaczyna nakręcać. Już teraz wiem, że na miesiąc przed Paradą Równości zrobię sobie mój słynny Miesiąc Bez Alkoholu, bo inaczej nie dam rady w takim tempie.
A was, oczywiście, zachęcam do przyjścia. Już 14 czerwca.

A propos wyjazdów: czekają mnie jeszcze co najmniej 2 przed Paradą… Jeden do domu rodzinnego na Wielkanoc, a drugi do… domu rodzinnego na pierwszą komunię chrześniaka. Ech, to będą biedne miesiące :(

Wypowiedz się! Skomentuj!