Zacznę mimo wszystko od tęczy, bo to najbardziej bieżąca sprawa. Poza tym już kiedyś tęczą się zajmowałam, więc chyba musimy rozprawić się z tematem po 11 listopada 2013.

Nie ma sensu powtarzać, że spalenie jej to skurwysyństwo (spróbujcie postawić się w sytuacji autorki dzieła…), że wandalizm (oczywiste) i że było do przewidzenia (dla mnie było oczywiste, że jeśli idą obok niej to nie bez powodu). W kilka godzin po zakończeniu Marszu Niepodległości wszystko to wydaje się oczywiste. Oczywiste jest także, że należy znaleźć osoby odpowiedzialne za wydarzenia z pl. Zbawiciela jak i z pozostałych miejsc, które podczas manifestacji ucierpiały.

Ważniejsze pytanie brzmi: co teraz? Jak zachować się wobec tęczy w tej sytuacji? Opcje są, co oczywiste, dwie. Pierwsza to odbudowa pracy, a druga: pozostawienie jej w stanie, w jakim się znajduje. Dwa dni przed 11 listopada zakończyła się instalacja 23 tysięcy kwiatów na rusztowaniu. Nie można zapomnieć o tym, że kwiaty zostały odtworzone podczas warsztatów zorganizowanych przez Instytut Adama Mickiewicza. Wzięło w nich udział kilkaset osób. To oznacza, że te kilkaset osób chciało, żeby tęcza stanęła znów – ale chciało w sposób szczególny. Nie tylko lajkując debilne strony na facebooku („Żądam powrotu tęczy na pl. Zbawiciela”), ale autentycznie włączyły się w jej odtworzenie. Tęcza zabezpieczona była dodatkowo przed spaleniem, ale – wiadomo – nie ma materiałów zupełnie niepalnych. I to było widać na nagraniach: tęcza nie tyle się paliła, co kopciła. Spalanie trwało długo.

W dotychczasowych moich komentarzach podkreślałam, że tęczę należy odbudowywać, by była – jak napisałam na queer.pl – „wbita jak to pióro w przysłowiową dupę (…), środkowym palcem wystawionym do wszystkich tych, którzy chcą nas z ulic usunąć”. I w zasadzie zgadzam się nadal z tym, że musimy walczyć o jej pozostawienie w centrum Warszawy. Zastanawiam się jednak, czy rzeczywiście trzeba ją odbudowywać.
Przypomina mi się sytuacja z mojego rodzinnego miasta. Kilkanaście lat temu na placu przed kościołem (znajdującym się zresztą jakieś 200 m od mojego bloku), postawiono wysoki krzyż. I okej, niech sobie stoi – wszak miejsce jest ku temu odpowiednie, krzyż i tak był niższy o wiele od kościoła, więc problemów nie ma. Kilka lat po jego postawieniu, ktoś w nocy zaatakował krzyż. Jakiś – chyba niezrównoważony psychicznie – mężczyzna próbował siekierą zniszczyć ten pomnik. Nie pamiętam szczegółów, bo było to jednak bardzo dawno temu, ale ostatecznie krzyża nie zrąbał, tylko lekko uszkodził po bokach. Proboszcz parafii, na terenie której znajdował się kościół i krzyż zastanawiał się, co z tym krzyżem zrobić: ostatecznie postanowił go zostawić. Dodał przed nim pamiątkową tablicę, na której widnieje informacja, że tego to a tego dnia ktoś zbezcześcił krzyż i chciał go usunąć. Tablica jest do dziś. Uszkodzony krzyż stoi także.

I dlatego coraz bliżej mi do koncepcji podobnej względem tęczy na pl. Zbawiciela. Może rzeczywiście należałoby ją zostawić spaloną, czarną, szarą, osmoloną, brudną. Skoro nie chce część obywatelek i obywateli Warszawy mieć ładnego, kolorowego symbolu w centrum stolicy, niech mają czarne rusztowanie. Takie, które będzie przypominać, że była szansa na kolory w Polsce, ale została odrzucona (kilka już razy…). Że Polacy i Polki w swojej większości wolą mieć czarno-szary smutny symbol a nie kolorową sztukę. Oczywiście, wówczas przy tej spaleniźnie należałoby postawić jakąś informację (kamienną, żeby naprawdę nie dało rady spalić…), z wyjaśnieniem dlaczego tak a nie inaczej. Żeby symbol przerażał a wyjaśnienie dodatkowo raziło.
Myślę sobie, że takie rusztowanie byłoby także piórem wbitym w przysłowiową dupę. Byłoby nadal palcem wystawionym w stronę tych, którzy chcą nas z miasta przegonić, bo „wielka Polska katolicka!”.

Z drugiej strony: czemu nie odbudować?! Zwłaszcza, jeśli miałoby to się odbyć z pieniędzy osób, które ją zniszczyły tym razem. Wówczas jestem stanowczo, zdecydowanie i absolutnie za. Wówczas nie pozostaje nic innego – trzeba jak najszybciej uzyskać pieniądze od nich i zbudować tęczę od nowa. Może wówczas postawić tablicę obok, na której dopisywać kolejne jej spalenia. Żeby pokazać determinację naszą do tego, żeby pozostać w Warszawie, w Polsce. Naszą determinację, żeby pozostać przy życiu.

***

Oczywiście, pojawiają się przy okazji głosy, że należy nauczkę wyciągnąć z tego, co się dzieje od lat i należałoby w przyszłym roku zakazać Marszu Niepodległości w 2014. Oczywiście, są to żądania głupie i pozbawione podstaw. Bo co to znaczy „zakazać Marszu Niepodległości”? To znaczy, że prewencyjnie ocenzurować swobodę wypowiedzi i swobodę zgromadzeń? Prewencyjna cenzura jest niedozwolona w Polsce i właśnie o utrzymanie tego zakazu walczyli organizatorzy i organizatorki Parady Równości, gdy zakazywał jej prezydent Warszawy Lech Kaczyński. Więc na pewno nie poprę teraz jej przywrócenia. Po prostu nie.
Poza tym, czy jeśli organizatorzy nazwą przemarsz „Marsz 11 listopada”, to już nie zakażemy? (Pomijam fakt, że w zgłoszeniu zgromadzenia publicznego do władz miasta NIE PODAJE SIĘ nazwy wydarzenia – wszak nie każde musi mieć takową.) Albo jeśli zgłosi to wydarzenie tym razem nie pan X tylko pani Y, to już nie zakażemy? Bezsens tego hasła „zakażmy Marszu Niepodległości” jest bez sensu i ktokolwiek tak mówi, jest idiotą i ignorantem.

No i odniosę się jeszcze do liczby uczestniczek i uczestników Marszu Niepodległości 2013. Na bogów i do chuja pana! Jeśli tam było 100 tys. osób (jak podają organizatorzy), to ja ważę 20 kg. Ja wiem, że manipulowanie liczbami jest łatwe, bo policja od kilku lat nie ujawnia swoich szacunków… ale bez przesady! To ja równie dobrze mogę powiedzieć, że dziś w moim mieszkaniu manifestuje 5 tys. osób a na ostatniej Paradzie Równości było ich 200 tys. To samo robią organizatorzy gay pride na Zachodzie. Wiem, ile tam jest osób, bo widzę to. Naprawdę, po latach organizacji zgromadzeń publicznych wiem, jak należy liczyć i szacować tych ludzi. Przyjęłam założenie, że w przypadku Parady Równości wypowiadam się prawdziwie: nie zawyżam tej liczby, nie oszukuję ludzi. Na Zachodzie wiem, że liczy się różnie: z tymi, którzy stoją po bokach, z tymi, którzy przechodzą obok, z tymi, którzy byli na imprezie na zakończenie… Różne są metody i uzasadnienia ale efekt zawsze ten sam: zawyżanie liczby osób uczestniczących. To samo robi Marsz Niepodległości. 100 tys? Tak, jasne. Nie ma najmniejszych szans, żeby zbliżyli się choć do ćwiartki tej liczby.
I tyle.

***

Druga sprawa: miesiąc bez alkoholu. Powoli, powoli dobiega końca. Trzeci tydzień za mną. Nie jest źle, choć przyznać muszę, że dwa długie weekendy listopadowe akurat w czasie owego miesiąca wypadły… No, trudno. Wiecie, że nie ma dobrego momentu na taki czas. Zawsze jest jakaś okazja, jakieś wydarzenie. Gdybym zaczęła tydzień później, zahaczyłabym o urodziny Meliny (w tym roku pod nazwą „Czy Lata Meliny”)… więc też niedobrze. Zawsze coś.

Po co to robię? „Po co się męczysz?” – pytacie. Nie męczę się, bez przesady. Ot, muszę wrócić do starych dobrych czasów, gdy bawiłam się bez alkoholu, bo imprezy były tak dobre, że wódka tylko by przeszkadzała. Co prawda dziś już nie ma dobrych imprez, ale nadal potrafię bawić się bezalkoholowo. Jasne, nie są to wówczas imprezy tak szalone i porywające, jak wówczas, gdy niesie mnie czterdziestoprocentowe upojenie i ciemności przykładowego Glamu, ale jednak nadal. Jasne, że trochę za wódką tęsknię. Tym bardziej, że to już drugi Miesiąc Bez Alkoholu w tym roku – zazwyczaj miewam tylko jeden, przed Paradą Równości.

A, więc po co to robię? By się sprawdzić. Bo prawda jest taka, że a) jestem Polakiem (choć wiem, że wiele osób uczestniczących dziś w Marszu Niepodległości napisze, że wcale nie), więc mam kulturowe predyspozycje do nadużywania alkoholu, b) mam w rodzinie przypadki osób, które też nadużywały takowego (choć nie wiem, czy ten argument nie jest tym samym, co poprzedni), c) późno zaczęłam pić, bo pierwszy alkohol pojawił się w moim życiu, gdy miałam lat 18 a na poważnie pić zaczęłam dopiero kilka lat temu oraz d) piję bardzo często. Po prostu chcę sprawdzić, czy to nadal ja dyktuję warunki, czy też wódeczka dyktuje je mnie. Na razie prowadzę i nie złamałam się ani razu podczas trzech już tygodni. A okazji było wiele!

Zacznę od tego, że – jak na złość – wszyscy chcą mi stawiać wódkę, drinki i tym podobne. W klubach, jakby się zmówili, wołają do baru i pytają mnie, co mi podać. Ze smutkiem odpowiadam: Colę Zero (względnie: Pepsi Light, gdy wiem, że klub ma umowę z Pepsico). No i ostatnio sama robiłam imprezę dla Wolontariatu Równości, gdzie wszelakich alkoholi było pod dostatkiem, ja decydowałam, co kupujemy i nie miałam z góry narzuconych ograniczeń… Tak więc nie było łatwo się oprzeć. Ale teraz będzie już z górki – jeszcze tylko tydzień. Ostatnie sześć dni. W niedzielę, zaraz po północy, gdy technicznie zacznie się już poniedziałek, na pewno napiję się bourbonu, który czeka od przyjazdu z Barcelony… Bardzo go lubię, więc odliczam dni i godziny do naszego spotkania.

Przy okazji chcę sprawdzić, czy alkohol ma autentyczny wpływ na moją wagę. W sensie, czy rzeczywiście przez wódkę mam problem z utrzymaniem/utratą wagi. Miesiąc nie-picia to dobra okazja, prawda? Tym bardziej, że znów biegam w dni powszednie rano i cały czas przymierzam się do dodania do tego porannej porcji ćwiczeń. Ale to za jakiś czas.

***

A już niedługo, za jakieś 10 dni, urodziny Meliny! Nie mogę się doczekać, bo wspaniali goście się zapowiadają. Z Warszawy, z Krakowa, z innych miast… Mam nadzieję, że wszystko wypali! Mam też nadzieję, że przygotowywana przeze mnie nalewka na bazie wiórków kokosowych wyjdzie dobra. Będzie szaleństwo!

Na jejperfekcyjnosc.blox.pl konkurs, w którym do wygrania trzy dwuosobowe zaproszenia do Meliny na ten wieczór, więc zapraszam!

Wypowiedz się! Skomentuj!