Przemoc, kelnerowanie, romanse i problemy we Władysławowie
Władysławowo mnie przyciąga. Nie miejscowość, bo ta jest dokładnie taka sama jak wszystkie polskie nadmorskie wsie. Bardziej chodzi mi o ludzi, atmosferę i to, co dzieje się w restauracji Marcinka.
A dzieje się tam sporo, zawsze. Odkryłam to rok temu, gdy postanowiłam na chwilkę pobawić się w barmankę. Najpierw to miała być kilkudniowa przygoda na zasadzie „spróbuję po raz pierwszy w życiu typowo studenckiej pracy”, ale potem przerodziła się w autentyczny fun z tego, co robię. Praca barmana/kelnera jest super. To znaczy, na krótką metę i bez zobowiązań. No bo nie będę ukrywać, że o ile rok temu kasa z tej pracy mi się przydała (byłam w mocnym dołku finansowym) tak w tym roku absolutnie nie jest mi potrzebna (jeszcze jej nie dostałam, tak na marginesie). Ale nadal chciałam to zrobić – poczuć znów ten klimat, wyłączyć się totalnie. Bo to właśnie tak jest – że gdy tam się jest, żyje się w innym świecie. Informacje z normalności, z codzienności, w ogóle nie docierają. Nie ma znaczenia czy Tusk chce zmienić ustawę budżetową, czy Snowdena wydali USA, czy Korea wypowiedziała znów wojnę drugiej Korei. To nie ma znaczenia. Ba! Te informacje w ogóle tam nie docierają. Żyje się jak w jakiejś bańce, oddzielonym od świata. Zapierdol momentami jest tak duży, że nawet na facebooka człowiek nie ma siły ani czasu wejść. Po prostu technicznie jest to niemożliwe czasowo.
Do Władysławowa dotarłam w sobotę. W noc poprzedzającą nie odpuściłam sobie – wybrałam się do Glam. Od wielu tygodni nie było mnie w weekend w Warszawie, więc miło było znów zobaczyć znajome gęby. Siedziałam tam jakoś do 4:15. O 6:00 miałam pociąg. Wróciłem więc do domu taxi, wykąpałem się, zgarnąłem torbę, zjadłem śniadanie i w drogę. Podróż minęła mi miło. Nie tylko dlatego, że Express InterCity Jantar jest ładny, wygodny i klimatyzowany, ale także dlatego, że odsypiałam noc i podróży prawie nie zauważyłam. Na miejscu byłem około 14:00. Bezpośrednio z Warszawy, co jest super. Z dworca odebrali mnie Bonek i Agata. Przypominam sobie, jak rok temu ja odbierałam Bonka. Jak inna była ta sytuacja…
Od razu rozlokowałam się w pokoju w restauracji. Bowiem znajdują się w niej dwa schowane niewiele pokoje, w których mieszka część pracowników. Warunki są… no, takie jak wszędzie w tego typu miejscach. Ciasno, niewygodnie, porządek jest tam rzadkością. Toaleta/łazienka czekają na remont… Ale takie są realia gastro-świata. O pracownika nie dba się jakoś szczególnie. Jak chce zarobić, to to zniesie. Mi o tyle nie zależy, że wiedziałam, że będę tam tydzień. W sensie, że można to znieść bez większych problemów. Ale jakbym miała tam być 2 miesiące, mogłoby być trudniej.
Zawsze myślę o tym, jak ludzie chcący odłożyć na coś zapierdalają w tych restauracjach i męczą się w takich warunkach. Współczuję i nie zazdroszczę. Ale i wiem, jak to jest. Przeżyć się da.
Pierwszego dnia udało mi się Marcinka wyrwać na spacer i pogaduszki. Może nie za długie, ale jednak. Dobre pierogi w restauracji w resorcie Velaves. Miło, miło. Drink, potem drugi. Bardzo sympatyczny wieczór. Oczywiście, musiałam nauczyć się zmian. Bo restauracja Marcinka się bardzo rozrosła. Bardzo. Zmieniło się trochę też to, jak jest ogarniana. Więc sporo, sporo nowości. A że następnego dnia miałam zacząć pracę, musiałam się dowiedzieć, nauczyć. Nie ukrywam, że chwilkę mi to zajęło – w sensie, że wdrożenie nowych zwyczajów i nowych sposobów pracy. Ale chyba dałam radę.
W tym roku moim głównym zadaniem było kelnerowanie. To też pewna zmiana.
Oczywiście, jak to ja, musiałam ogarnąć sobie sytuację społeczną na miejscu. Nie minęło 15 minut a już znałam wszystkie plotki. Po kolejnych 10 minutach sama wiedziałam już więcej niż reszta. Bo gdy mówię, że ktoś z kimś sypia, to wiem, co mówię. To widać. Albo czuć w feromonach, nie wiem. Ale wiem, że ja to zauważam. I tak było i tym razem. Reszta oczywiście w szoku i w fazie zaprzeczenia „nie, to niemożliwe!” A jednak. Po trzech dniach okazało się, że miałam rację, prawda wyszła na jaw.
Pojawiły się też nowe osoby, co zawsze jest ciekawe. Nie ma co ukrywać – większość składu pracowniczego to jednak osoby homoseksualne. Co jest trochę śmieszne i trochę specyficzne. Ale tylko do czasu, bo skład miał się zmieniać na dniach. Wszak połowa sezonu za nami. Póki co jednak, jest ciekawie. Mateusz, którego znam od lat, a który za mną nie przepada – wpadł, podobnie jak ja rok temu, przeżyć „przygodę”. Dawid, którego nie znałam w ogóle, a który okazał się być ładnym chłopcem lekko zadzierającym nosa. Jarek, który ma brzydkie imię ale duży potencjał jeśli idzie o jego urodę i urok osobisty. No i inne osoby – mniej już dla mnie istotne w całej tej układance. Ja, oczywiście, jako Radek. Ale mówili do mnie też „Dżej Pi”, „Dżej Dżej”, „Jot Pe”, Jej, Mariola… W pewnym momencie miałam wrażenie, że muszę reagować na wszystkie możliwe imiona ;)
Jednym z ciekawszych wydarzeń była kontrola Państwowej Inspekcji Handlowej. Oczywiście, nasłana przez kogoś „życzliwego” Marcinkowi. Ciekawie było zobaczyć to w akcji. Panie zamawiające wódkę i rybkę smażoną. Potem wszystko ważyły, mierzyły, przelewały, pakowały w probówki, oglądały… Tak, to naprawdę się dzieje. Z jednej strony trochę śmiesznie (bo przecież wiem, że wódka u Marcinka jest wódką i wiem, że nie ma sensu tego sprawdzać), a trochę jednak pocieszająco (bo dobrze wiedzieć, że jest ktoś, kto czuwa, żeby nam nie wciskali byle gówna w restauracjach). Kontrola wypadła pozytywnie, choć nerwowo, oczywiście, było. Ale to chyba normalne – przed każdym egzaminem ma się nerwy. A wizyta PIH to trochę taki egzamin, czy się zna wszystkie durnowate przepisy i zasady.
Oczywiście, gastronomia to też walka. Rywalizacja. Także niezdrowa. Marcinek odnosi sukces. Jak na to miejsce, ma się rozumieć. Wcześniej właściciele zmieniali się co rok, a on już trzeci się trzyma, rośnie w siłę i nie narzeka. Więc dokoła – a że to „miasteczko gastronomiczne”, więc dokoła same restauracje – nie podoba się to. Innym się nie powodzi. Podczas mojego pobytu, w szczycie sezonu, zamknęła się sąsiednia restauracja, a inna zwijała się i miała zamknąć za trzy dni. Niech to świadczy o tym, jak trudno jest na miejscu i jak dobrze Marcinek sobie radzi. Ale pewnej nocy… Było to pożegnanie jednej z wyjeżdżających osób. No więc po zamknięciu, jakoś koło 2:00, zaczęło się picie. Ja pracowałam do końca, inni zeszli wcześniej i mogli zacząć zabawę wcześniej. Wódka, piwo, wino… No i zaczęli się wygłupiać. Nie wiem, kto pierwszy, ale gdy weszłam na piętro, zobaczyłam jak biegają bez butów, cali mokrzy. Postanowili bowiem nabierać wodę w usta i się nią opluwać. No takie szaleństwo (czy też, by być modnym: #yolo). Dla mnie nieśmieszne, bo jestem jeszcze trzeźwa. Ale oni biegają, obrzucają się kostkami lodu, opluwają i dobrze bawią. Ktoś się wreszcie poślizgnął, ktoś wywrócił. Ale nikomu to nie przeszkadza. Alkohol i atmosfera robią swoje. W sąsiedniej restauracji obsługa obserwuje ich/nas z rozbawieniem. Aż nagle wypada właścicielka tegoż lokalu i drze się, że jest skandalem to, co się dzieje. Że jesteśmy najebani i naćpani i że to się skończy. Oczywiście, nawiązała od razu do setek jakiś przeszłych wydarzeń, czy też nieformalnych ustaleń, jakie poczyniła z Marcinkiem. I że wszystko cofa. Powiedziała też „przegięłeś”, więc musiałam ją poprawić głośnym „przegiąłeś!”, za co dostało mi się „zamknij się!”. Gorzej z Agatą, która została „zdzirą wyjącą do księżyca”… Ja wiem, że brzmi to dość zabawnie, ale wówczas takie nie było. Głównie dlatego, że ktoś już do bicia się rzucał, ktoś już do Marcinka podszedł i go szturchnął raz czy dwa… No, niefajnie. Takie wojny plemienne…
Dobrze, że się rozeszło po kościach.
Tak jak taniec Bonka. Bo w restauracji jest codziennie karaoke. Bardzo, bardzo popularne. Ludzie siedzą, stoją, śpiewają, tańczą… Dzieje się. Swoją drogą, jak myślę, że atrakcją wyjazdu wakacyjnego dla mnie miałoby być karaoke, to wydaje mi się to bardzo smutne… No, ale wracając. W wieczór pożegnania Bonka, najebał się on strasznie. I śpiewał. I tańczył. A Bonek jest po pijaku über-pedałem. I, oczywiście, w lokalu były osoby, którym się to nie podobało. Na szczęście reszta obsługi była trzeźwa i wiedziała, kiedy Bonka ze sceny znieść…
Żeby nie było za spokojnie, postanowiłam namówić Grzesia z Warszawy, żeby wpadł do Władysławowa. Jako osoba, z którą kiedyś Marcinek się widywał i jako osoba, która ma wiele grzechów młodości na koncie, wydawał mi się idealnym uzupełnieniem całego składu. No, nie będę ściemniać: wiedziałam, że będzie jakaś ciotodrama albo coś w ten deseń. Ponieważ, co zawsze podkreślam i deklaruję, dla anegdoty jestem w stanie zrobić bardzo wiele, zaproponowałam mu nawet, że za jego nocleg zapłacę. Ostatecznie nie musiałam, bo zatrzymał się w Trójmieście u znajomego. Ale zamieszanie było tak czy owak. Bo okazało się, że Grześ nie tylko zna mnie i Marcinka ale i Dawida, z którym na portalu społecznościowym wymieniał brzydkie wiadomości… Więc zaczęło się jakieś flirtu-flirtu… No, fajnie, fajnie. Ja lubię takie rzeczy. Im bardziej krępująca sytuacja, tym lepiej dla mnie.
Oczywiście, w tzw. międzyczasie Marcinkowi popsuł się internet, który formalnie jest moim, więc jeszcze musiałam do Pucka się wybrać, żeby tam nowy modem kupić. Wszystko okej, a przy okazji wypowiedziałam swoją umowę internetową. Dobrze, że to zrobiłam, bo już w systemie mam informację, że oferują mi internet w kwocie o 3 zł wyższej niż chciałam. Czyli że wynegocjowałam swoje w ten sposób.
Moja ostatnia noc też była krejzi. Po raz pierwszy nie siedziałam do końca. Już o północy skończyłam pracę. Mogłam pić dobre drinki i się bawić. Zjeść coś dobrego. Oczywiście, tej nocy też musiało się wydarzyć coś niespodziewanego. Nagle, na chwilkę przed zamknięciem wpadli ludzie. I zamówili 0,7 l wódki. I soki. I frytki. (Bo wszyscy nad morzem zamawiają frytki. Wszyscy.) Więc trzeba było siedzieć. A nagle zaczął padać deszcz. I dodatkowo oni chcieli zmieniać muzykę, więc ja usiadłam i coś tam włączałam jako „didżejka”. I była prośba, żeby jednej pani coś zadedykować i włączyć. I życzenia złożyć… Ja pijana, więc na wszystko się zgadzam…
Burza, jaka się zaczęła, spowodowała, że w domu w pobliskim Czarnym Młynie, gdzie także nocowała część osób, piorun pierdolnął w dach tak, że go powyginał i wygonił ludzi, którzy szybko przyjechali do Władysławowa. Na miejsce zaś pojechał Marcinek z Bonkiem i Dawidem. I tam ugrzęźli, bo raz że jakąś gumę złapali, a dwa że następnego dnia nie mogli wyjechać po nich samochodem, bo „życzliwy” sąsiad zastawił i nie pozwolił wyjechać…
Dlatego w niedzielę opuściłam restaurację w ciszy, bez żegnania się z kimkolwiek. Ot, wyszłam jak gdyby nigdy nic. I spokojnie dojechałam do stolicy.
-> UPDATE! (7 sierpnia 2013, 08:55)
Oczywiście, z tego wszystkiego, zapomniałam napisać o mojej summer love! Ach, oczywiście, że ją miałam! Do restauracji codziennie rano przychodził piękny, młodziutki blondynek z koleżanką. Wpadał na pomidorową (która, rzeczywiście, była wyjątkowo pyszna). Potem jeszcze czasem po południu na karaoke się zjawiał na chwilkę. Szczupły, rozwichrzone włosy, superdelikatny, z lekko przegiętym głosem, dobrze ubrany. No, piękny, po prostu. Pierwszego dnia usłyszałam, jak koleżanka mówi do niego Aleks (albo tak mi się wydaje… równie dobrze mógł to być Arek – ale Aleks bardziej pasuje!) i tak zostało. Tego samego dnia, gdy ich obsługiwałam i zabierałam puste talerze po zupach, Aleks podczas płacenia rachunku dał mi 10 zł napiwku i powiedział swoim słodkim głosem „to dla pana”.
Wszyscy wiedzieli, że jeśli się zjawia, to ja go obsługuję. A jak nie pracowałam akurat, to musieli mnie informować tak czy owak, żebym chociaż mógł popatrzeć na niego. Piękny on!
I to właśnie moja summer love. Wcale mi nie przeszkadza, że on nie wie, że nią był. A może i się domyślił? No, nie wiem. Wiem, że słodki Aleks będzie niezapomnianym wspomnieniem lata. Do czasu, ma się rozumieć. Kiedyś to wspomnienie wyblaknie i zostanie tylko ten wpis na blo.
Obym ja nigdy nie był „summer love” jakieś pedała-kelnera w restauracji. Będę pamiętał, żeby nie dawać napiwków.