Ja i Paulina w lubelskim klubie Pasja
Ja i Paulina w lubelskim klubie Pasja

Te wakacyjne wyjazdy są czymś, co uwielbiam. Nie tylko dlatego, że Warszawa zdycha i „bawi się” już tylko na Powiślu, za którym nie przepadam. Ale także dlatego, że jest to okazja do spędzenia czasu inaczej niż zwykle. Tak jak w kolejne weekendy w Lublinie i w Łodzi.

Bo tam podróżowałam ostatnio. Jak zawsze, na weekendy. Najpierw był Lublin. Planowany od sama-nie-wiem-kiedy. Z Ewą i Pauliną (która obraziła się na mnie, że na jejperfekcyjnosc.blox.pl nazwałam ją „koleżanką”) chciałyśmy się wybrać od dawna. Oczywiście, z powodu Majdanka. Jakoś bowiem tak się stało, że nasze losy splecione są z Obozami Zagłady. W Oświęcimiu się na dobrą sprawę poznałyśmy. No, a w każdym razie tam sfinalizowaliśmy ten proces. Potem jeszcze się Auschwitz zajmowałyśmy kilka razy i spędziliśmy dobre kilka dni nocując na terenie Obozu. Tak więc sami rozumiecie, że dla nas Zagłada jest czymś prywatnie wiążącym nas na dziwnym poziomie. Udało się nam też coś wspólnie na ten temat opublikować. Nadszedł więc czas na Majdanek. Przeze mnie musiałyśmy i tak ten wyjazd o tydzień opóźnić, ale już wówczas było że na pewno wszystkim pasuje na 100 proc. Aż tu nagle Ewa, że jednak nie może… Wkurwiłyśmy się i stwierdziłyśmy, że jedziemy bez niej. Bo ileż można przekładać i czekać. Na szczęście Ewa okazała się być zbyt zapobiegliwa, bo dała radę dotrzeć na stację i wyjechać z nami.

Wyjazd w sobotę rano. I, oczywiście, to nie mogła być spokojna podróż. Już od razu – jeszcze zanim pociąg z Centralnej ruszył! – mieliśmy na pieńku z parą jadącą z nami w przedziale. Bo przeklinamy. Ewie bardzo przeszkadzało to, że im to przeszkadza (ja, osobiście, mam więcej wyrozumiałości – tym bardziej, że para stylizowała się na intelektualistów, czytelników „Krytyki Politycznej” i Hugo Badera). Było niezręcznie zanim ruszyliśmy. Ale, jak podkreśla Paulina, nam przeklinanie nie jest potrzebne. Możemy być wystarczająco nieznośne i bez tego. Po prostu podróż z nami to nic przyjemnego. Gadamy cały czas, śmiejemy się bez przerwy, mamy dwuznaczne wypowiedzi, jednoznaczne nawiązania, obrzydliwe skojarzenia i nie obawiamy się komentować na głos złośliwie ludzi siedzących obok nas. Tak, takie jesteśmy. Ale jeszcze zanim wsiadaliśmy do pociągu, Paulina głośno na peronie mówiła, że bardzo jej jest przykro z powodu osób, które będą musiały z nami siedzieć w przedziale

Taksówką dotarłyśmy do wynajętego apartamentu. Śmiesznie, bo na dwa dni przed okazało się, że nasz apartament jest niedostępny (nie wiem do dziś dlaczego w sumie…), więc pani nam zaproponowała inny, większy, o wyższym standardzie. No, nie zastanawiałam się za długo i, oczywiście, wzięłyśmy go. I rzeczywiście, mieszkanie było połączeniem dwóch istniejących tu poprzednio. 100 metrów kwadratowych i wanna z masażami i duperelami wielkości połowy mojego pokoju (nalewanie wody do niej było najdłuższą częścią kąpieli). I to wszystko za jedyne 200 zł!
Nie dane nam jednak było nacieszyć się tym, bo Majdanek czekał. Nie miałyśmy daleko, komunikacją miejską podjechałyśmy. To był mój pierwszy raz tam, Ewy też. Paulina kiedyś już była.

No i muszę powiedzieć, że to ciekawe doświadczenie. Muzeum, w przeciwieństwie od Auschwitz, jest bardziej przetworzone. I to nie jest zarzut, po prostu inny jest pomysł na to miejsce. I to jest okej. To, co mi jednak przeszkadzało to, że nie ma wyraźnej granicy pomiędzy tym co autentyczne a tym, co przetworzone. Nie wiem, który z baraków był zachowany od lat 40. XX wieku (chyba żaden). Brakuje mi tego, że betonowa ścieżka wzdłuż obozu – z racji tego, że powstała dość dawno temu – zaczyna przypominać swoim stanem same baraki i nie ma nigdzie informacji, że w momencie istnienia obozu jej tam nie było. Niby oczywiste, ale… czy na pewno? No i piece krematoryjne, od których nie odchodzi żaden komin a nad budynkiem, w którym się znajdują, wznosi się wielkie kominisko… Jakoś to mi nie gra wszystko.
Dużo skromniejsze zbiory, ale to oczywiste. Ciekawie zaaranżowane buty pomordowanych – ustawione tak, że wydaje się, że jest ich dosłownie 10 razy więcej niż jest ich naprawdę. No i kłopotliwy dla mnie pomnik z prochami zgładzonych… Jakoś nie wiem, ten proch wydaje mi się kłopotliwy. A co się dzieje, jak go wywiewa? Dosypują nowy? Nie, nie, jakoś tak dziwnie…
Ciekawym doświadczeniem jest też bliskość Miejsca Pamięci i miasta. To dopiero niesamowite – w Oświęcimiu jednak jest to jakoś delikatnie oddzielone. Ale tutaj zupełnie nie.

W Lublinie musiałyśmy zaliczyć Starówkę, gdzie zjadłyśmy obiad. Ponarzekaliśmy na obsługę (strasznie wolna!), ale generalnie było okej.
Kłopotliwe okazało się znalezienie sklepu spożywczego. Gdy wpisałam w Google Maps „Carrefour Express”, wylądowaliśmy w Regionalnym Centrum Krwiodawstwa i Krwiolecznictwa. Też fajnie, ale akurat takie usługi nie były nam potrzebne. A Google Maps twardo twierdziło, że jesteśmy szczęśliwie na miejscu. Na szczęście, udało się nam to ogarnąć i dzięki temu miałyśmy wermut na wieczór.

Wieczór nadszedł szybko – tym bardziej, że jednak w Lublinie imprezuje się wcześniej niż w Warszawie. Wyszukałam w sieci imprezy. Tej nocy dominowały imprezy dla singli. Co jest ciekawe, zważywszy na liczbę ślubów, które widziałyśmy na mieście… Ruszyłyśmy w noc! I co się okazało? Że to jednak nie takie proste. Że jeden z klubów już chyba nie istnieje. A to, co było w jego miejscu nas przerażało liczbą pijanych młodych wyrostków stojących przy stolikach na zewnątrz przed lokalem. Więc nie, nie.

Rozpoczęło się szukanie lokalu gejowskiego. Wychodzimy z założenia, że gdzieś pedalstwo w miastach musi się jednak spotykać. I czasem nie ma lokalu wprost LGBT, ale jednak takie, gdzie się gnieżdżą po kontach być musi! Udało się nam ustalić, że jest! Że jest Pasja! To jest miejsce LGBT w Lublinie – idziemy więc.
Znalezienie go nie jest łatwe… to jeden z tych ukrytych, no-logo, niewielkich klubików. Ale udało się! Przy okazji Kacperek, który jest z Lublina i do którego dzwoniłam z pytaniami, obiecał mi fotki swoje w „stroju Adama” a nadal mi ich nie wysłał. Ja wiem, że byłam pijana trochę, ale jednak to pamiętam!
W środku… no, 5 osób. Plus barman Piotrek, który okazał się być jedynym jasnym punktem. Nie to, że był ładny czy coś, bo nie był – ale on sprawił, że ten wieczór się udał. Pasja jest w wakacje czynna tylko w soboty (!) od 21:00. I mają promocję! Do którejś-tam godziny szot wódki kosztuje jedyne 3 zł! Jak za darmo. Gorzej, że po skończeniu się promocji ten sam szot kosztuje… 3,50 zł. Tak więc nadal za darmo. Nic to więc, zaczęło się picie. Okazało się, że to nie koniec niespodzianek. Największym szokiem dla nas była jednak łazienka. Jest tak sprytnie skonstruowana, że nie da się w niej zamknąć drzwi. Rozwarcie minimalne pomiędzy framugą a drzwiami wynosi z 50 cm, jak nie więcej. Po prostu po drodze jest zlew, który uniemożliwia zamknięcie drzwi… Wyższa technologia ;) Byłyśmy już jednak dość pijane, więc nas to bawiło.
Wydarzenie wieczoru: tańczyłyśmy. Już nie pamiętam do czego, ale tańczyłyśmy! I podziwialiśmy lustra na ścianach, które ewidentnie nie wytrzymały imprez jakiś i pęknięte były.
Nie zrozumcie mnie źle, ja się nie naśmiewam. Pokazuję tylko, że nie jest najlepiej.
A dziewczyny wracały bez koszulek. W stanikach. Bo chciały zrobić YOLO.

Niedziela nadeszła spokojnie. Wyspane, poszłyśmy „na miasto”. A dokładniej: do zamku, który zobaczyć chciała Ewa. Na starym mieście spotkałyśmy Macieja Bieacz, który był na jakimś pogrzebie cioci czy innej równie radosnej uroczystości… Zamek zobaczyłyśmy mimo padającego deszczu i powoli zmierzałyśmy do pociągu.

Podróż powrotna była spokojna… do czasu. Paulina użyła słowa „pierdzieć”, co oburzyło siedzące z nami panie, które skomentowały to – patrząc na mnie i na Paulinę (to była rozmowa pomiędzy nami) – słowami: „W przedziale mamy dziecko”. Na tak oczywiste zdanie – wszak zauważyłam, że jedzie z nami jakaś dziewczynka w wieku bardzo nieletnim – odpowiedziałam: „No, mamy”, bo nie wiedziałam, co się mówi. Dopiero potem do mnie dotarło, że to mogła być zabawa – ja powinnam powiedzieć coś w stylu: „W przedziale mamy siedzenia” albo „W przedziale mamy torby”. Chyba, co nie? I tak się zakończyła nasza majdankowa przygoda weekendowa.

***

Czwartek. Niepozorny dzień. Ale tego dnia Kajetan, którego poznałam kiedyś na Spotkaniu Gejów Nastoletnich a i który potem, kilkadziesiąt dni temu, był obecny na IV Ogólnopolskim Spotkaniu Organizacji LGBT, przebywał w Warszawie. Jako że jest chłopcem o niepodważalnej urodzie a dodatkowo intelektem odbiegający znacząco od średniej, postanowiłam wizytę jego wykorzystać. I zaprosiłam go na kolację.
Tym bardziej, że miałam do zaliczenia bon vivant – czyli miejsce mojego znajomego Leszka. Udaliśmy się więc tam i muszę przyznać, że byłam zaskoczona. Raz, że supermiłym przyjęciem Leszka a dwa, że samym miejscem. Jest mniejsze niż myślałam, ale to na plus. Jest przytulniej, choć czarno-białe kolory budują nieco dystansu do miejsca. Leszek poczęstował nas winem musującym. Dwoma, w sumie… Ja zjadłam zupę cytrynową, a Kajetan jakieś mięso (wybaczcie, ale nie pamiętam co…). Było smacznie. Leszek, który siedział z nami, opowiadał trochę o przygotowywanych posiłkach. To ciekawe doświadczenie.
Jako że dwie butelki wina poszły, muszę przyznać, że w głowach się nam trochę zakręciło. I tak zrodził się pomysł pójścia do Gryzę i Połykam. Pomysł, jak się potem okazało, szalony jednak. Grześ na miejscu przyjął nas ciepło. Mam wrażenie, że Kajetana wręcz zbyt ciepło – momentami włączał się mu jego dawny styl podrywania ;) Oczywiście, jak to w Gryzę i Połykam – poszło szybko. I nie było co gryźć, bośmy wódkę pili. Dość intensywnie, przyznaję. Och, nic na to nie poradzę, że kocham alkohol. I przyznaję się bez bicia, że nie pamiętam, jak do domu wróciłam. Kajetan trochę więcej niż ja ogarnia z tej podróży – bo ostatecznie spał u mnie. Miał wrócić do domu, ale na ostatni pociąg wyszedł za późno… no i tak się jego losy potoczyły. Obudziłam się w piątek rano na łóżku obok niego. Musiał być bardzo padnięty, bo poszedł spać tak, jak stał, nie zdejmując niczego. Plusem jego noclegu było to, że mógł na UW załatwić formalności bez konieczności ponownego przyjeżdżania z Łodzi do Warszawy.

A żeby było śmieszniej, zaplanowane mieliśmy jeszcze dziś widzenie w Łodzi.

***

Do Łodzi jechałam sama. To akurat mi nie przeszkadza, mam tam sporo znajomych a poza tym w mieście tym czuję się swobodnie. Prawie jak u siebie. Podróż spokojna, choć musiałam trafić na niemowlę w przedziale. Na szczęście mam dość głośne słuchawki, więc mogłam się wyłączyć na te dwie godziny. Tyle bowiem trwa teraz podróż do Łodzi Kaliskiej. Ci z was, którzy nie znają tego miasta, winni wiedzieć, że normalnie z Warszawy jeździ się do Łodzi Fabrycznej, która jest bliżej, ale… cały dworzec jest wyburzony, ma być jakoś pod ziemię w ogóle schowany i generalnie jest Polska W Budowie. Nie wiem jak długo, ale wiem, że przez Polskę W Budowie nie tylko planowo piątkowa podróż trwała dłużej ale jeszcze dodatkowo musiał pociąg kilka symbolicznych minut opóźnienia dodatkowo zaliczyć. Polska jest bardzo biedna.

Z dworca odebrał mnie Sebastian. On jest hetero – powtarzam to za każdym razem: trochę dlatego, że jestem dumna, że mam heteroznajomych poza Warszawą a trochę dlatego, żeby nikt go nie podejrzewał ;) Przyjechał jakimś vintage samochodem – ja się na tym nie znam, ale on się zawodowo tym zajmuje na co dzień (aż taki hetero jest!). Dawnośmy się nie widzieli, ale w międzyczasie współpracowaliśmy przy okazji różnych projektów. Ja chętnie wykorzystuję jego talent. Bo poza tym, że teraz zajmuje się samochodami (hetero!!!), to jest świetnym grafikiem (już mniej hetero…). Więc jak tylko mogę, zatrudniam go i zlecam mu co się da. Tak mamy kontakt. Dowiedziałam się co u niego. Śmieszne jest to, że znam go od czasu, gdy był w 2 klasie gimnazjum, więc – dosłownie – obserwuję, jak się zmienia, jak dorasta, jak staje się (stał się?) dorosłym człowiekiem. To, prawdę mówiąc, jest jeden z powodów, dla których poznaję młodych chłopców – jakoś przyjemność sprawia mi obserwowanie tego, jak się zmieniają. Oczywiście, nie dlatego poznałam Sebastiana, ale to już inna historia…
Zjedliśmy coś dobrego. On zdziwił się, że piję alkohol (jeden mały drink – Johnnie Walker z Colą Zero!), ale on pamięta mnie z czasów, gdy nie brałam alkoholu do ust. Śmiesznie. Dalej on chciał iść w noc gdzieś tam w swoje już rejony, a ja stwierdziłam, że muszę dotrzeć do Gośki i jej córki Marty, u których się zatrzymuję. Pognałam więc. Tym bardziej, że okazało się, że Marta na randkę wychodzi a Gośka jeszcze z Rewala nie wróciła. Co prawda jej pociąg miał być w Łodzi o 19:20, ale… Ale Polska jest bardzo biedna. Więc w polu się im lokomotywa zepsuła i nie dali rady. Ostatecznie dotarła na dworzec około 22:45. Witana przeze mnie okrzykami: „Gosiu, niech bogowie błogosławią ziemię, po której stąpasz!” i „Niech Łódź się raduje, bo oto się objawiłaś!” wzbudzała zainteresowanie na dworcu Łódź Kaliska ;)

O 23:15 byłam już umówiona z Kajetanem w centrum. Tak więc wysiadłam po drodze i nie odprowadziłam jej do domu. Za to poszłam w noc z nim. Jego pierwsze słowa: „Czuję, że dziś dostaniemy wpierdol”. Nie wiem skąd mu się to wzięło. To znaczy, jasne, ja mam kolczyki i makijaż a on w ubraniu wyglądał na bardzo, bardzo młodą ciotę z malutką dupą, ale bez przesady. Ledwo wypowiedział te słowa, przeszliśmy może 10 kroków i usłyszałam za nami „pedały!”. Eh…
Kajetan pokazał mi Off – czyli miejsce, które w Łodzi udaje warszawskie Powiśle bez Wisły. Jak wiecie, nie przepadam… Kluby z plastikowymi kubeczkami, leżaki zamiast parkietu… nie, nie, nie – to nie mój klimat. Raz na jakiś czas, oczywiście, doceniam. Wszak w różnorodności siła! Ale co do zasady: nie bawią mnie takie miejsca. Wylądowaliśmy w Spalonych. Nie na długo jednak – po drinku trzeba nam się było zbierać, bo okazało się, że Kajetan nie może długo siedzieć z racji zmian w jego planach wyjazdowych następnego dnia. Szkoda, szkoda.

Poszliśmy do Narraganset. Oczywiście, że sprawdzili mu dowód (ale ma, ma!). Już przy wejściu ktoś wita mnie teatralnie: „Witamy Jej Perfekcyjność!” – i tyle było mojej anonimowości. W środku, średnio-tłoczno, ale godzina młoda jeszcze. Plusem Łodzi, tak jak wspominanego Lublina, są ceny. Wódka z colą kosztuje 11 zł. Tak, jedenaście. Tak więc picie było łatwe. Kajetan poszedł a ja zostałam sama. Nie na długo jednak. Po chwili podszedł do mnie ktoś, kto bardzo chciał mnie poznać i chciał się ze mną napić. Eh, nie odmówiłam, bo dlaczego. Zawsze to jakaś odmiana od stania i patrzenia na dresogejów w Narraganset ;) Small talk udany. Spotkałam też w drodze do WC znajomego, który powiedział: „Dobrze, że jesteś, Łódź potrzebuje miłości!”

Wróciłam do mieszkania pieszo, zaliczając po drodze węglowodanowe samobójstwo.

Sobota była najbardziej leniwym dniem ever! Nie wiem, kiedy ostatnio aż tak przejebałam dzień – i było to super! Gadki-szmatki z Gośką i Martą. Super! One co prawda pod wieczór gdzieś tam szły, ale ja się nie przejmowałam, bo w tym czasie telewizję pooglądałam (też ciekawa odmiana od codzienności!). I gdy wróciły, czekałam na nie z winem i wermutem. Były jednak zbyt zmęczone, więc dość symbolicznie się napiły. Ja mniej symbolicznie. Ale też bez przesady!
W noc poszłam śmiało – do Narraganset tym razem od razu. Piotrkowska, mijana po drodze, wydała mi się jakaś pusta (może w Off wszyscy siedzieli?). W Narraganset za to śmiesznie. Jeszcze bardziej kolorowo niż poprzedniej nocy. I wreszcie udało mi się trochę najebać – szmerek w głowie się pojawił. Za którymś razem podchodzę do baru i dowiaduję się, że za drinka nie płacę. Zdziwiona pytam o co chodzi – barman opowiedział: „Mam powiedzieć, że to od ładnego barmana”. Ciekawie… Potem się dowiedziałam, że to od Dawida, który akurat tej nocy nie pracował. Albo już w ogóle tam nie pracuje. Ale fakt, że Dawid kiedyś wzbudził moje zainteresowanie i nazwałam go tu czy ówdzie ładnym barmanem. Miły gest. Oczywiście, odwdzięczyłam się tym samym. Ale jego nie widziałam – a w każdym razie tego nie pamiętam. Pamiętam natomiast, że poznałam chłopca. Zaczepiłam go. Poszliśmy pogadać, potem zaprosiłam go na szota i chyba drinka. I nawet nie pamiętam, jak miał na imię… ale pamiętam, że był wysokim, szczupłym blondynem. Więc chyba okej.

Byłam w którymś momencie w takim stanie, że stwierdziłam, że czas do domu. Tym bardziej, że w niedzielę wstawałam o 8:00, coby o 10:00 już w pociągu do Warszawy siedzieć. Wszystko się udało, wszystko zgodnie z planem poszło! Po 12:00 byłam w stolicy a kilkadziesiąt minut później już oddawałam się pracy…

Wypowiedz się! Skomentuj!