Ja i W. podczas Cologne Pride
Ja i W. podczas Cologne Pride

Wyjazd do Kolonii rozpoczął się w piątek rano. A w zasadzie nad ranem. Nie wiem dlaczego, ale obudziłam się przed 5:00! Budzik miałam jakoś na 6:00 ustawiony, więc czasu w nadmiarze. Oczywiście dobrze, że wstałam wcześniej (winię Reisefeber), bo wiadomo, że nie spakowałam się wcześniej, tylko zaplanowałam to na rano.

A dlaczego nie spakowałam się wcześniej? Tutaj trzeba wspomnieć o czwartkowym popołudniu. Spędziłam je w miłym towarzystwie trzech osób – Kubutka, Dominika i Gacka. Zaprosiłam ich do Gryzę i Połykam na wódkę, jaką miałam tam obiecaną od managera (czyli Grzesia). Wpadli więc chętnie, miło spędziliśmy czas pijąc, plotkując i śmiejąc się do rozpuku. Było bardzo miło – tym bardziej, że z racji wyjazdowego okresu wakacyjnego, Gacka i Kubutka bardzo dawno nie widziałam. Oraz chciałam, żeby poznali Dominika. Co prawda widzę już, że znajomość z nim nie potrwa raczej długo, tym niemniej, warto rozmawiać ;) Przy okazji Kubutek, zgodnie z tradycją, którą staram się podtrzymywać, przyniósł świadectwo ze szkoły, żeby mi pokazać. No, wszak do cioci wypada wpaść i się pochwalić, jak się rok szkolny zaliczyło, prawda? Tak więc przyniósł, pokazał. Dostał za to dużego lizaka ode mnie. Dominik dostał małego na pocieszenie. Posiedzieliśmy tam jakiś czas (dokładniej: jakieś pół litra). Było bardzo miło, trochę ładnych chłopców się przewinęło. Gacek oczywiście coś zjadł – miłe to, że kucharz może realizować specjalne zamówienia na rzeczy, których w karcie nie ma. To się ceni, to warto wiedzieć. Tak więc Gryzę i Połykam sprawdzone już też na trzeźwo (wszak przyszłam trzeźwa!) i polecić można. Przynajmniej jeśli o picie chodzi.

Tak więc piątkowe poranne pakowanie przebiegło sprawnie. Zawsze – jak chyba większość ludzi – mam syndrom „czy niczego nie zapomniałam?!” oraz dodatkowy: „czy ta torba nie będzie za ciężka?!”. Co prawda lecieć miałam air berlin, ale tam też przecież limit bagażu rejestrowanego jest – 23 kg. Okazało się, że torba waży jakieś 14 kg, więc – jak zawsze – obawy były niezasadne. Ale jakoś tak mam.
Mimo tego, że wyjazd był dość krótki (jakieś 4 dni!), to gdy się nie wie, w czym się będzie i na dodatek trzeba wziąć trochę rzeczy powszechnie uważanych za męskie i trochę powszechnie uważanych za damskie, nie jest łatwo się spakować. Ale dałam radę. Ja bym nie dała?! ;)

Lot bardzo udany. Przesiadka w Berlinie na lotnisku Tegel (mój pierwszy raz tam), wszystko zgodnie z rozkładem. Sprawnie dotarłam do Kolonii, gdzie na lotnisku czekała na mnie Linda – lesbijka-aktywistka, która zaskoczyła mnie młodym wiekiem. Nie wiem czemu miałam przekonanie wcześniej mailując z nią, że musi mieć ze 35 lat. A wcale nie ma. Jest jeszcze na studiach i jest superżywiołową, bardzo miłą osobą. Aż – uwaga, zaskoczę Was! – żałuję, że nie dane nam było spędzić więcej czasu razem podczas mojego pobytu na miejscu. Linda odprowadziła mnie do hotelu. I tutaj, muszę przyznać, Cologne Pride bardzo się postarało. Dane nam było mieszkać w Linden Hotel, czterogwiazdkowym obiekcie w centrum miasta. Bardzo, bardzo wygodnie i bardzo dobrze. Dostałam dwuosobowy pokój z bardzo wygodnymi łóżkami.
Ogarnęłam się i zeszłam na dół, by poznać Alexa – który miał z ramienia Cologne Pride być opiekunem osób w programie Outreach – oraz dwie osoby z Rosji, które również przybyły jak ja.

Krótkie wtrącenie: Outreach to program, jaki parada w Kolonii organizuje co roku, by zwrócić uwagę na problemy i zjawiska dotyczące osób LGBT w innych miejscach na świecie. Zapraszają przedstawicielki i przedstawicieli, by w ten sposób „z pierwszej ręki” przekazać informacje na ten temat ale i żeby pokazać swoje wsparcie dla ich spraw. Właśnie w ramach tego programu zaproszono dwoje Rosjan (Katję z Moskwy i Yuriego z St. Petersburga) oraz mnie i Łukasza. Całość pobytu finansuje Cologne Pride.

Alex okazał się bardzo miłą osobą, z którą z dnia na dzień dogadywałam się coraz lepiej. Okazało się, że on jest także kimś w rodzaju party animal (a tak często o mnie się mówi…) i że jest bardzo komunikatywną osobą. Ale powoli, powoli. Najpierw czekały nas nasze pierwsze oficjalne wystąpienia.
Plan był taki, że zjawiamy się po południu na oficjalnym otwarciu trzydniowego festiwalu ulicznego w ramach Cologne Pride. Oficjalnego otwarcia dokonywał burmistrz Kolonii – bardzo sympatyczny facet, który bez oporów włożył na swoją ładną koszulę przygotowaną przez organizatorów koszulkę Cologne Pride z hasłem „Wir Sind. So Oder So” (Jesteśmy. Tak czy inaczej). I to rozumiem! To jest pozytywny przekaz i fajna energia, którą miał. Tłum zresztą przywitał go ciepło. My też się pokazaliśmy, były brawa, było miło. Potem pochodziliśmy trochę po festynie. Całość wygląda tak, że na jednym z placów w mieście postawione jest kilkanaście/kilkadziesiąt punktów – z piciem, jedzeniem, usługami, informacjami itd. Podobne stoiska są także w bocznych ulicach, bo cały festyn zajmuje jednak kawałek przestrzeni. Są dwie główne sceny – pierwsza, na której się zjawiliśmy właśnie na otwarciu i druga, nazywana polityczną, nieco z boku. Za główną sceną jest spora przestrzeń organizacyjna, do której mieliśmy wstęp z racji naszego statusu gości. Generalnie jednak są tam wolontariuszki, wolontariusze w chwilach przerwy i sponsorzy. Mogą pić do woli soft drinków oraz do 5 piw. Dostają też kupony na posiłki.

Otwarcie festynu było dla mnie małym problemem, bowiem niedługo potem udać się mieliśmy na AIDS Galę, która wymagała bardziej odpierdolonego stroju niż zwykłe wyjście na scenę. A czasu na powrót do hotelu i przebranie się za bardzo nie było. A szkoda, bo miałam pomysł na ładną czerwoną sukienkę. Chodzenie jednak w takim wieczorowym stroju po terenie festynu nie byłoby zbyt rozsądne – zniszczyłaby się, zaplamiła a poza tym w obcasie się trudno po kocich łbach chodzi. Więc musiałam jakiś kompromis znaleźć. Ale i tak zainteresowanie wzbudzałam – moimi nowymi koczykami w kształcie zielonych błyskawic. Bardzo efektowne, kupione w Toruniu za jakieś grosze.

AIDS Gala to duże wydarzenie. Mnóstwo ludzi, wszyscy w superwieczorowych strojach. Na sali generalnie ponad 1200 osób. Podczas gali wszyscy występują za darmo (podobnie jak podczas festynu miejskiego, gdzie od rana do wieczora trwają jakieś występy, konkursy itp.) a dochód przeznaczany jest na organizację zajmującą się problematyką HIV/AIDS. Całość trwa w sumie jakieś 3-4 godziny. Ale, przyznaję się, nie wytrzymałam do końca. Zdecydowana większość po niemiecku, jakieś lokalne gwiazdy… było miło, ale miałam momenty, że się zaczęłam nudzić. Rosjanie zresztą też. Więc się w połowie zabraliśmy i wyszliśmy podczas przerwy. Przeszliśmy się po mieście, dotarliśmy do hotelu. Mi było mało, ale wiedziałam, że na imprezę siły nie mam. Nie miałam też za bardzo z kim (Alex był na Gali…), więc pochodziłam tylko po mieście, powałęsałam się, pooglądałam sobie ludzi. A tych na ulicach mnóstwo! Widać, że Cologne Pride. Par hetero jak na lekarstwo. Naliczyłam przez cały pobyt może ze 20 takich, które się za ręce trzymały. Za to pedalstwa, lesbijstwa i transostwa mnóstwo. Miłe to uczucie – przypomniałam sobie jak jakiś już czas temu byłam po raz pierwszy w mieście na Zachodzie, gdzie nie ma takiej homofobii jak w Polsce i jakie wrażenie robiły na mnie jednopłciowe pary trzymające się za rękę… o tak, to było wówczas coś! Teraz już mnie to nie rusza, ma się rozumieć, ale miło mieć to wspomnienie.

W nocy dotarł do Kolonii Łukasz. Ze swoim chłopakiem i dwójką kierowców. Bo oni jechali samochodem, żeby taniej. I rzeczywiście nie wyszło im więcej niż za mój bilet lotniczy. To, co bardziej mnie zaskoczyło to fakt, że chciało im się blisko 1200 km jechać. Masakra. Fakt, że mieli jakiś wypasiony samochód, który do 250 km/h jechał ale jednak ja zdecydowanie wolę samolot, który leci 770 km/h ;)

Sobota rozpoczęła się od wyjścia do Women Media Tower. To specjalne miejsce, gdzie organizacja kobieca zbiera materiały dotyczące spraw kobiecych właśnie. Biblioteka plus kilka innych sal. Bardzo fajnie wszystko zaaranżowane w starej wierzy z murów miejskich. Bardzo miłe przyjęcie. Najpierw rozmowa – i tutaj muszę przyznać się, że znów okazało się, że nie przepadam za towarzystwem Yuriego i Katji. Nie to, żeby coś, ale on strasznie nudny mi się wydał, a ona totalnie niewesoła. Więc nie trzymałam się z nimi… A po rozmowie, zwiedzanie obiektu.
Wizyta w wieży naprawdę fajna. Miejsce ciekawe. Projekt wydaje się interesujący i fajne jest to, że miasto wspiera takie inicjatywy. Oczywiście jest też cała sekcja o lesbijkach. Żeby nie było!

Stamtąd udaliśmy się na teren festynu. Mieliśmy chwilkę, żeby się napić drinka czy też pochodzić i pooglądać. Nie za długo jednak, bo potem czekało nas wystąpienie na scenie politycznej. Dwudziestominutowe spotkanie, na którym Linda nas pytała, a my odpowiadaliśmy. Katja, Yuri, Łukasz, ja i dwoje twórców filmowych, którzy kręcą film o jakimś działaczu z Kazachstanu, który nie mógł przybyć, bo nie dostał wizy. Miłe, nietrudne spotkanie. Opowiadałam o tym, jak wsparcie ze strony m.in. niemieckich osób LGBT jest ważne dla nas i jak wiele dla nas znaczy, żeby przyjeżdżali do nas na Paradę Równości.
Zaraz po tym spotkaniu udaliśmy się na nieformalne spotkanie organizatorek i organizatorów parad z całych Niemiec na tyłach głównej sceny festynu. Chodziło o sieciowanie – tym zajął się Łukasz, bo ja nie przepadam za small talkami, z których wiem, że nic nie wyniknie. Potem jednak zwrócił mi uwagę jego chłopak, że wyniknąć może – taki na przykład przyjazd jak ten do Kolonii. Łukasz jednak był już o jakieś dwa dalej niż ja z alkoholem, więc jemu lepiej szło. Ja tylko pogadałam z chłopcem z jakiejś studenckiej organizacji. To akurat może mi się przydać. Więc czas niezmarnowany.

Wróciłam potem do hotelu, by się przebrać i na wieczór przygotować. Ważnym punktem wieczorem był event upamiętniający ofiary epidemii AIDS. Wszystkie chętne osoby mogły po zmierzchu zapalić świeczki przygotowane przez Cologne Pride i w ten sposób chwilą ciszy uczcić tych, którzy odeszli z powodu choroby. Dobry, ważny moment. Wówczas zdałam sobie sprawę, że my bardzo mało robimy w sprawie HIV/AIDS podczas Parady Równości. I wydaje mi się, że warto to zmienić. Co by nie mówić, epidemia jest jedną z tych rzeczy, które ruch LGBT ukształtowały i które nadal stanowią o jego tożsamości. I nie ma co udawać, że jest inaczej.

A potem nadeszła noc! Łukasz poszedł ze swoim do jakiś saun. To nie miejsca dla mnie. Ja trzymałam się z Alexem. Dołączył do nas jego znajomy Pascal. I w takim składzie ruszyliśmy na miasto. Najpierw do lokalu o nazwie Clip. Ciekawe połączenie pubu i czegoś jak Toro. Ludzi jeszcze nie za wiele, ale starterowo mogliśmy się przygotować na ciąg dalszy. Było całkiem ok. Ale ja czekałam na to, aż pójdziemy dalej.
Dalej był klub Venue. To miejsce wiekowo przypominające Glam. Ale tylko wiekowo. Większe, ładniejsze, z lepszym oświetleniem. Było zabawnie, bo to była noc w stylu muzyki pop. Więc gdy grali ‘N Sync „Tearing Up My Heart”, nasza trójka śpiewała to głośno ku zdziwieniu ludzi dokoła. Uwaga! Superśmieszna rzecz! W tym miejscu się nie płaci, tylko trzyma się kartkę, na której barman zaznacza za ile wypiliście. Na kartce jest max 50 ojro. Wychodząc, płacicie za to, co jest zaznaczone. A jak ktoś zgubi, to 50 ojro. Śmiesznie!
Muszę też przyznać, że się trochę najebałam tej nocy, więc wyjścia z Venue nie pamiętam… Ale pamiętam, że tej nocy spotkałam W. z koleżanką. Byliśmy razem w jakimś sklepie nocnym, rozmawialiśmy z jakimiś właścicielami czy coś… Jak przez mgłę to pamiętam, ale coś takiego miejsce miało! Nie pamiętam też, jak wróciłam do hotelu… ale jakoś dałam radę. Chyba na autopilocie.

Niedziela to dzień parady. Ładnie się ubrałam i maszerowałam. Byliśmy na samym czele, więc nie wiem za bardzo, co działo się dalej. Parada paradą, ale oczywiście po bokach mnóstwo ludzi. Zaczepiałam ich, bo obudziłam się wciąż lekko pijana. A więc w dobrym humorze. Łukasz miał polską flagę, ale nie miał już chłopaka. Taka tam ciotodrama. Zaczepiałam chłopców, coś tam do nich gadałam. Miło, fajnie, wesoło…
Sam przemarsz całkiem miły, choć postój trwający pewno jakoś ze trzy kwadranse wykończył nas wszystkich. Nie wiem dlaczego nie szliśmy dalej, ale to strasznie denerwujące było. Więc po przemarszu musiałam odpocząć. Nawet chyba się zdrzemnęłam chwilkę. To było mi potrzebne.
Wieczorem oficjalne zakończenie. Znów wszyscy organizatorzy na scenie. A my z nimi. Podziękowania, jakaś piosenka i już, po wszystkim. Tak zakończyła się Cologne Pride.

Ale dla mnie to nie koniec nocy. Alex zabrał mnie na… no nie pamiętam, jak się nazywa ta ulica, ale generalnie jest to ulica pedalska :) Tak więc tam nagromadzenie, niestety, pubów. I tysiące ludzi na ulicy. Pub-hopping na całego. Miła atmosfera, dyskretna muzyka na zewnątrz, głośne granie w środku. Nie wymienię nazw wszystkich lokali, w jakich byliśmy, bo to niemożliwe. Wiem tylko, że najważniejszym był Mumu (nazwa ma nawiązywać do krowy i do czegoś jeszcze, ale nie pamiętam…), bo tam najwięcej twinków. Alex już zna mój gust i wiedział, gdzie mnie prowadzić.
O, i sprawdziłam nazwę ulicy! Schaafenstraße!
Posiedzieliśmy trochę tam, wypiliśmy kilka drinków a potem nadeszła pora rozstania. Alex odprowadził mnie pod hotel (mieszka 5 min od niego…), wyściskaliśmy się tam i już.

Poniedziałek to podróż powrotna. Już mniej komfortowa niż ta do Kolonii, bo przesiadka w Berlinie dłuższa. Ale znów, wszystko zgodnie z planem. A najśmieszniejszy był pan steward w samolocie do Warszawy. Stara ciota z poczuciem humoru. „Są setki sposobów na opuszczenie partnera ale tylko sześć sposobów na opuszczenie tego samolotu, więc proszę o uwagę”. „Że palenie jest szkodliwe, wszyscy wiemy – wystarczy spojrzeć na mnie. Dlatego przypominam, że w tym samolocie obowiązuje zakaz palenia”. „Przepraszam państwa za niedogodność, ale przybyliśmy na miejsce 15 minut przed czasem. Jako że udało się nam zaoszczędzić kwadrans, nie muszą się państwo śpieszyć. Proszę pozostać na miejscu do czasu zgaśnięcia lampki zapięcia pasów”. Chociaż tyle było tego dobrego!

***

Oczywiście wyjazd bardzo udany! Wszystko zgodnie z planem, wszystko świetnie zorganizowane. Dość napięty program, ale nie na tyle, by narzekać. Organizatorzy zadbali nawet o to, żeby nas na listy gości w klubach wpisać. Więc naprawdę miło. Bawiłam się świetnie, ale i sporo kasy wydałam… Dobrze, że ostatnio mi się polepszyły finanse. Inaczej nie dałabym rady. Dodatkową atrakcją było spotkanie na miejscu W. – widziałam go najpierw na festynie a potem w nocy i na paradzie, gdy długo szliśmy w pobliżu.

Nie ukrywam, że myślami jestem już trochę w Montrealu, gdzie będę bawić 8 dni w sierpniu. Jeśli będzie choć tak dobrze, jak w Kolonii, to nie będę narzekać. Nadto, w Kolonii większość po angielsku mówi, ale w Montrealu najpewniej wszyscy. To też pewne ułatwienie.
Przed Montrealem inne wyjazdy. W ten weekend – Lublin (picie z Pauliną i Ewą + wizyta w Majdanku), potem Łódź (spotkanie z Gośką, Narraganset i Kajetan), dalej Władysławowo (będę barmanę!). Potem weekend przerwy, więc rozważam Wrocław lub Kraków. Potem dopiero Montreal. I zaraz koniec sierpnia. We wrześniu dom rodzinny i Zjazd Socjologiczny w Szczecinie. Trochę tego jest. Ale nie ukrywam, że bardzo dużo pracuję, żeby mi na te szaleństwa kasy wystarczyło. Bo że dużo przepijam, to chyba jasne. No, ale mam wakacje. Mogę!

Wypowiedz się! Skomentuj!