Parada Równości 2013
Parada Równości 2013

Boże, jak dobrze, że już po Paradzie Równości. Jak bogów kocham, to co roku najszczęśliwszy czas. Nie ma setek maili, dziesiątek telefonów i niezadowolonych ludzi. Bo coś poszło nie tak.

Koszulki powinny być sprzedawane wcześniej. Artyści powinni być zabukowani wcześniej. Do klubów trzeba było chodzić z propozycją pojawienia się w mapce paradowej a nie maila wysyłać. Wolontariat spoza Warszawy też chce się włączyć a nie ma jak. Polsat News zaprasza. Ratusz dzielnicy Ursynów domaga się wyjaśnień. Pani dyrektor nie chce przyjąć trenerki. Policja zaprasza na spotkanie, obecność obowiązkowa. Fotograf nie wie, jak ma to zrobić. Baner się drukuje. Grafik chce więcej pieniędzy. Czy nie możemy ruszyć wcześniej z Paradą? Dzień Dobry TVN chce być na platformie z Dodą.
Ja wiem. Macie racje. Powinno być wcześniej. Powinnam jeździć. Wolontariat powinien mieć szansę. Do Polsat News też wpadnę. Mail do Ratusza wysłany. Do pani dyrektor zadzwonię znów. Na spotkaniu z policją będę. Fotografowi wyjaśnię. Baner odbiorę. Z grafikiem się dogadam. Nie możemy ruszyć wcześniej. Nie będzie Dody.

Ja naprawdę wiem, że powinno być lepiej (choć NAPRAWDĘ uważam, że w tym roku wyszło bardzo przyzwoicie), ale będę to powtarzać do znudzenia: Paradę Równości robią dwie osoby a jej budżet na tydzień przed wydarzeniem wynosił 1107 zł. Oraz poza samą Paradą Równości robiłam też z Łukaszem Tydzień Równości dla Ursynowa oraz Proste Równanie z Michałem G. Po prostu więcej nie jestem w stanie zrobić. I koniec tematu. Też mnie to boli, ale uczę się cały czas mówić: „nie mogę robić wszystkiego”. I gdy ktoś chce mnie zapytać czy wysłałam koszulki sprzedane na allegro.pl odpowiadam: nie, bo nie mogę robić wszystkiego. W tym czasie weryfikuję wpisy naukowczyń i naukowców pod listem otwartym. Sprawdzam, czy na pewno są to autentyczne osoby a nie ktoś podszywający się. A chwilę później załatwiam dalszą dystrybucję mapek-przewodników Parady Równości. A potem wstawiam na facebooka informację o czterech kolejnych wydarzeniach towarzyszących Parady Równości. A potem odbieram telefon i wyjaśniam pani, że owszem, będą dzieci na Paradzie Równości. I tak cały czas.

Musicie wiedzieć, że miesiąc przed Paradą jest masakra. To jest praca co najmniej 8 godzin na dobę. A ja przecież na tym nic nie zarabiam i żeby normalnie przeżyć, muszę swoje normalne zarobkowe rzeczy wykonywać. Tak więc Paradę Równości robi się po godzinach. Łukasz miał ciut łatwiej, bo miał formalnie wolne w pracy i mógł zająć się tylko Paradą. Albo wyjazdem do Hiszpanii (czy gdzieś tam), bo dwa tygodnie przed wydarzeniem na kilka dni wybył. On ma tę łatwość, że może usnąć, gdy coś jest niezałatwione. Ja tak nie mam, siedzę aż będzie gotowe. Dlatego dziennikarzy nie dziwiło, że maile z informacjami prasowymi ode mnie dostawali o 2 albo o 3 w nocy. Po prostu wówczas miałam czas, żeby zająć się takimi drobnostkami…

Niech o moim poświęceniu świadczy fakt, że na dwa tygodnie przed Paradą Równości w dni robocze NIE piłam w ogóle alkoholu. Byłam na tyle zmęczona, że jeden drink mnie kładł do łóżka, więc nie mogłam.

Bo ja wiem, że oficjalnie nazywam się „rzecznik prasowy”, ale prawda jest taka, że robię pierdyliard innych rzeczy. Takie jak te wymienione powyżej też. Koordynuję drukarnie, zbieram faktury, potem nas rozliczam. Też. Pierwsze autentyczne działania na rzecz Parady robi się we wrześniu-październiku. Najpierw jest spokojnie. Jedno spotkanie miesięcznie, dwa-trzy maile tygodniowo. Luz. A potem jest coraz gorzej. Aż do dnia Parady Równości, kiedy – po całym dniu zapieprzania w piątek idę na imprezę, wstaję po 3 godzinach, jadę od jednej telewizji do drugiej, by w ostatniej chwili dotrzeć na samą Paradę Równości, przejść 5 km, zorganizować potem bifor u siebie (dzwoniąc w międzyczasie na policję z powodu dresa-sąsiada, który ostatnio odpierdala) i by znów iść na imprezę afterową ostatecznie. Ale nie po to, by później spać, bo w niedzielę o 10:40 w Tok FM już muszę być.

Po co to robię? Ej, nie wiem.
Jeden z powodów jest taki, że mam syndrom „zrobię to najlepiej”. Że czasem nie potrafię delegować uprawnień, nie mam zaufania do wiedzy i kompetencji innych osób. Muszę sam zrobić. To oczywiście niedobre podejście. Z powodu moich doświadczeń w pracy z ludźmi na zasadach wolontariatu czy też społecznikowskiej pracy wiem, że nie zawsze jest dobrym zaufanie innym. Ale cóż, naprawdę czasem muszę.

Drugi powód jest taki, że chcę, żeby Parada Równości była taka, żebym ja chciała na nią przychodzić. W sensie, żebym czuła, że jest to „moja” Parada Równości, że nie mam problemu z pojawieniem się na niej i że wszystko podczas wydarzenia jest dokładnie tak, żeby mi odpowiadało. Wiecie, żeby czuć, że nie idę tam na siłę, albo „że wypada” albo coś takiego. Mam więc wpływ na to, żeby wyglądała tak, jak ja chcę. Jak każda osoba w komitecie organizacyjnym. Oczywiście, ponieważ czasem trzeba iść na kompromisy a poza tym nie wszystko da się zrobić od razu, to jeszcze nie jest całkowicie „moja” Parada Równości. Ale robię, co w mojej mocy, żeby taką się stawała. Powoli, powoli. Nie od razu Rzym zbudowano.

Po trzecie, robię to, bo wiem, że nikt inny aktualnie tego nie zrobi. To nie jest tak, że jest dziesięcioro chętnych na moje miejsce, że ludzie się palą do roboty. Absolutnie nie. Pracy jest tak dużo, że nikt nie chce się tego podjąć. Ja wiem, że obecność z mediach – z racji rzecznictwa prasowego – może wydawać się interesująca, ale to jest wisienka na torcie. Większość z Was nie wie, że prawie wszystkie informacje, które idą w mediach, są kopią tego, co ja napiszę i wyślę do mediów. Nie wiecie też, że w zasadzie co dwa-trzy dni przed Paradą Równości takie informacje rozsyłane są do setek dziennikarzy i dziennikarek. Pochwalę się, że w tym roku dwa razy mnie pochwalono za wysłaną informację. A to wybitnie rzadkość.

Rozliczenie Parady Równości jest w zasadzie też na mojej głowie. Co prawda jest księgowa, która woluntarystycznie nam pomaga, ale ogarnięcie tego, przygotowanie umów, rachunków, przelewów itd. jest na mojej głowie. A że to niełatwe, to Wam opowiem.
Podstawowe konto Fundacji Wolontariat Równości zostało założone w BOŚ Banku. Nie wiem dlaczego, nie miałam na to wpływu. Ale okej, co mi za różnica? Okazało się, że jest różnica. Raz chciałam sprawdzić czy wszystko na rachunku okej – wszak jako członkini Zarządu jestem za to współodpowiedzialna. Poszłam do oddziału BOŚ Banku, odczekałam swoje i udało mi się dostać do „okienka”. Tam okazało się, że o ile mają moje dane i w ogóle, to jest jakiś bałagan po ich stronie i nie mają mnie podpiętej do Fundacji. Co prawda przepraszali, wyjaśniali i naprawiali, ale już mnie to lekko zdenerwowało.
Kolejna sprawa: zlecenie przelewu w „okienku” kosztuje… 16 zł. Tak, szesnaście. Tyle zapłaciliśmy za przelanie 300 zł osobie, która wygrała w konkursie na najlepsze hasło Parady Równości 2013. Tak więc stwierdziłam, że to sporo. I chciałam wreszcie móc dokonywać operacji przez Internet. Okazuje się, że oni używają tokenów. Czyli takich małych urządzeń, które generują ciągi cyfr potrzebne do potwierdzania operacji. Straszny przeżytek (chyba wszyscy inni już mają potwierdzenia SMSowe…) ale okej. Łukasz zgubił nasz stary token (ja go nawet na oczy nie wiedziałam…) więc poszedł po nowy. I dostał, wszystko super. Do malutkiego urządzenia dołączona była trzystronicowa instrukcja obsługi. I to już mnie zaniepokoiło. Trzy strony instrukcji do czegoś takiego. Okazało się, że tokena nie da się włączyć. No nie da się i już. Zdenerwowałam się i ZNÓW musiałam pójść do oddziału. Tam czterech panów próbowało, ale nie dali rady. Wzięli kolejny token i kolejny, i kolejny, i kolejny… I już chcieli stwierdzić, że cała partia jest zepsuta, gdy jednemu z nich udało się szósty token włączyć. Przypadkiem. Bo w instrukcji było źle napisane i włącza się je inaczej. No, ale okej, działa.
W domu próbuję zlecić przelewy. To nie takie proste. Najpierw przelew się przygotowuje (kod z tokena), potem się go zatwierdza (kod z tokena) a potem się go przekazuje do realizacji do banku (kod z tokena). Ostatniej operacji wykonać nie mogę. Nie wiem czemu. Idę ZNÓW do oddziału. Pani nie może mi pomóc, bo tylko pan obok ma możliwość dostępu… No dobra, więc idę do pana. On sprawdza, weryfikuje, przelogowuje się… Nie daje rady. Ale prosi mnie o wysłanie pewnej informacji mailem i obiecuje, że sprawdzi i da znać. Mhm, jasne. Maila wysłałam ze 2 godziny później. Może 3. Nie oddzwonił do dziś a ja nadal nie mogę wykonywać operacji przez Internet.
Wkurwiłam się. Złożyłam wniosek w mBanku o założenie konta. Po 15 min dostałam maila, że w wybranym przeze mnie oddziale Multibanku czekają dokumenty do podpisania. Poszłam rano. W oddziale była pani recepcja, zaprowadziła mnie do mojej doradczyni, ta zaproponowała mi kawę i podała przygotowane dokumenty. Podpisanie zajęło 8 min (kserowała coś tam). A konto już było aktywne. Nie muszę się do niego osobno logować – wchodzę jak na swoje konto osobiste i już. SMSami potwierdzane są operacje. W przeciwieństwie do BOŚ Banku, który przy zakładaniu wymagał obecności CAŁEGO ZARZĄDU, tu wystarczył mój podpis – bo w KRS mamy, że każda osoba z zarządu może reprezentować Fundację. Żeby było łatwiej. No i w mBanku łatwiej, rzeczywiście, było.
Poszłam do BOŚ Banku jeszcze dwa razy. Żeby przelać pieniądze z rachunku na nowy w mBanku. 16 zł. I pytam co zrobić, żeby zamknąć rachunek. Pan mówi, że nie wie czy wystarczy moja dyspozycja czy musi znów cały zarząd się zjawiać. Ale stwierdził, że lepiej, żeby cały. Więc pytam go: na jakiej regulaminowej podstawie. On, że nie wie. Ale że sprawdzi i zaraz do mnie zadzwoni. Zostawiłam mu numer. Nie zadzwonił do dziś.
Tak więc BOŚ Bank to najgorszy po Banku Zachodnim WBK bank w Polsce. Potwierdzam, mogę to zeznać w sądzie i nigdy więcej nie chcę mieć z nimi nic wspólnego. A! Żeby było śmieszniej! Gdy przelewam kasę z konta Fundacji w BOŚ Banku, to w nadawcy przelewu nie ma nazwy i adresu fundacji tylko są moje dane z dowodu :) Tak jakby to było moje prywatne konto. Super, co nie?

Tak więc powoli, powoli wychodzę z Parady Równości.

Muszę zająć się rzeczami, na które przez nią nie miałam czasu. W tym: jednym dużym zleceniem, które podratuje moje finanse bardzo, bardzo. Coraz bliżej mi do tego, by wyjść z kredytów wszelkich w mBanku i być znów wolnym finansowo człowiekiem! Radość serce me ogarnia, bo nie spodziewałam się, że tak dobrze będzie.

***

Jutro mam sprawę w sądzie. Będą rozpatrywać moje zażalenie na decyzję prokuratora o umorzeniu śledztwa w sprawie Bitwy Pod Melino. Chcę, żeby obejrzeli więcej nagrań i w ten sposób ustalili tożsamość sprawców. Trochę się to przeciąga i mam obawy, czy te nagrania jeszcze są dostępne, jeszcze istnieją w ogóle… No, ale niech to sprawdzą sami. Trzymajcie kciuki, bo ja się nie poddaję tak łatwo.

Ale ostatnio co innego mi doskwiera. Sąsiad-dres. Dwukrotnie już podczas imprez u mnie walił w drzwi mojego mieszkania czymś dużym (jakiś kij czy drąg…?). Oczywiście, wezwałam wówczas policję. Domyślam się, że impreza mu przeszkadzała, ale to mnie nie obchodzi. Nikt nie będzie walił w moje drzwi.
Ostatnio spotkałam go na klatce schodowej. Wyzywał mnie i pchnął/uderzył. A to już trochę za dużo. Oczywiście, nauczona doświadczeniem stałam tak, żeby kamera wszystko złapała. Straszył mnie, żebym policji na niego nie nasyłała. No to się zdziwi. Dziś jeszcze jestem umówiona na telefon z dzielnicowym – mamy się umówić na jakiś dzień w tym tygodniu, żeby pogadać. Nikt mnie nie będzie straszyć. Zamierzam zajść mu za skórę jeszcze bardziej. Oczywiście, że się boję. Tylko głupcy się nie boją. Zamówiłam gaz pieprzowy w razie czego. Ale nie zamierzam dać się zastraszyć. Jestem Jej Perfekcyjność, na bogów!
Najgorsze jest to, że wiem, że najskuteczniejszym działaniem w jego przypadku byłoby po prostu namówienie kilku osób, żeby spuściły mu wpierdol… Bo tylko takie argumenty do niego od razu przemówią. No, ale to nie w moim stylu. Jestem przeciw przemocy i mam zamiar z nią wygrać pokojowo. Tym niemniej, trochę to potrwa. I pewno nie będzie przyjemnie. Ale też sobie myślę, że jako osoba publiczna w społecznościach LGBT, jestem to winna: szczerość, że mnie też spotykają prześladowania ze względu na to, kim jestem. I że chcę trochę dać przykład, żeby nigdy nie odpuszczać takich rzeczy. Nie można czekać, aż zdarzy się tragedia.

***

I na koniec jeszcze słów kilka o moim zdrowiu. Bo wiecie być może, że jestem na antybiotyku. I to już ponad 30 dni. Będę jeszcze kolejne dwadzieścia-kilka. Nie, nie, to nic strasznego. Ale walka trwa. Chodzi o moją stopę. Jakiś już czas temu ugryzła ją jakaś meszka czy coś. I tam się coś złego porobiło. Nie dość, że reakcja alergiczna, to jeszcze jakieś zakażeniowe sprawy. Nic fajnego. Wysoka gorączka, wielka opuchlizna, swędzenie, ból… No nie polecam. Ale udało się to jakoś opanować i aktualnie trwa terapia. Noga jest nadal lekko opuchnięta (choć to jest NIC w porównaniu z tym, co było na samym początku!) i próbujemy z tym walczyć. Jestem na doksycyklinie – badania wskazują, że do 60 dni można ją brać. Tak twierdzi przynajmniej mój chirurg. I żeby nie było – nie idę do pierwszego lepszego „lek. med.” tylko do „dr n. med.”! Poza antybiotykiem biorę też inne leki. Rano pięć tabletek, wieczorem cztery. No i bez wątpienia trochę to jeszcze potrwa, ale jest nadzieja, że wszystko się dobrze zakończy. Tak więc trzymajcie kciuki :) I uważajcie na małe latające gówna.

Wypowiedz się! Skomentuj!