Moje żebra
Moje żebra

Minął tydzień od zajścia. A ja żyję i mam się dobrze. Media przez jeden dzień przez chwilkę podnieciły się tematem, więc mam nadzieję, że sprawę uda się wyjaśnić.

Zacznę od tego, że bardzo, bardzo wam dziękuję. Dostałam mnóstwo wiadomości, komentarzy, maili, SMSów, telefonów od osób, które niepokoiły się całym zajściem. Przyznam, że niektóre mnie naprawdę zaskoczyły – w sensie, że nie spodziewałam się od niektórych osób, że będą w ogóle w stanie odnotować taką sytuację, nie wspominając o odezwaniu się do mnie w związku z nią. Więc to były miłe niespodzianki. Za te wszystkie głosy Wam dziękuję. I przepraszam, jeśli odpowiadałam zbywająco, ale czasem już mi się nie chciało tej samej historii opowiadać po raz któryś-dziesiąty. Myślę, że rozumiecie.

Druga ważna rzecz: mam się dobrze. Rzeczywiście, dwa dni po zajściu zaczęła mnie bardzo klatka piersiowa boleć. Kłujący ból pojawiający się podczas poruszania i głębszym oddychaniu. Zaniepokoiłam się, bo wiem, że to oraz fakt pojawienia się z opóźnieniem wskazywały na to, że może być złamane żebro. Przy złamaniu żebra, jeśli nie wiecie, niewiele da się zrobić. Nastawić się nie da, unieruchomić też nie za bardzo… Pozostaje czekanie i łagodzenie objawów. Od razu zapisałam się do lekarza, coby zrobić prześwietlenie. Nie bez powodu płacę te 79 zł miesięcznie! Chcę wizytę od razu i prześwietlenie za free. No i dostałam. Pani doktor była bardzo wyrozumiała, przepisała ketonal forte (mój pierwszy w życiu ketoprofen jakikolwiek!) i poleciła syrop przeciwkaszlowy. Prześwietlenie zrobione. Okazało się, na szczęście, że złamania raczej nie ma. Czyli dobrze. Ból jest z powodu jakiś obrażeń wewnętrznych, ale też niegroźne raczej. Więc jadę na ketonalu, ale mam się dobrze. Fiolet wokół oka już prawie całkiem zniknął – zresztą z powodu makijażu on mi najmniej przeszkadzał akurat. Jakieś siniaki na ciele jeszcze mam, ale jest okej. Jeszcze mnie tylko nos boli w miejscu, gdzie mnie okulary zraniły – ale to nic dziwnego, bo cały czas mam je na sobie i tam się gorzej goi rana.

Jakoś dzień czy dwa po zajściu napisał do mnie Piotrek Pacewicz z „Wyborczej” z pytaniami. Jako jedyny dziennikarz pofatygował się, żeby dowiedzieć się co u mnie, czy żyję, jak się czuję no i dopytywał o różne szczegóły. Już mu za to dziękowałam, ale to jest właśnie to, czego uczę na moich warsztatach dziennikarskich – dziennikarz musi ruszyć dupę. Jeśli może napisać tekst bez ruszenia dupy, to będzie to kiepski tekst. I większość tych informacji na temat napadu taka właśnie była. Kiepska, z błędami. Skopiowali trochę z blo, trochę sparafrazowali, coś od siebie dodali i tyle. A przecież, nie oszukujmy się, nie jest trudno znaleźć do mnie numer telefonu i zadzwonić, zapytać. Albo – jak Pacewicz – wysłać maila.Jasne, oczywiście, że się cieszę, że w ogóle napisali o tym i mówili. To dobrze. Może i dla mnie, bo mam nadzieję, że to policję zmobilizuje. Ale bardziej chodzi mi o inne osoby LGBT: mam nadzieję, że wezmą przykład i za każdym razem będą zgłaszać przestępstwa, gdy są ich ofiarami. Że nie można się bać, trzeba zgłaszać i jest nadzieja na pozytywne rozwiązanie. Mam taką nadzieję, że jeśli znajdą się sprawcy, którzy na Melinę napadli, to jeszcze mocniejszy będzie ten pozytywny przekaz.

Czy się boję? Piotrek Pacewicz też mnie o to zapytał. I wiecie co… jakoś nie. Jakoś tak, gdy oni wybiegli z mieszkania i cioty podeszły do mnie, żeby wytrzeć mi krew z twarzy i zapytać czy żyję, to pierwsze co powiedziałam: „moje okulary, gdzie są moje okulary?!”. I nie chciałam rozmawiać o niczym, dopóki się nie znajdą. Znaleźli po chwili. Założyłam je i wszystko wróciło do normy. Otarłam krew, powiedziałam: „no to co, bawimy się dalej?” i mówiłam poważnie. Znacie pewno moje przemyślenia o tym, że impreza jest wieczna i dlatego należy się jej hołd? Tak jest, dlatego cokolwiek się nie dzieje, to w dłuższej perspektywie ginie i tak.
No a poza tym, bądźmy szczerzy – to nie jest tak, że nie boję się w ogóle. Po prostu boję się nadal tak samo, jak bałam się wcześniej. Wszak nie bez powodu staram się nie opuszczać bloku w peruce sama, tylko zawsze w czyimś towarzystwie. Przecież jesteśmy w Polsce. Więc w tym sensie, owszem, boję się. Ale nie bardziej niż przed pobiciem. Może nawet ciut mniej, paradoksalnie. Bo przetrwałam. Przetrwaliśmy. Nic się nam nie stało, idziemy dalej. Poszliśmy na imprezę.

Chyba tak jest, że jak jesteś LGBT w Polsce, to po prostu podświadomie gdzieś tam wiesz, że kiedyś cię to spotka. Że kiedyś dostaniesz wpierdol za to. Nie to, że tego chcesz – jasne, że lepiej byłoby uniknąć, uciec od tego. Ale jak już cię to spotka, to wiesz, że „wiedziałeś”, że tak będzie. To z smutne i przerażające w sumie. Wyobraźcie sobie takie życie – cały czas z przeświadczeniem, że za to, kim jesteście prędzej czy później dostaniecie po ryju. To chyba coś, co – gdy o tym teraz mówię – przeraża najbardziej. To jest ta nieuchwytna „atmosfera”, o której zresztą mówili m.in. badane_i w raporcie „Przemilczane, przemilczani”. O „atmosferze”. W takiej właśnie atmosferze dostałam wpierdol za nic. A jeśli ciebie jeszcze to nie spotkało, to gdzieś tam z tyłu głowy wiesz, że spotka, prawda?

Jak na samym początku manifestu „Queers Read This” z 1990 roku:

„Jak wam to powiedzieć? Jak mogę was przekonać bracia, siostry, że wasze życie jest w niebezpieczeństwie? Że codziennie budząc się jako żywe, w miarę szczęśliwe i sprawne istoty ludzkie, dokonujecie aktu rebelii? Jako żywe i sprawne pedały i lesby jesteście wywrotowi? Nie ma na tej planecie niczego, co by uprawomocniało, chroniło lub wspierało wasze życie. To cud, że jesteście tu, czytając te słowa. Powinniście być z całą pewnością martwi. Nie dajcie się zwieść, świat należy do ludzi hetero i jedynym powodem, dla którego zostaliście oszczędzeni jest to, że jesteście mądrzy i sprytni, macie szczęście albo umiecie się bić.” (tł. Piotr Nazaruk)

Nie chcę tak negatywnie kończyć, więc może powiem, że nie wolno się nam poddawać. Gdy napisałam, że nie zamierzam z powodu zajścia zmieniać czegokolwiek, że jest granica między nie-poddawaniem się a niepotrzebnym szarżowaniem. Jasne, pewno jest. Ale po pierwsze: dla każdego jest ona w innym miejscu, a po drugie: no ja na pewno organizowaniem u siebie imprez jej nie przekraczam. Jestem dość spokojnym transem. Nie rzucam się w oczy, nie zaczepiam rodzin z dziećmi na ulicach, nie wbiegam do kościołów w sukience i peruce. Ja po prostu organizuję u siebie imprezy. I nadal będę to robić. Tylko teraz za każdym razem przed taką imprezą zadzwonię na policję i ich o tym poinformuję, zwracając uwagę na zajścia z nocy 8/9 lutego 2013.Musimy się bawić dalej! Cóż innego nam pozostało?

***

A, no i oczywiście nie będę odnosić się obszernie do jakiś głupich komentarzy
1. Nudzi mnie już czytanie jak to wszyscy zgłoszą do prokuratury, że w moim mieszkaniu odbywała się megaorgia z nieletnimi upojonymi przeze mnie alkoholem. Ja naprawdę bardzo bym chciała, żeby tak było. Żeby była orgia, młode, nieletnie ciała wijące się w ekstatycznych ruchach, upojone alkoholem, feromonami i testosteronem…
2. I jak to byłam taka najebana, że nie mogłam policjantowi złożyć wyjaśnień, gdy przyjechali na miejsce kilka minut po zajściu. Ja sama wezwałam tę policję, złożyłam wyjaśnienia, ale ponieważ nie byłam trzeźwa (tak, wyobraźcie sobie, że na piątkowej imprezie wypiłam kilka drinków!) to nie jechałam na komendę, żeby tam pełne wyjaśnienia złożyć. Na podstawie mojego ustnego zawiadomienia i zgłoszenia na 112 policja i tak poszukiwała w okolicy sprawców. Formalne zgłoszenie miało miejsce w niedzielę, bo już odpoczęłam, wyspałam się, miałam czas żeby posiedzieć na komendzie (wiecie, że to ze 2 godziny trwa, prawda?). Tyle.

Wypowiedz się! Skomentuj!