Zdjęcie z poprzedniego spotkania z V. Zabronił mi publikować, stąd piksele
Zdjęcie z poprzedniego spotkania z V. Zabronił mi publikować, stąd piksele

Zawsze muszę mieć rację. Ważę swoje słowa, nie rzucam ich na wiatr. Chętniej odpowiadam „nie wiem” niż „jest tak” czy „jest inaczej”. Długo się tego uczyłem, ale teraz wiem, że tak jest bliżej prawdy. Długo myślę, zanim opowiem się po jakiejś stronie – jeśli w ogóle. Nie lubię rozstrzygać za innych, ani dawać im jasnych rad. Dlatego, kiedy coś mówię, to mówię. Wiem, że to musi mieć swoją wagę i być rozważne na tyle, na ile mogę i potrafię zachować rozwagę. I dlatego jestem uparta.

 

Uparta do bólu, niestety. Najczęściej mojego bólu. Bycie upartym to, oczywiście w moim przypadku, realizacja potrzeb narcystycznych. Mój upór jest moim narcystycznym uwielbieniem dla raz obranej pozycji, raz podjętej decyzji. Mojej decyzji. Co więcej, często zdarza się tak, że mój narcyzm przez to ma odcień masochistyczny. Cierpię, by móc powiedzieć „ha! miałam rację!”.

Dwa przykłady.

Jeden – Wojtek. Pisałam o nim dokładnie jakiś czas temu. Cała historia sprowadza się do tego, że on uparł się przy swojej wizji naszej znajomości, a ja – przy mojej. Więc w pewnym momencie zrezygnowałam z niej, porzuciłam tę znajomość całkiem. To było jemu na rękę – zaczął się z kimś-tam spotykać i nie miał czasu na inne rzeczy. Niedawno odezwał się, bo już nie jest z tym kimś-tam. I że chciałby, żebym jednak się nie poddawała, żebym spróbowała jeszcze raz. Oczywiście, że mogę. Co więcej, jakaś tam część mnie chciałaby tego. Bo Wojtek i atrakcyjny, i młody jeszcze, i sympatyczny, i nieszkodliwy…
Ale wygrywa inna część. Ta, która chce zmusić Wojtka do powiedzenia „tak, miałaś rację” a mi pozwoli powiedzieć „a nie mówiłam?”. I mimo tego, że wiem, że on tego nie powie dosłownie (z wielu różnych powodów) oraz mimo tego, że niedosłownie już to powiedział kilka razy – także w dyskusjach na facebooku (ale i w rozmowach prywatnych via czat), to to za mało. Nienasycony narcystyczny JA domaga się więcej.
Ostatecznie rezultat jest taki, że on – mimo prób „obłaskawienia” mojej próżności i wiążących się z tym trudności dla jego ego (przecież wiemy, jak niełatwo się przyznać przed sobą do błędów!) – nadal nic z tego nie ma. A ja – mimo tego, że część mnie chce odnowienia tej znajomości – idę w zaparte i nic z tego nie mam też.
Są takie gry, o których się mówi, że są „win-win”, że każdy wygrywa. Tutaj ewidentnie jest „lose-lose”, bo każdy przegrywa.

Drugi – V. Też o nim pisałam niedawno. W tej samej blotce, co o Wojtku. Sytuacja tutaj także się rozwinęła. Od samego początku było tak, że ja byłem bardziej zaangażowany w znajomość niż on. V dawał mi do zrozumienia, że nie ma dla mnie nie-wiadomo-ile czasu, że zachowuje wobec mnie dystans i tak dalej. Wszystko okej, ale wiem też, że czasem tak się robi w obawie o własne bezpieczeństwo emocjonalne. Dlatego brnęłam w to dalej w nadziei na to, że jednak się otworzy. I że sobie pozwoli. Bo najczęściej to my sami nie pozwalamy sobie na różne emocje. Mobilizowała mnie też jego koleżanka, która wprost mówiła, że on się boi, ale że chce. Ja to rozumiem, on młody.
Ale niedawno napisał mi SMSa. Najdłuższego w naszej znajomości. Żeby streścić jego merytoryczną zawartość wystarczą jednak trzy słowa: „może zostańmy przyjaciółmi”. Takie pytanie nigdy nie jest pytaniem. Wiadomo, że osoba formułująca pytanie już podjęła decyzję. Więc nie ma co odpowiedzieć, jak „ok”. I tak też zrobiłam. Nauczony doświadczeniem życiowym, postanowiłem nie walczyć o takie coś dalej. On zauważył i stwierdził, że jestem obrażony, bo odpowiadam w SMSach jednowyrazowo albo oschle. No może i tak, ale jak mam odpowiadać po takim czymś? Z entuzjazmem? Aż nagle zaproponował spotkanie. Pierwszy raz w trakcie całej naszej znajomości. Zawsze to ja musiałam pytać, prawie że prosić, żeby znalazł czas. Ten jeden raz on to zrobił. I choć raz nie musiałam dostosować się do jego godziny. Wyznaczyłam swoją, on musiał się zgodzić. I pierwszy raz zgodził się bez słowa uwagi (typu „mogę się spóźnić” albo „a nie możemy o innej porze?”). Przyszedł na czas. Ja zresztą też. Poszliśmy na spacer. Zajął nam ze 25 minut, może ciut więcej. W tym czasie ani razu nie zainicjowałam dyskusji. On kilka pytań zadał („Jak się czujesz?” „Całkiem dobrze, dziękuję.” „Dokąd idziemy?” „A nie wiem, ty decyduj.”) ale generalnie był to spacer milczący. Dotarliśmy do Baru Z Kanapkami. Spędziliśmy tam 35 minut w trakcie których ani razu nie spojrzałam mu w oczy (choć przecież uwielbiam to robić…) a CAŁOŚĆ naszych dialogów brzmiała następująco: „Może chcesz spróbować?” (gdy dostał deser, który zamówił) „O nie, dziękuję.” „Czy będzie ci przeszkadzać, jeśli Agnieszka do nas dołączy?” „Nie, zupełnie.” „Ja już muszę lecieć.” (gdy rzeczywiście nadeszła pora moja) „A w którą stronę idziesz?” „Na UW.” „A, to ja też wyjdę.” „To cześć.” „No, cześć.” Przez 35 minut spędzonych w kawiarni nie odezwaliśmy się więcej. Oczywiście, że cisza była krępująca. Ale o to chodziło. On siedział znudzony. Ja wpatrzona w jakiś punkt za oknem. Przecież nie będę mu tego ułatwiać. Poza tym chcę pokazać, że mam rację. Chcę czuć, że mam rację. Że on nie potrafi być znajomym ze mną, skoro nie potrafi normalnej rozmowy zacząć. Że wcale mu na naszej znajomości nie zależy i spotkał się ze mną tylko po to, by poczuć się lepiej i po nieszczęsnym SMSie otrzymać ode mnie symboliczne rozgrzeszenie. A ja się uparłam, że racja jest po mojej stronie.
Skończyło się na tym, że oczekiwałam od niego dorosłej reakcji na moje dziecinne zachowanie. Co w założeniu było głupie, bo wszak wiem, że to ja jestem emocjonalnie dorosłą osobą, a nie on. On nie musi jeszcze być, wszak ma 17 lat. Skończyło się też na tym, że zamiast mieć znajomość, w której cieszyłabym się chociaż jego obecnością i widokiem, nic z tego nie będzie. Może i ma poczucie winy (albo i nie), ale to minie, przejdzie. I tyle z tego będzie.

Czasem robimy pewne rzeczy po to, by innych zabolało. Żeby pokazać, że mamy/mieliśmy rację. Oczekujemy, że poczują, że to my jesteśmy symbolicznie górą. Samo z siebie jest to nie tylko dziecinne, ale przede wszystkim narcystyczne. To że przez ten narcyzm często sami cierpimy – bo udowadniając komuś naszą rację robimy coś wbrew jakiejś części siebie – to inna sprawa.

I dlatego właśnie czasem mój narcyzm jest masochistyczny.

Wypowiedz się! Skomentuj!