Od razu mówię, że uwagi wstępne będą na końcu.
Jestem w domu rodzinnym. Przyjechałam w czwartek 20 grudnia. Niełatwo było mi się zebrać na czas. Pociąg o 6:56… Ale jestem. Podróż udana, choć spałam mniej, niż początkowo zakładałam. W moim walnie jechał bowiem też Yuri i z nim trochę pogadałam, bo dosiadł się do mnie. Dotrzeć mi się jednak udało i ominęły mnie problemy, jakie pojawiły się na Centralnym dzień później. Czyli plan był dobry.
Zanim nadejdą Święta mam czas dla siebie. Nie robię w zasadzie nic, poza jakimiś drobnostkami, które zaplanowałem wcześniej. Byczę się i powoli szykuję się do przejścia na trzeci etap diety białkowej. Udało mi się ten nieszczęsny proteinogram zrobić. Najpierw mBank (a w zasadzie Medica) ustalał, czy moje ubezpieczenie obejmuje takie badanie (10 dni!), potem umówili mnie w Warszawiena pobranie krwi, a jeszcze potem nie miałam czasu. Więc poprosiłam ich o umówienie tutaj, w moim mieście rodzinnym. Udało się. Dziś więc byłam też na pobraniu. A wyniki za… 10 dni roboczych! Ponoć to rzadkie badanie. Rzadko więc się je robi – jak się uzbiera więcej próbek. No nic, poczekam. To i tak tylko profilaktyka – chcę sprawdzić czy dieta białkowa nie zrobiła mi jakiegoś ku-ku.
Ale poza tym nie robię za wiele. Dziś postanowiłam pod wieczór uporządkować trochę moich starych rzeczy. Tak w sumie bez powodu. Ot, mama już poszła spać a ja nadal nie. A że czytać mi się już nie chciało, to padło na porządkowanie.
Wsród rożnych śmiesznych rzeczy znalazłam też walentynkę z 2004 roku. Nigdy-nie-wysłaną walentnykę. Ode mnie dla Piotra. Ów Piotr to moja ówczesna miłość z Warszawy. Ja jeszcze nie mieszkałam z stolicy (pół roku pózniej już tak), ale miałam z nim coś, co nazywaliśmy związkiem na odległość. Strasznie zabawna sprawa. Bywałam wówczas czasem w Warsawie – niby, że odwiedzić moją przyjaciółkę Iwonę. I jakoś tak się poznaliśmy i się zaczęło. Miłość. Czy też, jak sądzę dzisiaj, szczeniackie zadurzenie. Pisaliśmy do siebie listy (mam je do dziś!), widywaliśmy się rzadko, ale też i związek ów nie trwał za długo. Szczerze, to nie pamiętam ile. Pamiętam za to doskonale, że nigdy nawet ze sobą nie spaliśmy. Ot, taka tam relacja.
To dość straszne, ile razy musiałem okłamać moją mamę przez to, że byłem gejem a potem transem. Nie czuję wyrzutów sumienia z powodu kłamania. Bardziej jestem zła na to, że taka była sytuacja, która mnie do tego zmuszała. Że nie mogłam powiedzieć wprost. Inna sprawa, że zawsze miałam nadopiekuńczą mamę, co sprawy nie ułatwiło.
Ale ta walentynka sprawiła, że pomyślałam też o chłopcach, którzy pojawili się w moim życiu. Pojawili i najczęściej zniknęli. Szczególnie myśle teraz o tych, co w mijającym roku się zjawili. Wszak oni niedawno byli mi bliscy. I im chyba chcę poświęcić ten wpis na blo.
***
Zacznę niespodziewanie od niejakiego Marcina. Takiego, który prawdę mówiąc w moim życiu pojawił się dużo wcześniej, a w tym roku w zasadzie nie miałam z nim kontaktu. Nie mylić z Marcinkiem. Marcin B., bo o nim mowa w tym roku zaczął się spotykać z Damianem Be. Kojarzycie? Damian Be zniknął z mojego życia w tym roku z powodu pewnych wydarzeń, o których za chwilę. Marcin B. to naprawdę uroczy 17latek. Dosc bystry, bardzo atrakcyjny, z zasadami, zapracowany ale nie przepracowujący się. Prawdę mówiąc, to wiadomo było, że Damian Be się z nim w końcu pozna. Ale, że będą razem, to nie mogłam przewidzieć. Są. Z Marcinem kontakt utraciłam po tym, jak powiedziałam mu, że doniesiono mi, iż ktoś z jego środowiska opowiada, jakoby Marcin chwalił się w towarzystwie, że spał ze mną i że „złamał mój celibat”. Jako że ktoś powiedział mi to w tajemnicy, nie mogłam powiedzieć mu, kto to był. I za to się obraził. I juz nigdy więcej się nie widzieliśmy. Chciałam dobrze – żeby wiedział, że ktoś z jego otoczenia tak mówi ludziom. Ale wyszło na to, że nie chcę mu powiedzieć skąd to wiem i to ja jestem za zła. No cóż, trudno. Ochronę źródeł traktuję, jako dziennikarz, bardzo poważnie. Tym niemniej, szkoda, że już go nie ma w moim życiu. Napisałam do niego nawet jakoś w sierpniu czy lipcu, gdy jechałem pociągiem nad morze. Odpisał, bo nie wiedział, co to za numer. Kilka SMSów i gdy się dowiedział, pożegnał się, podkreślając, że nie chce mieć ze mną kontaktu… No cóż, nie to nie. Przecież nic na siłę. Ale mam więcej jak pewność, że nasze drogi jeszcze się zejdą, czy on chce tego, czy nie. Tak to zazwyczaj wygląda.
A dlaczego z Damianem Be nie mam już kontaktu? Luke. W tym roku miałam przyjemność bardzo często widywać się z nim. Jest absolutnie superprzystojnym chłopcem o spokojnym acz czasami podstępnym usposobieniu. Taki słodki chłopiec, który jak trzeba, to potrafi podrapać bez ostrzeżenia. Czyli super. Miło spędziliśmy dużo czasu, ja obserwowałem jego dziwną relację z ponadsześćdziesięcioletnim pracodawcą, który nawet nas czasem woził samochodem (wiem, że to dziwne!). Wszystko fajnie szło do czasu, gdy ujawniłam się z tym, że chcę tę znajomość trochę jakoś dalej pchnąć. On nie chciał. Spoko, rozumiem to. Na jego miejscu pewno zareagowałabym podobnie. Nie zaskoczyło mnie to. Ale zarazem oznaczało dla mnie, że skoro wizje nasze co do dalszego przebiegu naszej znajomości, to trzeba ją zakończyć. Call me a quiter. Nie mam czasu na negocjowanie warunków, które na pewno mnie nie zadowolą – to dosc despotyczne, ale taka jestem. Więc nasza znajomość się zakończyła. Śmieszny fakt: pod koniec on zostawił u mnie bluzę „I <3 NY” taką szarą, bo była poplamiona. Wziął za to jakąś moją. Miał oddać. Nie oddał. Nie to, żeby my jakoś superstrasznie na niej zależało, ale dla zasady odezwałem się nawet do niego po dłuższym czasie w tej sprawie. Żeby mi wysłał bluzę na mój adres. Nie zrobił tego. W końcu zaczęłam chodzić w jego bluzie (może mnie w niej widzieliście?) i któregoś razu trafiłam na niego w klubie. Upomniał się o nią. Że odda mi moją i weźmie tę. I że się odezwie. Wiadomo, że tego nie zrobił. Więc nadal ją mam i nadal w nie chodzę. Co więcej, lubię by w niej, gdy go spotykam. Żeby przypominała mu o naszej znajomości ale i o tym, jaką nieodpowiedzialną jest osobą, że nawet o bluzę nie potrafi zadbać. I że tym bardziej o znajomość nie zadba.
Jak zwykle po zakończeniu znajomości z Luke’iem poprosiłam znajomych najbliższych – zgodnie z naszym zwyczajem – żeby posuwali go ze znajomych i nie utrzymywali z nim kontaktu z szacunku dla mnie i moich emocji. Szczególne słowa skierowałam do Damiana Be, bo wiedziałam, że przez chwilkę mieli kiedyś emocję jakąś. Więc poprosiłam go, żeby się jednak powstrzymał w razie czego i nie wchodził znów w ten temat z Luke’iem. Ale dokładnie 30 czerwca on to zrobił. W Glam. Flirtowali przy barze. To mnie trochę, prawdę mówiąc, zabolało. Z dwóch powodów. Ale chyba bardziej dlatego, że Damiana prosiłam. Wymieniliśmy kilka SMSów tej nocy. Coś w stylu „naprawdę ci dziekuje” a z jego „ty tez spales z Kubutkiem”. Co oczywiście jest nieprawdą po pierwsze. A po drugie, zabrzmiało to jak głupia zemsta. Więc od tego dnia nie mam kontaktu z Damianem Be. A Luke? Luke nadal co jakiś czasów klubie mówi mi, że się do mnie odezwie w sprawie bluzy…
Dużo czasu i emocji zainwestowałam też w znajomość z Tomkiem S. Łącznie z tym, że wyjechałem do niego na wieś na kilka dni. Prawda jest taka, że podobał mi się od czasu naszego poznania w Galerii jakiś czas temu. Michaś pracował wówczas na barem tam tymczasowo-próbnie a Tomek zjawił się tam z Kamilem i jego siostrą. No, Kamil jest – ma się rozumieć – bardzo, bardzo atrakcyjny. Ale Tomek ma mniej nachalną urodę. No i jest ciut straszy (tak, to może być zaleta!) a przez to mniej infantylny. Długo jednak jakoś nie miałam okazji pogłębić tej znajomości. Choć próbowałam! Z resztą wypomniałem mu to potem w żartach. Że zapraszałam go, zachęcałam, zaczepiałam… Ale on ma chyba trochę kompleks Kamila. Albo miał. W każdym razem któregoś razu wprosiłem się do niego na Żoliborz i jakoś tak się stało, że wpadło sporo jego znajomych, najebaliśmy się i spałam u niego. Tak się zaczęło nasze intensywniejsze spotykanie. Skończyło się po tym, jak wyjechałem do niego na tę wieś. Tam zrozumiałem, że on nie widzi tej znajomości tak, jak ja. Więc znów: nie ma sensu kontynuować. Porozmawiałam z nim o tym wprost. Chyba zrozumiał. W każdym razie potem już się widywaliśmy tylko przypadkiem w klubie.
Tak samo jak z Grzesiem. To historia sięgająca jeszcze roku 2011. Grześ jest chłopcem, który jest supersłodki. I też nigdy nasza znajomość nie zabrnęła daleko. Najpierw powodem był Michał (tak, mój współlokator), który mu się bardzo podobał i z którym wolał spędzać czas niż ze mną a potem inni panowie. Łącznie z tym łysym takim, który przelał czarę. Poza tym Grześ ma jedną obrzydliwą cechę – odwołuje spotkania. Podejrzewam, że nie ze wszystkimi, ale ze mną akurat tak. Cały czas, notorycznie, nałogowo. Najpierw to słodkie, potem dziwne a na końcu wkurwiające. Nikt nie lub być ignorowany. Ja też nie. A na dodatek podczas którejś z rozmów naszych wyszło – podobnie jak w powyższych przypadkach – że on jednak widzi naszą relację inaczej niż ja. Znów. Więc nie ma sensu się męczyć. Grześ potem nawet próbował jeszcze jakoś to ogarnąć i odezwać się po jakimś czasie. Oczywiście, że poszłam z nim na spacer, gdy wyszedł ze szpitala. Zawsze miło go zobaczyć. Ale próbuję za każdym razem, gdy go widzę, przyzwyczaić się do tego, że nie mogę postrzegać go jako atrakcyjnego, wrażliwego młodzieńca, ale jako po prostu znajomego. Dalekiego.
To zabawne, ale pod koniec czerwca korzystałam przez chwilę z tego samego telefonu, co teraz (inna karta sim, teraz mam tam tę najważniejszą po tym, jak mi ukradli Samsunga) i niedawno odnalazłem tam SMSy właśnie od niego. Z 28 czerwca 2012. Umawialiśmy się na spotkanie, które nie doszło do skutku. Tak dla odmiany.
Większy problem mam z Wojtkiem. Tutaj w zasadzie od samego początku miałam przekonanie, że ta znajomość nie uda się tak, jak ja bym sobie to wymarzyła. A mimo wszystko wchodziłam w nią. Dlaczego? Chyba dlatego, że Wojtek jest naprawdę atrakcyjny. Żywiołowy, zabawny, inteligentny, ładny. Wyrachowany. Chyba ta cecha mnie u niego pociągała dodatkowo. Przez chwilkę miałam ochotę utrzeć mu nosa ale potem mi przeszło. Po prostu miło było widzieć jak życie mu uciera/utrze. Ja wiem, że ładni mają łatwiej, ale wszystko ma swoje granice. Wojtek ślizga się po życiu i po relacjach. Ma prawo. Gorzej, że nie wie jeszcze, jakie czekają go konsekwencje. Chciałam mu to przekazać – mimo tego że wiem, że niektóre rzeczy trzeba po prostu w życiu spieprzyć i nie da się pewnej wiedzy zdobyć inaczej niż na własnych błędach. Ale jakoś kusiło mnie, żeby spróbować. Co więcej, ostrzegłam go, że to może spowodować, że przestanie mnie lubić. Tak jak nie lubi się swojego psychoanalityka, bo wie o nas więcej, niż my sami – tak się nam przynajmniej wydaje. Moim celem w przypadku Wojtk było pokazanie mu, że może, potrafi a może nawet powinien zbudować niepłytką relację. Ale on się opierał. Po czasie stwierdziłem więc, że nie ma sensu, poddaję się, nie robię tego dalej. I tak się o tym dowie, ale w bardziej bolesny sposób. Nic tu po mnie.
Wakacje należały do Bonka. O ile w przypadku pozostałych osób udaje mi się chociaż sztucznie ukrywać ich tożsamość, o tyle tym razem jest to niemożliwe. Jak się ma na imię Bonawentura, to się nie da tak po prostu. Z tym Bonkiem to była dziwna sprawa. Tym bardziej, że w tej znajomości pozwoliłam sobie na bardzo dużo. W sensie, że dopusciłam go bardzo daleko. Zaczęło się od wyjazdu do Trójmiasta. Pojechał z nami tak w ciemno w sumie, co nawet mi się podobało. Taki szalony i odważny. Szczytem było Władysławowo, gdzie wynajmowaliśmy razem pokój nawet. Mimo tego, że pracowałam nawet 14 godzin na dobę u Marcinka, znajdował się czas na to, żebyśmy w pokoju tym poszaleli trochę. Nie wyobrażajcie sobie za wiele, oczywiście. Seksu nie było. Ale tak czy owak, nagięłam i przekroczyłam kilka swoich barier. Za co w sumie chyba nawet jestem trochę mu wdzięczna, bo nie wiedziałam, że jestem w stanie. Ale momentem, który zauważył na tej znajomości była jedna noc, gdy do Ryby Piły (nazwa restauracji, w której pomagałam Marcinkowi) wpadła stała klientka ze swoim znajomym gejem. Ludzie niemłodzi, żeby powiedzieć to delikatnie. I w trakcie ich wizyty, ów pan podrywał Bonka. Co jest okej, bo rozumiem, że może się podobać. Ale jemu ewidentnie odpowiadało to, że jest podrywany przez owego niemłodego pana. I to mnie zaniepokoiło. Nie ta konkretna sytuacja, co bardziej cechy osobowości, jakie ona sygnalizowała. I dlatego postanowiłam się wycofać. Nie odpowiadało mi to i już. Szkoda trochę, bo chwile spędzone razem wspominam miło.
Kubutek to osobna historia. Minął juz rok od czasu, gdy rozstał się z Damianem Be a zarazem moment, gdy bliżej ze mną się… nie wiem, zaprzyjaźnił? Chyba nie lubię tego słowa. Poza tym nie nazwałbym Kubutka swoim przyjacielem. On mnie chyba też nie. Cały czas powtarzam, że kocham Kubutka. I chyba rzeczywiście tak jest. Nie mogę przestać mieć ochoty na spotkanie z nim, rozmawianie, patrzenie na niego. Mogłabym tak bez przerwy. Oczywiście on ma skuteczną metodę blokowania jakichkolwiek erotycznych konotacji w tej relacji. Nazywa mnie Mariolką – co czyni bardzo wiele osób, ale – czyni to niemożliwym, by nawet niechcący jakieś erotyczne czy seksualne podteksty emocjonalne się tu wkradły. Choć ja nie ukrywam, że na poziomie fizycznym, erotycznym uważam Kubutka za absolutnie pięknego i pociagającego. Szanuję jednak barierę, jaką stawia – z braku wyboru, ma się rozumieć. Sama konstruowałam się zawsze jako osobę, która nie może się podobać, więc nie ma się czemu dziwić. No i to ja pocieszałam go, gdy płakał po rozstaniu z Damianem Be, przytulałam go i słuchałem jego łkania. To też deseksualizuje naszą znajomość. Nie jest jednak tajemnicą, że razu pewnego, będąc bardzo pijaną, całowałam się z nim. Dziwna ta relacja, ale mam wrażenie, że dosc zdrowa mimo całej tej zawiłości. Choć gdy tak taz o tym myślę, to wydaje mi się, że on nigdy nie wchodzi w szczegóły ewentualnie pojawiających się rzadko w jego życiu bliższych relacji z chłopcami. I nie wiem, czy dlatego, że rzeczywiście są one rzadkie czy też dlatego, że nie chce mi o niech mówić z różnych powodów. Eh…
Arka poznałam na jednym ze Spotkań Gejów Nastoletnich w Melinie. Wówczas już mnie jakoś zainteresował. Cichy, ale atrakcyjny. Małopijący i zabawny. Uśmiechnięty choć skryty. I szkoda, że jakoś mi zabrakło wówczas pomysłu, żeby na żywo z nim pogadać więcej (choć trochę próbowałam!). Dopiero potem, internetowo się jakoś to rozwinęło. Potem wpadłam do niego do Puław, potem on do mnie do Warszawy. Bardzo miło. Dużo SMSów, częste telefony, wiadomości na facebooku… Co najdziwniejsze, Arek twierdzi, że podobam mu się fizycznie. To mnie trochę intryguje, trochę dziwi, trochę obrzydza. Naprawdę, wyobrażenie, że mogę się komuś podobać fizycznie budzi u mnie obrzydzenie. Więc sami rozumiecie, jak dziwna to relacja. Tym bardziej, że Arek, jak każdy siedemnastolatek jest mocno uzależniony od swojej mamy. A na dodatek mieszka daleko. A żeby było jeszcze ciekawiej, od kilku dni się prawie nie odzywa. Więc sama nie wiem, co o tym myśleć.
Na sam koniec został W. Czyli że chłopiec o imieniu pochodzenia wschodniego, które mi się nie podoba i dlatego mówię do niego i o nim po prostu W., bo na tę literę się zaczyna owo imię. W. aktualnie jest właśnie na wschodzie gdzieś na Święta. Poznaliśmy się pewnej nocy, gdy postanowiłam pobawić się w barmana i wcisnęłam się za bar w Glamie. On był jednym z klientów. Ale gdy podszedł, postanowiłam wyjść zza baru i zająć się rozmową z nim. Że jest absolutnie piękny, to mówić nie muszę. Ale ma dodatkowo cechy, które mnie intrygują. Jest bardzo zamknięty. I nie lubi deklaracji. Jego ulubione odpowiedzi to „może”, „kto wie” i „zobaczymy”. Więc moim celem jest przebicie się przez te obronne odpowiedzi i dotarcie do prawdziwego W. Wydaje mi się, że on też nie brzydzi się mną (nie zaryzykuję stwierdzenia, że mu się podobam, bo to chyba byłoby za dużo), ale przebijanie się przez jego obronę nie jest łatwe. Tym bardziej, że – oczywiście – mieszka pod Warszawą… Więc i widywanie jest utrudnione. Ale próbuję, bo mi bardzo zależy.
***
Mam dziwne relacje z chłopcami, wiem to. Za każdym razem staram się jedynie, by nie były dla nich szkodliwe. Muszę tez starać się ograniczać swoje psychoanalityczne zapędy. One zawsze prędzej czy pózniej odstraszają – nawet gdy o nich uprzedzę albo gdy ktoś deklaruje, że to super i że bardzo się cieszy z tego powodu. Nigdy tak nie jest.
Sprawę komplikuje, ma się rozumieć, fakt, że jestem jakoś tam osobą publiczną w środowiskach LGBT i ludzie zazwyczaj wiedzą o mnie albo „wiedzą” zanim mnie poznają. Dlatego też część z nich – z racji posiadanej wiedzy lub „wiedzy” – w ogóle mnie nie poznaje nigdy. No, trudno – na to nie narzekam.
Wiem też, że wiele osób ma różne wyobrażenia na temat tego, jak wyglądają te znajomości. Ale zazwyczaj okazuje się, że są w błędzie. To jak z Meliną. Gdy ktoś tam jeszcze nie był, ale słyszy nazwę Melina, ma pewne oczekiwania i wyobrażenia. Po przybyciu najczęściej stwierdzają, że jak na Melinę, to jest tutaj za czysto i za schludnie. Tak samo z tymi znajomościami.
Co ciekawe, mimo że sama uczę o relacjach ponowoczesnych, o ich płytkości, niestałości i płynności, to sama od niedawna próbuje wejść w taką relację. Nie to, że miłosną czy erotyczną. Ale niepłytką. Taką, na której będzie mi i komuś zależeć. Nie wiem na jak długo. Ale na pewno na próbę i odważnie. Chcę się sprawdzić w ten sposób, bo dawno/nigdy w czymś takim nie miałam okazji być.
***
A teraz technicznie. Blo jest superzaniedbany, wiem to. Ale koniec z tym. Dwa wpisy w tygodniu MUSZĄ się pojawić i koniec. Nie ma dyskusji.
Yuri i ja w pociągu do Szczecina
Yuri i ja w pociągu do Szczecina

Od razu mówię, że uwagi wstępne będą na końcu.

Jestem w domu rodzinnym. Przyjechałam w czwartek 20 grudnia. Niełatwo było mi się zebrać na czas. Pociąg o 6:56… Ale jestem. Podróż udana, choć spałam mniej, niż początkowo zakładałam. W moim walnie jechał bowiem też Yuri i z nim trochę pogadałam, bo dosiadł się do mnie. Dotrzeć mi się jednak udało i ominęły mnie problemy, jakie pojawiły się na Centralnym dzień później. Czyli plan był dobry.

Zanim nadejdą Święta mam czas dla siebie. Nie robię w zasadzie nic, poza jakimiś drobnostkami, które zaplanowałem wcześniej. Byczę się i powoli szykuję się do przejścia na trzeci etap diety białkowej. Udało mi się ten nieszczęsny proteinogram zrobić. Najpierw mBank (a w zasadzie Medica) ustalał, czy moje ubezpieczenie obejmuje takie badanie (10 dni!), potem umówili mnie w Warszawie na pobranie krwi, a jeszcze potem nie miałam czasu. Więc poprosiłam ich o umówienie tutaj, w moim mieście rodzinnym. Udało się. Dziś więc byłam też na pobraniu. A wyniki za… 10 dni roboczych! Ponoć to rzadkie badanie. Rzadko więc się je robi – jak się uzbiera więcej próbek. No nic, poczekam. To i tak tylko profilaktyka – chcę sprawdzić czy dieta białkowa nie zrobiła mi jakiegoś ku-ku.

Ale poza tym nie robię za wiele. Dziś postanowiłam pod wieczór uporządkować trochę moich starych rzeczy. Tak w sumie bez powodu. Ot, mama już poszła spać a ja nadal nie. A że czytać mi się już nie chciało, to padło na porządkowanie. Wśród rożnych śmiesznych rzeczy znalazłam też walentynkę z 2004 roku. Nigdy-nie-wysłaną walentynkę. Ode mnie dla Piotra. Ów Piotr to moja ówczesna miłość z Warszawy. Ja jeszcze nie mieszkałam z stolicy (pół roku później już tak), ale miałam z nim coś, co nazywaliśmy związkiem na odległość. Strasznie zabawna sprawa. Bywałam wówczas czasem w Warszawie – niby, że odwiedzić moją przyjaciółkę Iwonę. I jakoś tak się poznaliśmy i się zaczęło. Miłość. Czy też, jak sądzę dzisiaj, szczeniackie zadurzenie. Pisaliśmy do siebie listy (mam je do dziś!), widywaliśmy się rzadko, ale też i związek ów nie trwał za długo. Szczerze, to nie pamiętam ile. Pamiętam za to doskonale, że nigdy nawet ze sobą nie spaliśmy. Ot, taka tam relacja.

To dość straszne, ile razy musiałem okłamać moją mamę przez to, że byłem gejem a potem transem. Nie czuję wyrzutów sumienia z powodu kłamania. Bardziej jestem zła na to, że taka była sytuacja, która mnie do tego zmuszała. Że nie mogłam powiedzieć wprost. Inna sprawa, że zawsze miałam nadopiekuńczą mamę, co sprawy nie ułatwiło.
Ale ta walentynka sprawiła, że pomyślałam też o chłopcach, którzy pojawili się w moim życiu. Pojawili i najczęściej zniknęli. Szczególnie myślę teraz o tych, co w mijającym roku się zjawili. Wszak oni niedawno byli mi bliscy. I im chyba chcę poświęcić ten wpis na blo.

***

Zacznę niespodziewanie od niejakiego Marcina. Takiego, który prawdę mówiąc w moim życiu pojawił się dużo wcześniej, a w tym roku w zasadzie nie miałam z nim kontaktu. Nie mylić z Marcinkiem. Marcin B., bo o nim mowa w tym roku zaczął się spotykać z Damianem Be. Kojarzycie? Damian Be zniknął z mojego życia w tym roku z powodu pewnych wydarzeń, o których za chwilę. Marcin B. to naprawdę uroczy 17latek. Dość bystry, bardzo atrakcyjny, z zasadami, zapracowany ale nie przepracowujący się. Prawdę mówiąc, to wiadomo było, że Damian Be się z nim w końcu pozna. Ale, że będą razem, to nie mogłam przewidzieć. Są. Z Marcinem kontakt utraciłam po tym, jak powiedziałam mu, że doniesiono mi, iż ktoś z jego środowiska opowiada, jakoby Marcin chwalił się w towarzystwie, że spał ze mną i że „złamał mój celibat”. Jako że ktoś powiedział mi to w tajemnicy, nie mogłam powiedzieć mu, kto to był. I za to się obraził. I juz nigdy więcej się nie widzieliśmy. Chciałam dobrze – żeby wiedział, że ktoś z jego otoczenia tak mówi ludziom. Ale wyszło na to, że nie chcę mu powiedzieć skąd to wiem i to ja jestem za zła. No cóż, trudno. Ochronę źródeł traktuję, jako dziennikarz, bardzo poważnie. Tym niemniej, szkoda, że już go nie ma w moim życiu. Napisałam do niego nawet jakoś w sierpniu czy lipcu, gdy jechałem pociągiem nad morze. Odpisał, bo nie wiedział, co to za numer. Kilka SMSów i gdy się dowiedział, pożegnał się, podkreślając, że nie chce mieć ze mną kontaktu… No cóż, nie to nie. Przecież nic na siłę. Ale mam więcej jak pewność, że nasze drogi jeszcze się zejdą, czy on chce tego, czy nie. Tak to zazwyczaj wygląda.

A dlaczego z Damianem Be nie mam już kontaktu? Luke. W tym roku miałam przyjemność bardzo często widywać się z nim. Jest absolutnie superprzystojnym chłopcem o spokojnym acz czasami podstępnym usposobieniu. Taki słodki chłopiec, który jak trzeba, to potrafi podrapać bez ostrzeżenia. Czyli super. Miło spędziliśmy dużo czasu, ja obserwowałem jego dziwną relację z ponadsześćdziesięcioletnim pracodawcą, który nawet nas czasem woził samochodem (wiem, że to dziwne!). Wszystko fajnie szło do czasu, gdy ujawniłam się z tym, że chcę tę znajomość trochę jakoś dalej pchnąć. On nie chciał. Spoko, rozumiem to. Na jego miejscu pewno zareagowałabym podobnie. Nie zaskoczyło mnie to. Ale zarazem oznaczało dla mnie, że skoro wizje nasze co do dalszego przebiegu naszej znajomości, to trzeba ją zakończyć. Call me a quiter. Nie mam czasu na negocjowanie warunków, które na pewno mnie nie zadowolą – to dość despotyczne, ale taka jestem. Więc nasza znajomość się zakończyła. Śmieszny fakt: pod koniec on zostawił u mnie bluzę „I <3 NY” taką szarą, bo była poplamiona. Wziął za to jakąś moją. Miał oddać. Nie oddał. Nie to, żeby my jakoś superstrasznie na niej zależało, ale dla zasady odezwałem się nawet do niego po dłuższym czasie w tej sprawie. Żeby mi wysłał bluzę na mój adres. Nie zrobił tego. W końcu zaczęłam chodzić w jego bluzie (może mnie w niej widzieliście?) i któregoś razu trafiłam na niego w klubie. Upomniał się o nią. Że odda mi moją i weźmie tę. I że się odezwie. Wiadomo, że tego nie zrobił. Więc nadal ją mam i nadal w nie chodzę. Co więcej, lubię by w niej, gdy go spotykam. Żeby przypominała mu o naszej znajomości ale i o tym, jaką nieodpowiedzialną jest osobą, że nawet o bluzę nie potrafi zadbać. I że tym bardziej o znajomość nie zadba.Jak zwykle po zakończeniu znajomości z Luke’iem poprosiłam znajomych najbliższych – zgodnie z naszym zwyczajem – żeby posuwali go ze znajomych i nie utrzymywali z nim kontaktu z szacunku dla mnie i moich emocji. Szczególne słowa skierowałam do Damiana Be, bo wiedziałam, że przez chwilkę mieli kiedyś emocję jakąś. Więc poprosiłam go, żeby się jednak powstrzymał w razie czego i nie wchodził znów w ten temat z Luke’iem. Ale dokładnie 30 czerwca on to zrobił. W Glam. Flirtowali przy barze. To mnie trochę, prawdę mówiąc, zabolało. Z dwóch powodów. Ale chyba bardziej dlatego, że Damiana prosiłam. Wymieniliśmy kilka SMSów tej nocy. Coś w stylu „naprawdę ci dziekuje” a z jego „ty tez spales z Kubutkiem”. Co oczywiście jest nieprawdą po pierwsze. A po drugie, zabrzmiało to jak głupia zemsta. Więc od tego dnia nie mam kontaktu z Damianem Be. A Luke? Luke nadal co jakiś czasów klubie mówi mi, że się do mnie odezwie w sprawie bluzy…

Dużo czasu i emocji zainwestowałam też w znajomość z Tomkiem S. Łącznie z tym, że wyjechałem do niego na wieś na kilka dni. Prawda jest taka, że podobał mi się od czasu naszego poznania w Galerii jakiś czas temu. Michaś pracował wówczas na barem tam tymczasowo-próbnie a Tomek zjawił się tam z Kamilem i jego siostrą. No, Kamil jest – ma się rozumieć – bardzo, bardzo atrakcyjny. Ale Tomek ma mniej nachalną urodę. No i jest ciut straszy (tak, to może być zaleta!) a przez to mniej infantylny. Długo jednak jakoś nie miałam okazji pogłębić tej znajomości. Choć próbowałam! Z resztą wypomniałem mu to potem w żartach. Że zapraszałam go, zachęcałam, zaczepiałam… Ale on ma chyba trochę kompleks Kamila. Albo miał. W każdym razem któregoś razu wprosiłem się do niego na Żoliborz i jakoś tak się stało, że wpadło sporo jego znajomych, najebaliśmy się i spałam u niego. Tak się zaczęło nasze intensywniejsze spotykanie. Skończyło się po tym, jak wyjechałem do niego na tę wieś. Tam zrozumiałem, że on nie widzi tej znajomości tak, jak ja. Więc znów: nie ma sensu kontynuować. Porozmawiałam z nim o tym wprost. Chyba zrozumiał. W każdym razie potem już się widywaliśmy tylko przypadkiem w klubie.

Tak samo jak z Grzesiem. To historia sięgająca jeszcze roku 2011. Grześ jest chłopcem, który jest supersłodki. I też nigdy nasza znajomość nie zabrnęła daleko. Najpierw powodem był Michał (tak, mój współlokator), który mu się bardzo podobał i z którym wolał spędzać czas niż ze mną a potem inni panowie. Łącznie z tym łysym takim, który przelał czarę. Poza tym Grześ ma jedną obrzydliwą cechę – odwołuje spotkania. Podejrzewam, że nie ze wszystkimi, ale ze mną akurat tak. Cały czas, notorycznie, nałogowo. Najpierw to słodkie, potem dziwne a na końcu wkurwiające. Nikt nie lub być ignorowany. Ja też nie. A na dodatek podczas którejś z rozmów naszych wyszło – podobnie jak w powyższych przypadkach – że on jednak widzi naszą relację inaczej niż ja. Znów. Więc nie ma sensu się męczyć. Grześ potem nawet próbował jeszcze jakoś to ogarnąć i odezwać się po jakimś czasie. Oczywiście, że poszłam z nim na spacer, gdy wyszedł ze szpitala. Zawsze miło go zobaczyć. Ale próbuję za każdym razem, gdy go widzę, przyzwyczaić się do tego, że nie mogę postrzegać go jako atrakcyjnego, wrażliwego młodzieńca, ale jako po prostu znajomego. Dalekiego. To zabawne, ale pod koniec czerwca korzystałam przez chwilę z tego samego telefonu, co teraz (inna karta sim, teraz mam tam tę najważniejszą po tym, jak mi ukradli Samsunga) i niedawno odnalazłem tam SMSy właśnie od niego. Z 28 czerwca 2012. Umawialiśmy się na spotkanie, które nie doszło do skutku. Tak dla odmiany.

Większy problem mam z Wojtkiem. Tutaj w zasadzie od samego początku miałam przekonanie, że ta znajomość nie uda się tak, jak ja bym sobie to wymarzyła. A mimo wszystko wchodziłam w nią. Dlaczego? Chyba dlatego, że Wojtek jest naprawdę atrakcyjny. Żywiołowy, zabawny, inteligentny, ładny. Wyrachowany. Chyba ta cecha mnie u niego pociągała dodatkowo. Przez chwilkę miałam ochotę utrzeć mu nosa ale potem mi przeszło. Po prostu miło było widzieć jak życie mu uciera/utrze. Ja wiem, że ładni mają łatwiej, ale wszystko ma swoje granice. Wojtek ślizga się po życiu i po relacjach. Ma prawo. Gorzej, że nie wie jeszcze, jakie czekają go konsekwencje. Chciałam mu to przekazać – mimo tego że wiem, że niektóre rzeczy trzeba po prostu w życiu spieprzyć i nie da się pewnej wiedzy zdobyć inaczej niż na własnych błędach. Ale jakoś kusiło mnie, żeby spróbować. Co więcej, ostrzegłam go, że to może spowodować, że przestanie mnie lubić. Tak jak nie lubi się swojego psychoanalityka, bo wie o nas więcej, niż my sami – tak się nam przynajmniej wydaje. Moim celem w przypadku Wojtka było pokazanie mu, że może, potrafi a może nawet powinien zbudować niepłytką relację. Ale on się opierał. Po czasie stwierdziłem więc, że nie ma sensu, poddaję się, nie robię tego dalej. I tak się o tym dowie, ale w bardziej bolesny sposób. Nic tu po mnie.

Wakacje należały do Bonka. O ile w przypadku pozostałych osób udaje mi się chociaż sztucznie ukrywać ich tożsamość, o tyle tym razem jest to niemożliwe. Jak się ma na imię Bonawentura, to się nie da tak po prostu. Z tym Bonkiem to była dziwna sprawa. Tym bardziej, że w tej znajomości pozwoliłam sobie na bardzo dużo. W sensie, że dopuściłam go bardzo daleko. Zaczęło się od wyjazdu do Trójmiasta. Pojechał z nami tak w ciemno w sumie, co nawet mi się podobało. Taki szalony i odważny. Szczytem było Władysławowo, gdzie wynajmowaliśmy razem pokój nawet. Mimo tego, że pracowałam nawet 14 godzin na dobę u Marcinka, znajdował się czas na to, żebyśmy w pokoju tym poszaleli trochę. Nie wyobrażajcie sobie za wiele, oczywiście. Seksu nie było. Ale tak czy owak, nagięłam i przekroczyłam kilka swoich barier. Za co w sumie chyba nawet jestem trochę mu wdzięczna, bo nie wiedziałam, że jestem w stanie. Ale momentem, który zauważył na tej znajomości była jedna noc, gdy do Ryby Piły (nazwa restauracji, w której pomagałam Marcinkowi) wpadła stała klientka ze swoim znajomym gejem. Ludzie niemłodzi, żeby powiedzieć to delikatnie. I w trakcie ich wizyty, ów pan podrywał Bonka. Co jest okej, bo rozumiem, że może się podobać. Ale jemu ewidentnie odpowiadało to, że jest podrywany przez owego niemłodego pana. I to mnie zaniepokoiło. Nie ta konkretna sytuacja, co bardziej cechy osobowości, jakie ona sygnalizowała. I dlatego postanowiłam się wycofać. Nie odpowiadało mi to i już. Szkoda trochę, bo chwile spędzone razem wspominam miło.

Kubutek to osobna historia. Minął już rok od czasu, gdy rozstał się z Damianem Be a zarazem moment, gdy bliżej ze mną się… nie wiem, zaprzyjaźnił? Chyba nie lubię tego słowa. Poza tym nie nazwałbym Kubutka swoim przyjacielem. On mnie chyba też nie. Cały czas powtarzam, że kocham Kubutka. I chyba rzeczywiście tak jest. Nie mogę przestać mieć ochoty na spotkanie z nim, rozmawianie, patrzenie na niego. Mogłabym tak bez przerwy. Oczywiście on ma skuteczną metodę blokowania jakichkolwiek erotycznych konotacji w tej relacji. Nazywa mnie Mariolką – co czyni bardzo wiele osób, ale – czyni to niemożliwym, by nawet niechcący jakieś erotyczne czy seksualne podteksty emocjonalne się tu wkradły. Choć ja nie ukrywam, że na poziomie fizycznym, erotycznym uważam Kubutka za absolutnie pięknego i pociagającego. Szanuję jednak barierę, jaką stawia – z braku wyboru, ma się rozumieć. Sama konstruowałam się zawsze jako osobę, która nie może się podobać, więc nie ma się czemu dziwić. No i to ja pocieszałam go, gdy płakał po rozstaniu z Damianem Be, przytulałam go i słuchałem jego łkania. To też deseksualizuje naszą znajomość. Nie jest jednak tajemnicą, że razu pewnego, będąc bardzo pijaną, całowałam się z nim. Dziwna ta relacja, ale mam wrażenie, że dosc zdrowa mimo całej tej zawiłości. Choć gdy tak teraz o tym myślę, to wydaje mi się, że on nigdy nie wchodzi w szczegóły ewentualnie pojawiających się rzadko w jego życiu bliższych relacji z chłopcami. I nie wiem, czy dlatego, że rzeczywiście są one rzadkie czy też dlatego, że nie chce mi o niech mówić z różnych powodów. Eh…

Arka poznałam na jednym ze Spotkań Gejów Nastoletnich w Melinie. Wówczas już mnie jakoś zainteresował. Cichy, ale atrakcyjny. Małopijący i zabawny. Uśmiechnięty choć skryty. I szkoda, że jakoś mi zabrakło wówczas pomysłu, żeby na żywo z nim pogadać więcej (choć trochę próbowałam!). Dopiero potem, internetowo się jakoś to rozwinęło. Potem wpadłam do niego do Puław, potem on do mnie do Warszawy. Bardzo miło. Dużo SMSów, częste telefony, wiadomości na facebooku… Co najdziwniejsze, Arek twierdzi, że podobam mu się fizycznie. To mnie trochę intryguje, trochę dziwi, trochę obrzydza. Naprawdę, wyobrażenie, że mogę się komuś podobać fizycznie budzi u mnie obrzydzenie. Więc sami rozumiecie, jak dziwna to relacja. Tym bardziej, że Arek, jak każdy siedemnastolatek jest mocno uzależniony od swojej mamy. A na dodatek mieszka daleko. A żeby było jeszcze ciekawiej, od kilku dni się prawie nie odzywa. Więc sama nie wiem, co o tym myśleć.

Na sam koniec został W. Czyli że chłopiec o imieniu pochodzenia wschodniego, które mi się nie podoba i dlatego mówię do niego i o nim po prostu W., bo na tę literę się zaczyna owo imię. W. aktualnie jest właśnie na wschodzie gdzieś na Święta. Poznaliśmy się pewnej nocy, gdy postanowiłam pobawić się w barmana i wcisnęłam się za bar w Glamie. On był jednym z klientów. Ale gdy podszedł, postanowiłam wyjść zza baru i zająć się rozmową z nim. Że jest absolutnie piękny, to mówić nie muszę. Ale ma dodatkowo cechy, które mnie intrygują. Jest bardzo zamknięty. I nie lubi deklaracji. Jego ulubione odpowiedzi to „może”, „kto wie” i „zobaczymy”. Więc moim celem jest przebicie się przez te obronne odpowiedzi i dotarcie do prawdziwego W. Wydaje mi się, że on też nie brzydzi się mną (nie zaryzykuję stwierdzenia, że mu się podobam, bo to chyba byłoby za dużo), ale przebijanie się przez jego obronę nie jest łatwe. Tym bardziej, że – oczywiście – mieszka pod Warszawą… Więc i widywanie jest utrudnione. Ale próbuję, bo mi bardzo zależy.

***

Mam dziwne relacje z chłopcami, wiem to. Za każdym razem staram się jedynie, by nie były dla nich szkodliwe. Muszę tez starać się ograniczać swoje psychoanalityczne zapędy. One zawsze prędzej czy później odstraszają – nawet gdy o nich uprzedzę albo gdy ktoś deklaruje, że to super i że bardzo się cieszy z tego powodu. Nigdy tak nie jest.Sprawę komplikuje, ma się rozumieć, fakt, że jestem jakoś tam osobą publiczną w środowiskach LGBT i ludzie zazwyczaj wiedzą o mnie albo „wiedzą” zanim mnie poznają. Dlatego też część z nich – z racji posiadanej wiedzy lub „wiedzy” – w ogóle mnie nie poznaje nigdy. No, trudno – na to nie narzekam.

Wiem też, że wiele osób ma różne wyobrażenia na temat tego, jak wyglądają te znajomości. Ale zazwyczaj okazuje się, że są w błędzie. To jak z Meliną. Gdy ktoś tam jeszcze nie był, ale słyszy nazwę Melina, ma pewne oczekiwania i wyobrażenia. Po przybyciu najczęściej stwierdzają, że jak na Melinę, to jest tutaj za czysto i za schludnie. Tak samo z tymi znajomościami.

Co ciekawe, mimo że sama uczę o relacjach ponowoczesnych, o ich płytkości, niestałości i płynności, to sama od niedawna próbuje wejść w taką relację. Nie to, że miłosną czy erotyczną. Ale niepłytką. Taką, na której będzie mi i komuś zależeć. Nie wiem na jak długo. Ale na pewno na próbę i odważnie. Chcę się sprawdzić w ten sposób, bo dawno/nigdy w czymś takim nie miałam okazji być.

***

A teraz technicznie. Blo jest superzaniedbany, wiem to. Ale koniec z tym. Dwa wpisy w tygodniu MUSZĄ się pojawić i koniec. Nie ma dyskusji.

Wypowiedz się! Skomentuj!