Obrady Parlamentu Studentów UW
Obrady Parlamentu Studentów UW

 

Już wiem. Przemyślałam to i wiem, co mi się nie podoba na uniwersytecie. A w zasadzie: co mi się nie podoba u ludzi wykładających i studiujących na uniwersytecie. Będę mówić o warszawskim, ale najpewniej tak samo jest na innych, więc słuchajcie uważnie.

Denerwuje mnie przede wszystkim brak działania. Nuda, jaka ma miejsce na uczelni. I nie chodzi o zajęcia – te zawsze są ciekawsze lub nudniejsze (w zależności od tematyki ale i osób prowadzących). Chodzi o to, że coraz mniej się na UW dzieje. Może wyda się wam to niesprawiedliwe albo nieprawdziwe, ale moim zdaniem tak jest.

Niedawno chciałam zarezerwować jedną z sal samorządu studenckiego na wydarzenie Queer UW i KPH. Okazało się, że sala jest cały czas zajęta. „Aktywny macie ten samorząd!” – skomentowała Kasia z KPH. Fakt, sporo wydarzeń może właśnie o tym świadczyć. Konferencje, spotkania, seminaria… to wszystko jest codziennością UW. Pomijam fakt, że to nie „samorząd” (w domyśle: organy samorządu) organizują te wydarzenia, a często koła naukowe, inne organizacje i firmy, to rzeczywiście wydarzeń jest sporo.

Prof. Andrzej Mencwel w rozmowie ze Sławomirem Sierakowskim w książce „Uniwersytet Zaangażowany” zwraca uwagę, że dziś uczelnie są „suwerenne intelektualnie”. Ma rację, nikt niczego nie może UW narzucić, poluźniły się nawet – dzięki Krajowym Ramom Kwalifikacji – kwestie związane z programem nauczania konkretnych kierunków. I super. Dalej jednak mówi: „Instytucjonalnie (…) suwerenność ta jest przez te wszystkie mechanizmy standaryzacji oraz niewolniczy do nich stosunek bardzo ograniczana. (…) Mechanizmy te zmieniają istotę uniwersytetu, bo wkraczają w sposoby uprawiania nauki i w te relacje międzyludzkie, które są istotą prawdziwego uniwersytetu: swobodny wybór i związki bezpośrednie. Tkanka ludzka uniwersytetu uległa zmianie (…).”

Och, cóż za trafna diagnoza! Co prawda najpewniej profesor mówi o relacjach pomiędzy naukowcami, a więc dydaktykami a nie o sprawach studenckich, ale te bez wątpienia zmieniają się także. Ileż to razy w ramach prac we władzach samorządów słyszę (ale i powtarzam), że dziś pracuje się trudniej, że jest mniej chętnych ludzi, że studentom i studentkom się nie chce.

Zaczynamy traktować uczelnię usługowo – przychodzimy tutaj, siedzimy swoje, zdajemy wymagane egzaminy, zdobywamy odpowiednie punkty ECTS i chcemy w zamian za to dyplom. Tyle, nic więcej. Jasne, jak jest „jakiś tam samorząd”, to niech nas bawi. Niech załatwi. Niech zorganizuje. Niech zaprosi. Niech da. Trudno wpoić wszystkim, że „samorząd studencki” tworzą wszyscy studenci i wszystkie studentki. Dlatego ja zawsze czepiam się i poprawiam, gdy ktoś na jednostkowy Zarząd Samorządu Studentów (a więc samorządowy organ wykonawczy w danym instytucie czy na danym wydziale) mówi po prostu „samorząd”. To nie jest samorząd. Samorząd to wszyscy.

I z moją diagnozą – słabnącego zainteresowania działalnością w organach samorządowych i coraz trudniejszym zaangażowaniem ludzi – zgadzają się ci wszyscy, którzy „siedzą w tym” trochę dłużej i mają porównanie. Oczywiście, zwiększająca się mobilność studentów i studentek, wyjazdy na Erasmusa i podział studiów na 3+2 nie pomagają. Przecież na wyjazdy jeżdżą ci najaktywniejsi, dla których studia nie są li tylko drogą do dyplomu. Na Erasmusa jadą ci, którzy chcą coś jeszcze wyciągnąć z czasu studiów – niechby to nawet było samo doświadczenie podróży, wyjazdu, innej kultury, czy picia wódki w innym kraju. Niemniej, to już trochę więcej niż tylko zdobycie dyplomu. Mówiąc krótko: to ci sami ludzie, którzy tworzą życie poza-zajęciowe na UW. To właśnie działaczki i działacze samorządowi. To im się chce aplikować, to im się chce coś zrobić.

Chwała im za to, niech jeżdżą jeśli mogą i zasłużyli, spełniając wymagania stypendium. Żeby nie było, że jestem przeciw takim wyjazdom. Au contraire: wspieram je i cieszę się, że jest taka możliwość. Zwracam jednak uwagę na to, jakie niesie to konsekwencje dla uniwersytetu.

Nie samym jednak samorządem studenckim żyje UW. Są jeszcze uczelniane organizacje studenckie, czyli koła naukowe, mówiąc po ludzku. To tam toczy się prawdziwe życie naukowe poza-zajęciowe. Samorządy chcą bowiem, by ich władze skupiały się na organizacji imprez, turniejów sportowych, wyjazdów integracyjnych i spotkań świątecznych. Nikt nie chce, żeby kasa, jaka jest samorządom oferowana przez UW była wydawana na działalność naukową. Od tego, chcąc nie chcąc, są koła naukowe, które przejęły tę funkcję. Dobrze, że kilka lat temu zauważyły to władze samorządu na szczeblu uczelni i zaczęły ze swojej dużej kasy przyznawać dofinansowania także kołom, a nie tylko władzom samorządowym jednostek.

Sytuacja w kołach wcale jednak nie jest taka wesoła. Wszyscy dziś podczas studiów pracują, mają mało czasu. Z jednej strony chcą „coś zrobić”, jakoś zaistnieć, mieć wpływ na zmianę. Ale z drugiej: przytłacza ich ogrom obowiązków życiowych. To, jak wspomina Mencwel, powrót do czasów Żeromskiego, który przychodzi – zabiegany po korepetycjach w różnych miejscach – do Mariana Bohusza i słyszy pytanie: „czy ma pan środki na zaspokojenie głodu?” Nie „na życie”, ale „na zaspokojenie głodu”. I choć wydać się to może odległe, to wcale takie nie jest. Wiem to po sobie. Miewam dni, tygodnie gdy nie mam nic w lodówce. Tak poważnie nie mam nic. Uwierzcie, że trudno się wówczas myśli o działalności naukowej czy społecznej.

Zabiegani „za życiem” studenci i studentki zrzeszają się w kołach, bo chcą coś zrobić. To jednak wymaga czasu, poświęcenia, energii, wzięcia odpowiedzialności. Ale i kreatywności pewnej, odwagi intelektualnej. Przecież w akademii można powiedzieć więcej niż poza nią. Po to są uniwersytety, by stawiać odważne tezy. Nie spodziewajmy się, że tezy te będą stawiać profesorowie, którzy nie mają już nic do stracenia, ale nic do zyskania. Stawiajmy na siebie.

Jestem Prezesą trzech kół naukowych. Jedno z nich działa zupełnie na papierze i zastanawiam się po prostu, w którym momencie je rozwiązać i jak to załatwić, żeby było to jakoś „z gracją” ogarnięte. Zostają dwa. Jedno to znane Queer UW. Jeśli mamy mówić o roli uniwersytetu czy inteligencji zaangażowanej, to najbliżej mu właśnie do tej idei. Przynajmniej w teorii. W praktyce coraz trudniej to zrobić. Widzę po innych, ale i po sobie, że „jak nie ma dofinansowania, to nie robimy”. A przecież wiadomo, że setki rzeczy da się bezkosztowo załatwić. Że wcale nie trzeba mieć dofinansowania na każdą rzecz. Ale z drugiej strony: poświęcanie dodatkowego czasu i energii na załatwianie tych bezkosztowych rozwiązań jest – na dłuższą metę – męczące i frustrujące. Wiem to, widzę to, czuję to.

Dla jasności: jak wygląda zdobycie kasy na UW? (Spoza UW formalnie kasy dostawać nie możemy, bo nie mamy osobowości prawnej i – co za tym idzie – pieniędzy.) Mogę wnioskować do Rady Konsultacyjnej ds. Studenckiego Ruchu Naukowego przy J.M. Rektorze UW, która ma 400 tys. zł rocznie, trzy transze podziału, składa się głównie ze studentów i studentek (wybranych z kół działających na UW), do której rok rocznie trafia coraz więcej wniosków o coraz większą kasę i która nie może finansować całości przedsięwzięcia. Nie ukrywam, że to bardzo, ale to bardzo długi i obudowany setką formalności sposób zdobywania pieniędzy. Druga droga to Zarząd Samorządu Studentów UW. Wnioski tutaj są łatwiejsze, ale i decyzja nieco mniej merytoryczna. Najpierw każdy wniosek ogląda Komisja Finansowa ZSS UW, która ocenia czy spełnia on wymogi formalne, a potem już sam Zarząd decyduje czy dać kasę czy nie. I to jest ten polityczny moment decyzyjny. Może, ale nie musi. W uzasadnieniu nieprzyznania, pisze się, że w wyniku oceny uzyskał mało punktów i na tle innych wniosków wypadł słabo. Umiejętność pisania odpowiednich wniosków to więc nie wszystko – trzeba jeszcze trafić w odpowiednie gusta Zarządu. Dodam, na marginesie, że Przewodniczący Zarządu, który właśnie kończy dwuletnią kadencję, startował w wyborach do Sejmu RP z listy Prawa i Sprawiedliwości. A jeden z pozostałych czterech członków Zarządu był jedną z osób protestujących pod bramą UW, gdy powstawało Queer UW. Nie komentuję dalej.

Tak więc – dotykająca zresztą wszystkie ngo w Polsce – grantomania. Pisze się wnioski, czeka na rozpatrzenie i dopiero wówczas działa. Coraz mniej woli robienia czegoś po prostu. Działania dla działania. Społecznikostwa – że użyję tego niemodnego dziś słowa.

Ja sama też się pod tym względem zmieniam. Widzę, że mnie ta choroba też ogarnia. I strasznie mi z tym źle. Z drugiej jednak strony wiem już, że sama nie dam rady. A jak nie mogę innych przekonać moimi społecznikowskimi argumentami, to muszę próbować inaczej. A to, że im praktyki zawodowe zaliczę, a to znów innymi bonusami. Lekcja, którą przyjęłam – że sama nie dam rady – kosztowała mnie wiele. Przede wszystkim zdrowia, ale także finansów, problemów osobistych i „zawodowych”. To między innymi dlatego nie jestem jeszcze na IV roku doktoratu. I dlatego sama nie mogę.

Szukam odpowiedzi, co zrobić. Ale to nie takie proste. Z pewnymi nawykami, czy też z ich brakiem, ludzie przychodzą na UW z liceów. Na samej uczelni zaś nikt im nie pokazuje, nie namawia, nie próbuje przekonać, że można inaczej. Że można działać. Że można zmieniać rzeczywistość dokoła siebie. To jest właśnie to, co mnie zawsze motywowało: chęć wpływania na to, co mnie dotyczy, co mnie otacza – a na co wpływ mieć mogę. Prawdę mówiąc, dziwiło mnie, że do innych ta argumentacja nie trafia, ale wiem – ludzie są różni. Szukam więc innych argumentów.

Chcę być osobą, która wpływa na świat wkoło. Nie na Wielki Świat tylko na ten mały mój świat dokoła. Dlatego nigdy nie siedzę z założonymi rękoma. Co więcej, uważam się za osobę wykształconą i oznacza to dla mnie, że jeszcze większa odpowiedzialność za to na mnie spoczywa. Może to naiwne, ale naprawdę tak czuję. I szukam ludzi, którzy myślą podobnie. Może jak zbierze się nas więcej, to będziemy w stanie więcej zrobić.

Wypowiedz się! Skomentuj!