Podczas imprezy w krakowskim Coconie na urodzinach innastrona.pl
Podczas imprezy w krakowskim Coconie na urodzinach innastrona.pl

 

Dawno nie pisałam. Powodów kilka. Przede wszystkim – wszystko jakieś takie płynne i nieustalone jeszcze. Mam na myśli przede wszystkim rzeczy akademickie. Ale to zaraz. Bo najpierw chcę zacząć od rzeczy bardzo bieżących.

Wszyscy już zapewne widzieli słynne ogłoszenie z akademika UW. Że można nocować narzeczonego/narzeczoną, ale pod warunkiem, że są odmiennej płci. Bubel czy nie, żart czy nie, informacja poszła w świat. Trafiła też i do mnie – jako mnie, ale jako i Prezesy Queer UW. Sprawa jest dla mnie oczywista i nie ma się co nad tym zastanawiać. Jeśli to było na poważnie przez kogoś napisane – co wydaje się wręcz niemożliwe w XXI wieku w Polsce – to przykład nie tylko homofobii ale i głupoty. Jeśli to miał być żart, to też kiepsko. Bo jednak to dowodzi, że są nadal takie cechy ludzkie, które część osób uważa za „ok”, żeby z nich żartować. Nie wyobrażam sobie, żeby ogłoszenie, w którym pisze się, że tylko katolickie pary albo tylko pary jednakowego koloru skóry potraktowane były jako żart. A już że tylko pary hetero – ktoś pomyślał, że będzie śmiesznie. Nie jest. Nie jest nawet strasznie czy smutno. Jest po prostu żenująco.

I śmieszy mnie, jak pyta mnie dziennikarz „Wyborczej” albo dziennikarka Radia WAWA co ja o tym sądzę. No, wiadomo co o tym sądzę. Że dno. Że załamka. Że skandal. Że wstyd. Że żenada. I takie tam. Ja rozumiem, że to ich praca, ale to pytanie wydaje mi się tak banalne, że aż mi głupio było na nie odpowiadać. Co nie oznacza, że cała sprawa mnie nie przejęła.

Na szczęście reakcja była szybka. Ogłoszenie zdjęto, tłumaczenie się zaczęło, ludzie poczuli, że coś jest nie tak i że nie chcą jednak być kojarzeni z tym zamieszaniem. Samorząd studencki na UW też zareagował w wypowiedzi dla prasy, że niefajnie. Chociaż tyle ;)

Niemniej, ja chcę działać dalej. Najpierw: akurat tego dnia, gdy wszyscy się tym podniecali, było posiedzenie Parlamentu Studentów UW. Czekałam do samiutkiego końca (a uwierzcie, że wówczas zostało na sali już 5, może 6 osób), by zabrać głos w punkcie „Wolne wnioski” i wyrazić oburzenie sprawą. Bo chcę, żeby to było w protokole, żeby ślad w dokumentach pozostał. Dlatego odczytałam treść tej kartki do mikrofonu i dlatego skomentowałam je odpowiednio.

Dzień później (ale i tego dnia) rozmawiałam z szefem Samorządu Studentów UW na ten temat. Żeby podkreślić raz jeszcze, że szokuje mnie to. Na szczęście on też nie jest zadowolony z tego, co się wydarzyło i uważa, że nie powinno mieć to miejsca. Chociaż tyle ;) Miałam wysyłać pisma do Domu Studenta, do Rady Mieszkańców Domu Studenta itd., ale jednak sami szybko się ogarnęli i to nie ma sensu. Ma sens co innego.

Pomyślałam, że Queer UW może skorzystać z atmosfery i zorganizować warsztaty na ten temat dla osób chętnych w Domach Studenta. Takie uwrażliwiające, zwiększające kompetencje miękkie. Złożyłam już wniosek o dofinansowanie tego z budżetu samorządu (muszę jakoś trenerkom zapłacić…) i mam nadzieję, że się uda. Chcę pokazać, że można prewencyjnie działać w tej materii, że można edukować.

Chcemy zrobić je w każdym z akademików dla osób chętnych. W połowie listopada.

Najbardziej bawi mnie, gdy ktoś chwali się, że napisał/napisze w tej sprawie skargę do Komisji ds. przeciwdziałania dyskryminacji UW. Nie ma takiej komisji. Istniała, owszem. Ale miała ona status Komisji Rektorskiej i w momencie zakończenia kadencji prof. Katarzyny Chałasińskiej-Macukow, przestała ona istnieć. Nowy rektor może, ale nie musi jej powołać (nie ma nigdzie takiego obowiązku zapisanego), więc zobaczymy. Na razie, jak widać, nic z tego. Ale ponieważ kadencja młoda, to nie ma co narzekać – dajmy mu czas.

***

Skoro o UW mowa… To zaczął się rok akademicki. Tak na całego. A wraz z nim moje zajęcia. Prowadzę dwa kursy w Instytucie Socjologii UW i jeden w Uniwersytecie Otwartym UW. I na razie jest okej.

Jeśli idzie o anglojęzyczny kurs o płci w IS UW, to okazało się, że zainteresowanie nim jest zdecydowanie wyższe niż początkowo się zapowiadało. To dobrze w sumie. Ostatecznie jest na nim jakieś 16 osób. Mówię „jakieś”, bo co chwilę ktoś się dopisuje. Do połowy października nawet nie próbuję ogarnąć tego kto jest, a kogo nie ma formalnie na liście. Ale cieszę się, że aż tyle ich się zjawiło. Chociaż, przyznaję się bez bicia, moje ostatnie zajęcia mi się nie podobały. Czy też raczej: mój w nich udział. Jakoś tak mam wrażenie, że za mało z siebie dałam. Że powinnam więcej. Musze nad tym popracować. Cieszę się jednak z grupy, bo zapowiada się bardzo aktywnie. To dobrze. No i nie ukrywam, że jeden ładny chłopiec też się trafił, ale jak na razie udaje mi się zachowywać w sposób taki, że nie widać, że mi się podoba. W sensie, że nie faworyzuję go ;) Mówię to pół-żartem, pół-serio, ale rzeczywiście jest atrakcyjny.

Warsztaty dziennikarskie też ruszyły. Na razie jest dość leniwie. Powinno być więcej życia, grupa nie chce jednak na razie się rozruszać. To w sumie studenci na licencjacie, więc może jeszcze nadal nie są rozruszani tak generalnie? No nie wiem. Wiem, że mam zamiar dać im jeszcze 1-2 tyg i muszą do tego czasu zacząć aktywniej działać. Fajnie, że przynajmniej dwie z osób chcą działać ze mną w redakcji naszego miesięcznika studenckiego w Instytucie. Na spotkaniu informacyjno-rekrutacyjnym zjawiły się 4 nowe osoby. Więc mam nadzieję, że ostatecznie cała redakcja będzie liczyć jakieś 8 osób. Jest nadzieja, że tak będzie i że uda nam się wszystko. W tym roku po raz pierwszy zdecydowałam się na dywersyfikację źródeł finansowania wydawnictwa. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.

Najfajniej na razie wychodzą mi chyba zajęcia na Uniwersytecie Otwartym UW. Ale też i muszę przyznać, że wymagają ode mnie najwięcej pracy. Przygotowanie się do każdych zajmuje mi kilka godzin. Ale takie dobre kilka godzin. W sumie wynika to z tego, że gdy zgłosiłam trzy kursy do realizacji w ramach Uniwersytetu Otwartego UW, nie wiedziałam czy któryś wystartuje i miałam bardzo ogólny w głowie ich zarys. Teraz muszę przełożyć ten zarys na 120-minutowe zajęcia. A to już wymaga sporo pracy, tym bardziej, że to raczej wykład niż konwersatorium. Grupa bardzo fajna, choć zróżnicowana. Są emerytki, są państwo pracujący w korporacjach, są świeży absolwenci wyższych uczelni… to dodatkowe wyzwanie, bo muszę mówić „dla wszystkich”, bez socjologizowania zbytniego. Niemniej, daję radę jak na razie. I – zgodnie z moim przewidywaniem – zajęcia mają charakter terapeutyczny, działają jak grupa wsparcia momentami, zachodzą w nich pewne procesy grupowe. Dlatego też wychodzę z nich zawsze zmęczona psychicznie. Dobrze, że dali mi salę na Wydziale Matematyki, Informatyki i Mechatroniki UW, a więc dosłownie 15 min pieszo ode mnie z domu. To plus.

Pozostałe kursy na Uniwersytecie Otwartym nie ruszyły – nie zebrała się odpowiednia liczba chętnych.

Zastanawiacie się najpewniej co ja w zasadzie robię na UW, skoro mnie wywalili. Wcale że nie wywalili. Nie dotarła do mnie jeszcze żadna decyzja o skreśleniu, co oznacza, że nadal mam wszystkie statusy. Nie zapominajmy, że tutaj obowiązuje tryb administracyjny. Decyzja musi do mnie dotrzeć, musi minąć czas na uprawomocnienie i dopiero wówczas coś się staje faktem. Na razie jestem studentą i doktorantą UW.

A na UW trochę czasu spędzam. Pomijam fakt zajęć, które prowadzę. Niedawno – posiedzenie Parlamentu Studentów UW. Dość długie, ale poszło. A ja, jako posłanka Ośrodka Studiów Amerykańskich UW, dzielnie do samego końca. Poza tym: spotkania. Próbuję ogarnąć kilka tematów związanych z Queer UW i naszą działalnością. Mieliśmy mieć spotkania promocyjne, ale na razie nic z tego. Po weekendzie ruszę ludzi i pchnę ich do roboty jakiejś. Trzeba się tym zająć teraz! Ale same spotkania, to nie wszystko. Mamy inne projekty zaplanowane. Mam nadzieję, że już wkrótce ruszę z nowym zupełnie badaniem. Wniosek o dofinansowanie już złożony :)

***

Oczywiście nie samą uczelnią żyje człowiek. Gazeta, która mi wisi pieniądze, nadal mi wisi. Mam ustne zapewnienie, że do końca roku powinno być spłacone… No czekam na to, czekam. Nie ukrywam, że gdyby nie to, że dostałam 1000 zł w wakacje, to nie wstrzymywałabym się z podjęciem kroków formalnoprawnych. To spory dług i zależy mi na nim. Tym bardziej, że czekam na to od lutego 2012…

Nie siedzę jednak z założonymi rękoma. Oczywiście, zajęcia, które prowadzę na UW są dla mnie źródłem pieniędzy, ale… w przyszłości. Bo płacą mi za to dopiero po zakończeniu prowadzenia. Więc za jakiś-tam czas. Na razie muszę sobie inaczej radzić. Ostatnio wysyłam więc CV. Trochę tak na próbę, a trochę tak na poważnie. Sprawdzam rynek. Choć pewno nadejdzie taki moment, że będę musiała na poważnie to robić i rozglądać się za czymś poważniejszym. Nadal jednak nie chcę. Poza tym: nie za bardzo mogę. Prowadzenie zajęć na UW mnie ogranicza. Nie mam jednak żadnych zajęć w przyszłym semestrze, więc to będzie okazja do ogarnięcia.

Ale mam korki. Wróciłam na ten rynek, bo to fajny i łatwy pieniądz. Uczę rodzeństwo dwunastolatków 3-4 razy w tygodniu po 2-3 godziny. Sporo, dlatego mają zniżkę. Dobrze, że mieszkają niedaleko mnie, to nie musze się tłuc gdzieś do nich daleko. Spytacie: ale jak można mieć korepetycje w VI klasie podstawówki? Albo: ale czego ty ich właściwie uczysz przez tak długi czas? Już odpowiadam. Można, owszem, mieć korepetycje w VI klasie. Mój najmłodszy uczeń w historii chodził do klasy IV i też potrzebował zajęć ze mną (uczyłam go polskiego, bo jego rodzice byli pochodzenia azjatyckiego i nie mogli mu pomóc w jego problemach z tym przedmiotem). A teraz z dzieciakami po prostu odrabiamy lekcje. Ze wszystkiego poza niemieckim (mama zna i ćwiczy z nimi). Skupiamy się przede wszystkim na polskim i matematyce, ale nie tylko. Angielski jest ważny. Czasem historia i przyroda, ale to już w ostatniej kolejności. Nie ukrywam, że po pierwsze lubię to robić a po drugie: to jest fajna kasa. A i dzieci nie są trudne, więc nie mogę narzekać.

Jak zwykle, zajmuję się też mnóstwem drobnych zleceń i z tego mam jakieś grosze. A to baner zaprojektuję, a to biuletyn złożę, a to coś tam napiszę dodatkowego… Drobnostki, drobnostki…

***

Drobnostką taką był też wyjazd do Krakowa. W pierwszy weekend października innastrona.pl obchodziła 16. urodziny i zarazem przekształcić się miała w queer.pl. Miała, ale nie dała rady. Okazuje się, że nie wszystko jeszcze gotowe mają i dlatego nie dali rady. Ale impreza była. Poprosili mnie o prowadzenie. Charytatywnie tego nie robiłam, nie ukrywam. Ale też i osoby, które były i mnie widziały w krakowskim Coconie mogą potwierdzić, że moja rola – choć w sumie istotna – nie była jakaś wielka. Więc i możecie się domyślać, że kasa z tego oszałamiająca być nie mogła.

Tym niemniej, traktowałam to przede wszystkim jako fajną nową rzecz w życiu. Nie prowadziłam jeszcze eventu w klubie LGBT. To doświadczenie, które sobie mogę zapisać jako „been there, done that” od tej pory. Namówiłam oczywiście innych, żeby ze mną się wybrali. Ja musiałam jechać pociągiem, żeby mieć bilet i zwrot kosztów podróży. Reszta ferajny wybrała się później w piątek i samochodem Macieja Bieacz.

Dojechałam na miejsce jakoś wczesnym popołudniem, a na dworcu odebrał mnie Grześ. Był z niespodzianką – czternastomiesięczną Zofią, którą zresztą poznałam prawie 14 miesięcy temu. W dwa tygodnie po przyjściu na świat, Zosia i jej rodzice (w tym: zabójczo przystojny tata!!!) byli na pożegnalnym przyjęciu u Grzesia. Ja też tam byłam. Zatem Zosia jest oficjalnie najmłodszą osobą, z jaką kiedykolwiek byłam na imprezie. Miała wówczas 2 tygodnie. Obawiam się, że tego rekordu nie przebiję zbyt szybko…

No, ale Grześ pomaga teraz rodzicom i opiekuje się czasem Zofią. Przespacerowaliśmy się do siedziby innastrona.pl, gdzie dowiedziałam się dokładnie, co mam powiedzieć wieczorem na imprezie. A potem – już bez Zosi – pojechaliśmy do domu. Jestem na białkowej, więc jakiś sklep zaliczyliśmy, żebym sobie jedzenie właściwe zakupiła, a potem szykowanie do nocy.

Z okazji pobytu, zorganizowałam Spotkanie Gejów Nastoletnich część III, Kraków edition. Myślałam o jakimś mieszkaniu bardziej w centrum, ale ostatecznie nie. Padło na miejscówkę Grzesia. Okazało się, że wypadło sympatycznie, ale dość kameralnie. Powodów było kilka. Krótki czas, wczesna godzina zakończenia – podyktowana oczywiście urodzinami innastrona.pl. Ale jednak się odbyło i było okej. I nie ukrywam, że dwóch ładnych chłopców poznałam ;)

Potem wybraliśmy się do sibro. Ten krakowski pub rozpoczynał celebrację urodzinową. Tam, oczywiście, nieszczęśliwy wypadek. Jeden z tych młodych ze Spotkania Gejów Nastoletnich przypalił mnie papierosem tak, że wypalił mi dziurę w rajstopach. Masakra. Była próba ratowania, Grześ kupował lakier na szybko i w ogóle megadziałania, ale nic z tego. Dziura została. No, trudno.

Mój strój oczywiście wzbudzał zainteresowanie – ubrałam się w to samo, w czym na Paradzie Równości 2012 byłam. Więc bardzo pokazowo. Ale tak miało być. Przenieśliśmy się po godzince do Coconu. Tam, nieco później niż planowano, rozpoczęła się impreza. Zaprezentowałam ładnie nową stronę queer.pl i zapowiedziałam Rebekę. Było całkiem okej. Koncert Rebeki – bardzo udany, ale jak dla mnie nieco za długi jak na warunki klubowe. Ludziom jednak się podobało, więc znaczy, że organizatorzy dobrze wyczuli ;)

Impreza w piątek udana pod względem ładnych chłopców. A na pewno bardziej niż sobotnia. Mnie bawili najbardziej ci nastolatkowie ze Spotkania. Bo co którego widziałam, to migdalił się z innym  z chłopców ze Spotkania. W sensie, że między sobą się cały czas wymieniali. Śliną także. Oczywiście bardzo pijani, ale szczęśliwi. I o to chodzi!

Muzycznie piątek okazał się trudny dla mnie do zniesienia. Ja wiem, że Coconowi muzycznie bliżej do Toro niż do Utopii, ale w tak dużej dawce (zjawiłam się w klubie o 23:00!) było mi niełatwo. Dałam jednak radę. Tym bardziej, że – mocno spóźnieni – do klubu dotarli znajomi w końcu. Samochodem jechali w chuj dłużej niż ja, ale ostrzegałam ich, że wyjazd z Warszawy w piątek po południu to niełatwa sprawa i że lepiej im pociągiem będzie. Uparli się jednak…

Miłe to, że w Krakowie także ludzie obcy podchodzą do mnie i coś zagadują. W sensie, że mnie rozpoznają czy coś i że chcą podzielić się jakimiś myślami. Że mi dziękują, albo że czytają, albo że gratulują… To miłe, nadal. Jasne, czasem jest to męczące – zwłaszcza gdy jest to któraś-tam kolejna osoba, która mnie zagaduję, gdy ja chcę się bawić… ale nie mogę narzekać. Więc staram się uśmiechać i poświęcić każdej takiej odważnej osobie chociaż chwilkę. Mam nadzieję, że nikogo nie potraktowałam niewłaściwie.

Sobota minęła nam na spacerowaniu po Krakowie. Pogoda nam wyjątkowo dopisywała. Bardzo ciepło, słonecznie. Spotkaliśmy po drodze znajomych Grzesia (których większość poznałam w piątek) i z nimi na obiad poszliśmy. A w zasadzie oni poszli na obiad a ja siedziałam obok z jogurtem naturalnym i kawą. No, dieta, dieta…

Wieczorem u Grzesia duża impreza: (nie)urodziny. Ludzi trochę się zeszło, sympatycznie było. Ja w zasadzie w ten weekend nie piłam. No, jeden drink w piątek i w sobotę porcja whisky. Ale to miało być inaczej. Po prostu rozmawialiśmy z Grzesiem na temat nowego Jacka Daniel’sa Honey a wieczorem ktoś go przyniósł. Musiałam spróbować, to chyba jasne? I jest bardzo, bardzo dobry. Polecam.

No a potem Cocon. Najpierw byliśmy co prawda w LaF, ale nie za długo, bo nie za wiele się tam działo. W Coconie ludzi mniej niż w piątek (to mnie akurat zaskoczyło), ale muzycznie lepiej trochę. Tak więc dawałam radę (na trzeźwo!), ale nie za dużo. Jakoś po 3:00 zaczęło się opróżniać, więc i ja się niedługo potem opróżniłam (nie mylić z wypróżnieniem).

Gackowi i Amy tak się podobało, że zostali w Krakowie do… poniedziałku wieczorem! Komentować nie będę, ale rozumiem, że to kwestia miłości.

Ostatnia wpadka w Krakowie polegała na tym, że taxi mi uciekła. Zamówiona była, żeby mnie w megadeszczową pogodę zawieść na dworzec na pociąg, ale… odjechała zanim zdążyłam do niej zejść z mieszkania. Masakra. Przez to pociąg mi uciekł a e-bilet okazał się nieprzydatny. Pomijając fakt, że muszę teraz się pieprzyć z jego zwrotem do PKP InterCity, to udało mi się ostatecznie kolejnym Expressem wrócić do Warszawy. Wypad oceniam więc generalnie bardzo pozytywnie. Mimo tego, że musiałam być trzeźwa, było okej.

Najbliższy planowany wyjazd: Puławy. Zamierzam wybrać się tam na jeden dzień do Arka. Chyba za tydzień.

Kto to jest Arek? A, to taki chłopiec, którego poznałam na Spotkaniu Gejów Nastoletnich 2 w Warszawie. Wpadł wówczas i najpierw bardzo cichutki był, ale potem się trochę rozruszał. Mamy teraz dobry kontakt telefoniczny i SMSowy. Więc pojawił się pomysł mojej wizyty w Puławach (na razie byłam tam tylko przejazdem w drodze do Tomka we wrześniu). Ponieważ on z rodzicami mieszka, to tylko tak w ciągu dnia, na widzenie. Ale potem – w listopadzie – on ma wpaść do Warszawy na nieco dłużej, na kilka dni długiego weekendu. Pomysł mi się podoba.

***

A skoro o imprezach mowa, to warto wspomnieć dwie z nich. Urodzinowe. We wrześniu urodziny obchodził Grzegorz Okrent. Duża, jak zawsze, impreza. No i udało się w Utopii przy Kredytowej 9 zebrać naprawdę sporo ludzi. Fakt, że tłum jest nieco inny niż dawniej, ale jest. Podobnie, a nawet jeszcze lepiej było na urodzinach Utopii w październiku. Och, tak! Muzycznie było bardzo, bardzo dobrze. A ludzi jeszcze więcej, brak miejsca, ścisk, tłum… Szkoda tylko, że teraz jakoś mam wrażenie, że ludzie mniej mówią „przepraszam”, gdy się przeciskają. Dawniej było to standardem i jeśli ktoś nie mówił, był na językach jako cham i prostak. Teraz jest inaczej. Teraz się pchają i słowa nie powiedzą. To niemiła rzecz. Drugą niemiłą był pan kasjer podczas urodzin klubu. Poprosił mnie o opłatę za wejście. No, ja rozumiem, że nie mam zaproszenia (bo nie było mnie tydzień przed, żeby odebrać je od Królowej – rządziłam wówczas w Krakowie), ale przecież bez przesady. Nie ukrywam też, że sposób, w jaki mówi do mnie jako gościa klubu był niemiły. A że zupełnie trzeźwa byłam, to ogarniałam sytuację. Sarkastyczne „He, żart?” wypowiedziane bez uśmiechu było naprawdę nie na miejscu. Tym bardziej, że ja zawsze mówię i „dzień dobry” i „przepraszam” i „dziękuję, miłej nocy” gdy wychodzę. Więc to rysa na dobrym wrażeniu z tej nocy.

Świetnie zagrała Moondeckowa, doskonale Tennessee sobie poradził. Dobre wokale (Serge daje radę!), bębny na żywo, skrzypce… tak, tak, tak! Tak jak powinien wyglądać dobry house w klubie. To była impreza w dawnym stylu.

Tak sobie czasem myślę: powinnam korzystać z okazji i poznawać wszystkich bogatych, dobrze postawionych ludzi, którzy bawią się w Utopii w weekendy. Powinnam spędzać z nimi czas, zagadywać, to by mi się mogło przydać kiedyś (choćby wówczas, gdy zacznę szukać pracy na poważnie), ale nie… Nie dałabym rady tego zrobić. Takie rozmowy są dla mnie trudne. Oni są często bardzo nudni, lubią rozmawiać przede wszystkim o tym, jacy są wspaniali a na dodatek zazwyczaj są zaćpani, co dodatkowo utrudnia mi kontakt z nimi. Te przemyślenia sprawiły, że doszedłem do wniosku, że młodych chłopców lubię też dlatego, że nie stać ich jeszcze na narkotyki. Jasne, zawsze ktoś ich może zaprosić, ale jednak to rzadsza sytuacja. I mogę z nimi porozmawiać. Jasne, też nie zawsze są superinteligentni, ale jako że są młodzi, mogę im to wybaczyć. I przymykam na to oko. No, sami rozumiecie.

Swoją drogą, trochę inaczej teraz wyglądają zachowania społeczne w nowej Utopii. Moja dawna praca „Utopijny teatr” straciła na aktualności nie tylko dlatego, że inny jest rozkład pomieszczeń w tym miejscu niż przy Jasnej 1, ale przede wszystkim dlatego, że znacząco zmieniła się sytuacja towarzyska w klubie. Jest inaczej, ale dziś nie czas i nie miejsce, by się tym zajmować. Innym razem.

Ach, i bawią mnie komentarze ludzi na temat klubu. Jedni mówią, że pociągnie tylko do grudnia. Że dalej nie ma szans. Inni, że pogodzenie się Królowej z „Bastkami” (czyli współwłaścicielami Candy Club) oznacza, że już niedługo koniec ich rywalizacji i że zostanie tylko jeden z klubów, bo zewrą szyki razem… Eh, gdybyście znali prawdę ;)

***

A swoją drogą, sobota była takim dniem, gdy chciałam zrobić jeszcze jedną rzecz, której mi się nie udało. Z powodu innych imprez, ma się rozumieć. Koncert Pezeta! Bo jestem teraz jego fanką. Uważam, że album „Radio Pezet” jest najlepszym w tym roku w Polsce. I naprawdę chciałam iść do Stodoły na jego show. Więc szkoda, że się nie udało z powodu wcześniejszych planów. Ale chcę Was zachęcić do posłuchania! Naprawdę warto.

Wypowiedz się! Skomentuj!