Długo nie pisałam, ale to celowo tym razem. Wiem, że to, co piszę jest czytane przez osoby, o których piszę i wpływa na moje życie i relacje z innymi. Tym razem zależało mi, żeby przez chwilkę ktoś konkretny nie wiedział, co myślę na pewien temat. Stąd wstrzymywanie się. Ale spokojnie, już piszę. Będzie o nagich nastolatkach, o piciu wódki Belvedere na dachu restauracji, o całowaniu i dobrych drinkach. Zaczynamy.

***

Podróże, ach podróże...
Podróże, ach podróże...

Najpierw może nieco grzecznej treści. Bo wakacje w tym roku oznaczały dla mnie, że przez dużą część czasu byłem grzecznym chłopcem. Tak, chłopcem. Radkiem. Tak miałam na imię w restauracji Marcinka nad morzem. We Władysławowie spędziłem w sumie może i miesiąc, gdyby wszystkie od czerwca wizyty zsumować. W sierpniu byłam tam dwa tygodnie. Wcześniej jednak odwiedziłem dom rodzinny. I od tego zacznę.

Mama, oczywiście, ucieszona ale i – jak zwykle – podkreślająca, że za krótko jestem. Tym bardziej, że na dobę wyrwałam się do Rewala. Wszystko działo się superszybko, bo ledwo udało mi się wrócić z Amsterdamu a już dwa czy trzy dni później siedziałam w pociągu do Szczecina. Odwiedziłam brata i jego żonę, ma się rozumieć. Ich dzieciak, a mój chrześniak, rośnie jak na drożdżach. Skubany. Coraz więcej rozumie i chyba powoli zaczynam zauważać, że jest w szkole i ta szkoła zmienia go na lepsze. W sensie, że rozwija, mówiąc wprost. To dobry znak. Dobrym chyba też znakiem jest to, że przywykłem do braku mojego psa. Co prawda Tobi (tak się nazywał) zdechł już kilka lat temu, ale dla mnie to ledwo kilkanaście, może kilkadziesiąt dni pobytu w domu rodzinnym. Więc cały czas miałam takie wrażenie, że jak otworzę drzwi od mieszkania, to on wybiegnie na przywitanie. Cały czas aż do tej wizyty. Chyba ostatecznie przywykłem, że go nie ma i nie będzie.

W domu rodzinnym nie działo się za wiele. Ale to dobrze, po to tam jeżdżę – żeby odpocząć i żeby za wiele się nie działo. Oczywiście, jak zwykle, musiałam coś upiec. Lubię to strasznie, a tylko tam mam pełną swobodę w tym zakresie, bo moja mama nie piecze ciast. Mój brat też nie – jego teściowa robi to na tyle często i prawie hurtowo (sprzedaje dużo), że oni nie muszą. A ja chcę i robię to. Tym razem jakieś ciasto z nektarynkami. I w zasadzie tyle, niewiele więcej się działo. Jeden wielki relaks – rodzina odnotowała, że mam kolczyki i że to stan permanentny, choć nadal uważają, że nie powinnam ich mieć.

Na jeden dzień wyjechałem do Rewala do Gośki i reszty znajomych. Nie było łatwo się wyrwać. Najpierw jeden autobus nie przyjechał w ogóle, potem drugi po prostu przejechał nie zatrzymując się w ogóle… Pomyślałam sobie, że to klątwa. Że już na zawsze zostanę w rodzinnym mieście, że nigdy się z niego nie wyrwę. Po godzinach czekania udało mi się złapać trzeci z autobusów jadących w tamtą stronę. Niemniej, zamiast wyjechać po 12:00, wyruszyłam po 16:00. Masakra. Dobrze, że trasa minęła spokojnie.
Na miejscu – jak zawsze, wesoło. Pogadaliśmy, pośmialiśmy się. A żeby było dziwniej, to wieczorem poszliśmy na koncert… Czerwonych Gitar. Ledwo to przeżyłem. Nudno dla mnie, ale śmialiśmy się z nich cały czas – to mnie ratowało. Z samych oryginalnych Czerwonych Gitar jest tylko jeden pan – niejaki Juras – który i tak zszedł po 3 piosenkach ze sceny, wpuścił młodszego jakiegoś i wrócił na sam koniec. Ale i tak uważam, że ledwo ogarniał, co się dzieje i że miał niepodłączoną gitarę, by jedynie udawać, że potrafi jeszcze grać. To trochę aż smutne było. Ale tylko trochę.
W nocy pochodziliśmy po okolicy, powygłupialiśmy się na nowej atrakcji – metalowych szkieletach kaszalotów. Czy czegoś takiego. A w radiu miejscowym nadal słychać mój głos częściej niż raz na godzinę ;) Tyle lat już nic dla nich nie robię, ale ten spadek pozostał i przetrwał!

Na chwilkę wróciłam do domu rodzinnego, by stamtąd już do Władysławowa pojechać. Znów z trzema przesiadkami, bo tak najszybciej. Dobrze, że mam tę trasę opanowaną po lipcu ;) We Władku ludzi coraz mniej. Przyjechałam jakoś w sam raz na 15 sierpnia, więc wówczas, kiedy ostatni długi weekend jest i goście jeszcze zjeżdżają. Ale pogoda – powiedzmy sobie to szczerze – była totalnie do dupy. Ale tak totalnie. Sezon pod tym względem supersłaby. Dlatego i nam było trudniej.

Znów byłam kelner-barman Radek. Już pierwszego wieczoru po przyjeździe miałam niemiłą niespodziankę. Jakieś panie zamówiły Tęczowe Szoty. A ja, owszem, umiałam je robić ale w lipcu… więc szybko telefon do Michała, który wyjechał tego samego dnia i dyktowanie przez telefon… Wiem, wstyd. Ale przecież nie będę się tego uczyć na pamięć. Mam wyrobioną zdolność zapominania rzeczy zbytecznych dość szybko. I tutaj mechanizm zadziałał bez zarzutu. Dziś znów nie wiem, jak je się robiło. Z niespodzianek pt. „nie wiem jak coś podać” miałam jeszcze jedną stresującą sytuację. Podawanie koniaku. Pan zamówił a ja wiedziałam w teorii tylko jak to się robi. Ważne jest nieodmierzanie ilości trunku metalowym jigerem tylko nalanie prosto do koniakówki odpowiednego litrażu. Stres był, ale dałam radę. Potem się okazało, że zupełnie niepotrzebnie się stresowałem, bo pan nie był znawcą – poprosił potem o dwie kostki lodu do tego koniaku ;)

A co poza tym? No, fajna praca. Naprawdę dobrze się tam bawiłem. Okazuje się, że w ciągu tych dwóch tygodni przepracowałam 179 godzin, czyli całkiem nieźle. Rekordem było 15 godzin dziennie. I muszę powiedzieć szczerze, że ta praca dawała mi to, czego potrzebowałam: oderwanie się od codzienności. Ani przez sekundę nie miałam czasu pomyśleć „co tam w Warszawie?” a o to chodziło. Nie byłam zmęczona nawet jakoś bardzo, traktowałam to jako przygodę i doświadczenie czegoś zupełnie nowego. Udało się, to był dobry pomysł. Wiem, że Marcinek też nie narzeka na to, jak pracowałam i nawet wspominał coś, że jeśli za rok będzie znów prowadził tę restaurację, to jestem mile widziana. Dobrze wiedzieć, że coś nowego mi się udało. Na mnie dobrze działa motywacja pozytywna, więc takie słowa są ważne.

 

Jedno ze śmieszniejszych zdjęć z Władysławowa
Jedno ze śmieszniejszych zdjęć z Władysławowa

Zabawa była przednia, bo i ludzie fajni. Jasne, że nie zawsze robiłem rzeczy, które mi się podobały. Sporo musiałem na przykład stać z ulotkami i zapraszać ludzi do restauracji. Konkurencja duża, sezon słaby, koniec wakacji za pasem – trzeba było działać. Bardzo tego nie lubię (bo kto lubi rozdawać ulotki?!) ale wiedziałam, że to ważne i że muszę, więc to robiłem. Innego dnia zaś ręce mi się tak wysuszyły od ciągłego mycia za barem (co chwilę się czymś brudzisz tam…), że zaczęły mi się robić odparzenia w miejscu, gdzie palce się stykały. Masakra. Alb karaoke. Musiałam albo ogarniać je technicznie albo nawet raz prowadzić. I to dla grupy kolonistów-gimnazjalistów. Nie ma lekko. Ale też dałam radę (nie będę dodawać, że dzięki alkoholowi, który Marcinek mi dawał, bo zna moją awersję do zjawiska karaoke). Jasne, że czasem się nie chciało sprzątać rano czy coś. Ale jestem słowną osobą.
Zaliczyłam jedną wpadkę. Każdego wieczoru, po zamknięciu lokalu, my też piliśmy. No, kiedyś trzeba! A że jest szansa popróbować różnych alkoholi bez konieczności kupowania całej butelki + w cenie, której nie ma nigdzie w klubach, to wiadomo, że ja skorzystam. Wszak alkohol kocham. I jednej nocy poszaleliśmy za bardzo. Albo ja poszalałam. Nawet Marcinek, który generalnie z nami nie pijał jakoś specjalnie, dołączył. Wziął butelkę Belvedere i postanowił, że idziemy na dach restauracji, żeby tam pić. Oczywiście, z butelki. Co za skandal – powtarzałam. Tak szlachetną wódkę jak Belvedere powinno się traktować z większym szacunkiem! Ale, ma się rozumieć, narzekanie przerywałam haustami wódeczki. Nie była zmrożona, to był jej minus. Ale smakowała tak czy owak dobrze. Minus naszej wyprawy na dach był taki, że uszkodziliśmy go lekko i nadranna ulewa zalała pół piętra… no nic, to się zdarza. Wpadka jednak moja polegała na czymś innym. Rano, gdy przyszłam do restauracji, byłam jeszcze wciąż pijana. I nie to, że skacowana, bo ja kaca nie miewam. Byłem po prostu najebany jeszcze. Na szczęście udało mi się półgodzinną drzemkę wybłagać i w jej trakcie wytrzeźwiałem. Było to złe. Marcinek, oczywiście, potem mnie zrugał poważnie. Słusznie!

Anatol, Agata i Michał to osoby, z którymi najwięcej współpracowałem. Anatola znam od lat, Michała od roku a Agatę od miesiąca. Więc było różnorodnie, ale w porządku. Ja jestem dość zabawną osobą, więc cały czas sobie żartowaliśmy i w ogóle. Szef kuchni – Gutek – też fajny. Reszta ludzi do zniesienia. Nawet jeden z grillmenów, który początkowo za mną nie przepadał (podobnie jak za wszystkimi „pedałami”) przekonał się do mnie podczas nadrannej libacji przy butelce obrzydliwej nalewki czy czegoś takiego.
Goście restauracji też spoko. Bardzo różnorodni, ale było kilka osób, które się z lokalem zaprzyjaźniło i przychodziło regularnie. To cieszy. Tak samo jak napiwki. Z tym bywało różnie. Nie było szaleństwa. Choć zdarzały się osoby naprawdę hojne, to jednak standardowo po całym dniu można było liczyć na 20-30 zł. Więc dupy nie urywa. Nie to, że narzekam – wszak nie dla kasy tam byłam (a tym bardziej nie dla kasy z napiwków…) ale chcę oddać Wam sytuację, jaka panuje na miejscu.
Dla pełnego obrazu warto dodać, że konkurencja jest zażarta. Z większością sąsiadów żyło się nam dobrze, ale z jednym wojna na całego. Wiecie, dzwonienie na policję (cisza nocna), napuszczanie na siebie kontroli (sanepid itp.), niemiłe odzywki, kontestowanie propozycji współpracy pomiędzy lokalnymi przedsiębiorcami… niemiło, niemiło. Walka trwała.

Śmiesznie było na sam koniec, gdy Marcinek chciał już się pozbywać towaru a ludzi we Władysławowie jak na lekarstwo. Naprawdę stawaliśmy wówczas na głowie, żeby było dobrze. Ostatecznie ja sama zgodziłam się na wypłatę części wynagrodzenia w alkoholu. No co, nie udawajmy – przecież na to by poszła kasa zarobiona. Więc propozycję Marcinka przyjęłam bez większego zastanowienia. I słusznie! W dniu, gdy piszę tę blotkę mam jeszcze 1/3 tego alkoholu, który wówczas wzięłam. Nie jest źle.

Ważnym elementem byli goście. Zwłaszcza ci znajomi z Warszawy lub innych miejsc, którzy odwiedzali Marcinka lub po prostu nas w restauracji. Najzabawniejsze było to, że byli to też homoseksualiści, którzy za mną nie przepadali, a których ja wówczas obsługiwałem. Strasznie zabawna z racji swojej niezręczności sytuacja. Ale odwiedził nas dla przykłady Robert Biedroń, który chciał w urodziny Marcinka się z nim zobaczyć. Miłe to.

Dla mnie najmilszym gościem był Bonek.

***

No właśnie, czas przejść do drugiej części tego wpisu. Bonek.

Wpadł na kilka dni, bo tak się umówiliśmy. Nie będę ukrywać, że od wyjazdu do Sopotu, gdy okazało się, że on wyraża jakieś zainteresowanie moją osobą (w sensie, że takie większe zainteresowanie niż przeciętna osoba, którą się poznaje), mieliśmy stosunkowo intensywny kontakt smsowy i facebookowy. Mój pobyt we Władysławowie nie ułatwiał tego, bo w ciągu dnia właściwie z telefonu i iPada nie korzystałam – jedynie rano i przed pójściem spać. Ale jednak nadal kontakt był. Jeszcze wcześniej umówiliśmy się, że on wpadnie i że wynajmiemy na ten czas jakiś pokój czy coś. Wcześniej nocowałam albo w domku letnim Marcinka jakieś 12 km od Władysławowa albo potem już w samej restauracji w pomieszczeniu dla pracowników. Nie ukrywam, że takie nocowanie w pokoju wynajętym było miłą odmianą, bo jednak dawało więcej komfortu. Może nie był to standard hotelu czterogwiazdkowego, ale jednak zawsze ciut lepiej. Bonek zajmował się wyszukaniem i wynajęciem, na zapłatę się po pół złożyliśmy. Minusem miejsca było to, że było ponad 1,5 km od restauracji, więc codziennie dystans ten musiałem pokonywać w drodze „do roboty” i wracając.

Takie wynajęcie pokoju z chłopcem było dla mnie czymś nowym. Nigdy w życiu niczego takiego nie zrobiłem. Spędzenie z kimś wakacji – bo w zasadzie tak należałoby to nazwać – to nowe doświadczenie. Okej, znów trochę naciągam rzeczywistość, bo przecież pracowałem w tym czasie przez wiele, wiele godzin, więc spędzanie czasu wspólnie było ograniczone. Ale jednak, fakt jest faktem.
Druga rzecz, na jaką mnie namówił Bonek, a jakiej nigdy wcześniej w życiu nie robiłem, był wspólny prysznic. To mnie zawsze obrzydzało i przerażało – głównie z powodu mojej awersji do własnego ciała, ale pod wpływem niewielkiej ilości alkoholu i z racji mojej relacji z Bonkiem, zgodziłam się. Nie sądzę, bym chciał to kiedyś powtórzyć. Nie to, żeby coś złego się stało czy coś, ale jednak przez większość owego wspólnego prysznica skupiałem się na tym, że już chcę wyjść, bo mnie to krępowało. Więc nie. Spróbowałem, ale nie.

No właśnie… moja relacja z Bonkiem. To nie typowa znajomość. To coś trochę jednak bardziej zaawansowanego. Sporą część wspólnie spędzonego czasu poświęciliśmy na całowanie się i takie tam. Od razu zastrzegam: do niczego „poważnego” nie doszło. Nie wyobrażajcie sobie za wiele. Niemniej, to bliska także fizycznie relacja. Ale do czasu. Jakoś różne wydarzenia – także jedno pół-żartem, pół-serio – sprawiły, że coś się zmieniło. Na niekorzyść. Więc nie wiem jak to będzie. Po wyjeździe Bonka do Warszawy nasz kontakt się zdecydowanie, zdecydowanie ograniczył. Jest teraz bardzo znikomy. I sam nie wiem czy mi się to podoba czy nie. O, tyle Wam powiem.

Ciekawostka jest taka, że Bonek… też popracował trochę dla Marcinka. Wyszło to jakoś tak spontanicznie. Że on był na miejscu, nie miał w sumie nic do roboty, Marcinek miał jakieś zadania do wykonania i brak wolnej pary rąk (Anatol już wyjechał), więc Bonek popracował. Zabawnie wyszło, ale dał radę w sumie.

(trochę fotek na fotoblo)

***

Ostatnie dwie części będą się dziać już po powrocie do Warszawy.

Powrót mój podyktowany był m.in. tym, że zaplanowano u mnie znów Zlot Gejów Nastoletnich. Gwoli przypomnienia: na innastrona.pl (wkrótce zmieni się w queer.pl) jest kilka grup/forów. Jednym z nich jest Klub Gejów Nastoletnich. Jakiś czas temu pojawiła się propozycja, żeby geje owi się spotkali i poznali na żywo. Najpierw w Warszawie. I tak jakoś od słowa, do słowa, wyszło na to, że spotkają się u mnie. To było na początku lipca jakoś. Teraz nadszedł czas na drugą edycję. Znów w Melinie. Na szczęście udało mi się przesunąć jej godzinę tak, by było korzystniej dla mnie (czyli nie o 18:00 jak ostatnio!).

 

Zdarzył się na Spotkaniu także jeden zgon
Zdarzył się na Spotkaniu także jeden zgon

Pierwsza osoba zjawiła się punktualnie o 19:30, bo o tej porze miało się zacząć. To zabawne u tych młodych pedałów, że naprawdę zjawiają się na czas. W przypadku starych ciot trzeba wiedzieć, że jak się ich zaprasza na 22:00, to zjawią się około 22:20, może 22:30 a niektórzy nawet o 23:00. Inaczej było zawsze w trakcie Floor-Sitting Party. Tam godzina była święta i wszyscy musieli się na czas zjawiać. Teraz jest inaczej, z czasem wszyscy się spóźniają. Okej, muszę przyznać, że ja też nigdy na czas się nie zjawiam na imprezach. Zawsze jestem po czasie. Ale to co innego. Wszyscy są do tego przyzwyczajeni i wiedzą, że będę w niedoczasie jak zwykle.
Wracając zaś do samego spotkania. Tym razem udało mi się ich wszystkich przed przyjazdem przekonać, że alkohol – choć szkodliwy i dla niektórych spośród nich (no dobra, dla większości) jest nielegalny – może odegrać ważną i pozytywną rolę podczas tego spotkania. Podkreślę może, że nie podaję nigdy alkoholu nieletnim. W zasadzie staram się na Spotkaniu Gejów Nastoletnich zapewnić alkohol tylko sobie. I to w nie za dużych ilościach, bo jednak zawsze, gdy organizuję coś u siebie w domu, to chcę mieć pełną kontrolę i być w stanie przyjąć ewentualną wizytę policji. Tak samo było tym razem, choć policji nie było.

Plusem Spotkań Gejów Nastoletnich jest to, że przyjeżdżają na to ludzie, którzy naprawdę nie są znani jeszcze z klubów i innych środowisk. Młode cioty, których nikt jeszcze nie zna. Tym razem np. z Łodzi przybył Krzysiek a z Kazimierza – Arek. Muszę też zaznaczyć, że w zasadzie wszyscy obecni byli naprawdę atrakcyjni. Choć prezentowali różne typy urody, to jednak o wszystkich można powiedzieć, że są co najmniej powyżej przeciętnej. To miłe i dodatkowo mobilizujące.
Nie wszyscy mogli siedzieć do końca – wpadli na chwilkę i wyszli. Część jednak została do końca. A potem: znów próba wyjścia na miasto. Wiadomo, że nie będzie łatwo, jeśli najmłodszy z obecnych dopiero za kilka dni kończy 16 lat… No, ale ja się nie poddaję. Pojechaliśmy do centrum, by spróbować dostać się do Glam. Nasze czajenie się i ustawianie (w mniejszych grupach i w kolejności od najmniej prawdopodobnego wejścia) przypominają mi stare dobre dzieje, gdy się tak do Utopii wchodziło. Wtedy jednak nie o wiek chodziło w naszym ustawieniu… Eh, to były czasy.
Do Glamu nie udało się nam wejść. Poszliśmy do Toro, by i tam sił swoich spróbować. Znów jednak bezskutecznie. Jak tak dalej będę próbować z nieletnim się dostawać do klubów, to ochroniarze dostaną przykaz, żeby sprawdzać wszystkich, którzy ze mną się pojawiają bez względu na to, na ile lat wyglądają ;) Oraz, tak, następnym razem też spróbujemy!
Dwie osoby zostały w klubach – reszta wróciła ze mną do Meliny. Po drodze kupiliśmy jeszcze coś w nocnym i w ten sposób mieliśmy co robić do 5 nad ranem. Wówczas bowiem wygoniłem gości (wszak dzienne już jeżdżą a poza tym nocujący muszą się wyspać!). Spały u mnie trzy osoby: Bonek i wspomniani Arek z Kazimierza i Krzysiek z Łodzi. Muszę dodać, że Arek to naprawdę atrakcyjny blondyn. Dodałem. Krzysiek wyjechał dość rano. Bonek też się zebrał w miarę wcześnie do domu. A Arek został najdłużej, ale i on ostatecznie wczesnym popołudniem wybył z Meliny. Zostałam ja i megabłagan.

W zasadzie to, chcąc nie chcąc, chyba jest szansa, że Spotkania Gejów Nastoletnich staną się następcami Floor-Sitting Party. Czymś zupełnie innym, ale jednak podobnie regularnym. Albo i nie. Zobaczymy – na razie nie mam jakiś takich szczególnych planów a wszystko zależy od zainteresowania młodych ciot.

Może dodam jeszcze, że 5 października organizuję trzecią edycję Spotkania – tym razem w Krakowie.

(trochę fotek na fotoblo)

***

Po weekendzie i kilku dniach załatwiania rzeczy na uczelni (o tym następnym razem napiszę dokładniej), wybrałam się na wieś. Dokładniej: pod Puławy do Tomka. Od jakiegoś czasu mieliśmy to zaplanowane. Jego mama wyjechała gdzieś-tam, więc został sam. Dla mnie powody do przyjazdu były dwa. Raz, że nigdy w życiu nie byłam na wsi ot tak, odpocząć. A dwa, że Tomek.

Okazało się jednak, że jest jeden czynnik utrudniający mój pobyt na miejscu. Tomek jest chory. W sensie, że jakieś przeziębienie, grypa albo coś podobnego. Dlatego nie wyjechał po mnie do Puław i dlatego łatwiej było mu zachować dystans podczas mojego pobytu.

Zacznę może od tego, że odpocząłem bardzo. Choć ostatecznie z powodu spraw na uczelni mój pobyt był krótszy niż planowany, to udało mi się fajnie wyłączyć na chwilkę. Tomek ma sad, grusze i jabłonie – mogłem zrywać owoce prosto z drzewa i w ogóle. Dużo spałem, trochę gotowałem (cebulowa, naleśniki… – klasyka), dużo gadaliśmy. Zdarzyło się nam nawet TV pooglądać. Więc lenistwo. Nie było nic „muszę zrobić”. Była za to suczka Joko, która strasznie się mnie bała ale i strasznie chciała, żeby ją głaskać i przez te mieszane uczucia była zabawna niesamowicie. Było dość ciepło. Sporo czasu spędziliśmy na patio… Naprawdę relaksacyjny pobyt.

Moja znajomość z Tomkiem zaś jakoś dziwnie się dzieje. Choroba sprawiła, że nie zdecydował się spać ze mną w jednym łóżku. Sprawiła, albo była wymówką. Bo mam takie wrażenie, że moje wcześniejsze zacieśnienie relacji z Tomkiem on teraz próbuje nieco odwrócić. Z drugiej strony – nie dziwi mnie to aż tak bardzo. Za mocno już chyba siedzą we mnie postpsychoanalityczne i quasipsychoanalityczne techniki i nie potrafię się powstrzymać od ich stosowania – a to nigdy nie sprawia, że relacja jest trwała. Jasne, najpierw dochodzi do przeniesienia i jest fajnie, kolorowo i radośnie, ale kiedyś ten moment musi minąć i wówczas quasianalityk nie jest już tak miłą sercu osobą. Jest raczej kimś, kto zna tajemnice, których nie chcemy ujawniać. Zna nas lepiej niż my sami (co jest oczywiście nieprawdą) i przez to przestajemy go lubić. Tym bardziej, że zadaje dużo pytań. Tak wiem, wiem. Pamiętacie, jak kiedyś pisałam, że sabotuję swoje znajomości bliskie z atrakcyjnymi chłopcami? To właśnie jedna z technik – zadaję dużo quasipsychoanalitycznych pytań i nie pozwalam ludziom, żeby oszukiwali siebie i innych. Drążę i nie pozwalam, żeby trwali w złudnych przekonaniach na swój temat (o których sami doskonale wiedzą, że są złudne, ale albo tak mocno wyparli prawdę albo tak bardzo im ona nie przeszkadza, że nie chcą o niej mówić na głos).

W zasadzie drążenie dlaczego, po co itd. nie ma sensu. Liczy się efekt końcowy. A jest on taki, że jechałem do Tomka z wyobrażeniem, że wspólne kilka dni na wsi raczej sprawi, że nasza relacja stanie się bliższa a okazało się, że jest totalnie na odwrót. Moja wina też w tym jest, wiem. Ostatniego dnia już świadomie nie próbowałem nawet nic robić w tym kierunku, żeby było inaczej. Chyba się poddałam.

Wypowiedz się! Skomentuj!