Inspiruję się dwiema rzeczami: słynnym performancem z Pasywem na smyczy i zbliżającym się Euro2012
To się znowu stało. W sumie to nawet dość zabawne. Dysk twardy w Justynce siadł. To znaczy jeszcze trochę działa, da się z niego dane uratować w zdecydowanej większości, ale to jego ostatnie chwile. Żeby było śmieszniej – dwa tygodnie przed początkiem awarii dysk skończył dwa lata. Idealny timing, prawda? (na jednym z forów, na których konsultowałam kwestię dysku jeden z ekspertów stwierdził, że jak zobaczył wyniki testu dysku, to myślał, że sprzęt ma już co najmniej 5 lat…) Mam oczywiście iPada, na którym wiele rzeczy mogę zrobić, ale nie wszystko. Photoshopa tam nie mam, InDesigna też nie…
W zasadzie większość danych istotnych dla mnie mam zabezpieczonych. Może jakieś duperele mogą zniknąć, ale tym się nie przejmuję. Przejmuję się a) nieplanowanym wydatkiem rzędu 400-500 zł oraz b) całym dniem jebania się z nowym dyskiem. Zainstalowanie systemu, wszystkich programów, których używam oraz skopiowanie plików, które są dla mnie ważne to, jak nic, cały dzień grzebania w gównie. Eh, masakra. Na razie jednak czekam na kasę, za którą mogę sobie dysk taki kupić. Bo, oczywiście, przelewy na czas nigdy nie dochodzą. Już nie chcę tego nawet komentować, czy jakoś się tym zamartwiać. Traktuję to już jako stały element mojego życia – brak przelewów na czas, ich opóźnianie się dniami czy tygodniami. I powtarzam sobie, że to tylko jeszcze rok. Do czasu obrony doktoratu.
Żeby było śmieszniej, jest teraz absolutnie kluczowy moment dla mojego doktoratu – otwarcie przewodu. Z tygodniowym opóźnieniem udało mi się dostarczyć do mojej opiekunki pierwsze dwadzieścia-ileś stron pracy. Opóźnienie niecelowe, bo deadline mnie na maksa goni. Pochłania mnie jednak Parada Równości, Tydzień Równości, konferencja, która była i inne duperele… Mówię, że duperele, bo jednak doktorat jest najważniejszy.
I właśnie kiedy znalazłam czas na to, żeby się nieszczęsnym doktoratem zająć na poważnie… siadł mi dysk. Och, złośliwość rzeczy martwych. Więc piszę na laptopie Michała, którego używać mogę, gdy Michał jest w pracy. Szczęście w nieszczęściu, że w tym tygodniu pracuje (po raz pierwszy zresztą) na taką zmianę, co się o 22:00 kończy, więc wieczorem mogę spokojnie coś porobić. I dzięki temu udało mi się te ileś-dziesiąt stron skończyć. Największa moja obawa jest taka, że dostanę teraz maila „Niestety, wszystko jest do dupy. Zupełnie bez sensu. To się nie nadaje. Pozdrawiam”. Rozumiecie? Doktorat pisze się raz w życiu (zazwyczaj…) i przez to nigdy nie ma się pewności, czy jest okej czy też raczej nie. Nikt tego w sumie chyba nie wie…
Samo seks-czatowanie też zajmuje mi ostatnio mniej czasu. Szkoda, bo przecież to jest nadal coś, co mnie relaksuje. Niemniej, muszę przyznać, że z racji obowiązków (za które mi nikt nie płaci, nadal to podkreślam), mam mniej czasu na rozrywkę, spotkania ze znajomymi, oglądanie seriali i tym podobne. Cały czas powtarzam sobie jednak, że to sytuacja przejściowa. Że jak napiszę zasrany doktorat, obronię go, to moje życie będzie mogło się zmienić. Jasne, już teraz może, ale jednak jest to trudne. Staram się tak je dostosować, żeby pisanie doktoratu było możliwe i nieutrudnione za bardzo. Potem się okazuje jednak, że jest gabryliard innych spraw na głowie i się gubię w tym. A przelewów nie ma.
Czasu na rozrywkę brakuje, ale nie na otwarcie Utopii. Już w tę sobotę. Denerwuję się prawie, jakbym to ja klub otwierała ;) Na szczęście jednak tak nie jest. Jedyne, o co się martwię, to żeby dobrze tego dnia wyglądać i się świetnie bawić. Zamierzam, oczywiście, coś przygotować na tę noc, ale na razie niech to będzie niespodzianka. Niemniej, inspiruję się dwiema rzeczami: słynnym performancem z Pasywem na smyczy i zbliżającym się Euro2012. Brzmi ciekawie? :) Wszystko już w sobotę.
Właśnie dziś mam zamiar iść do sklepów i kupić kilka niezbędnych rzeczy dla siebie i osób, które mi pomagają. Tak oddala się perspektywa szybkiego zakupu dysku twardego dla Justynki.
Bezpośrednio przed otwarciem jest też w Melinie bifor! „the great Reunion”, bo tak się nazywa, jest okazją dla nas do spotkania się w radosnej atmosferze. Zdejmiemy baner Utopia Forever i weźmiemy go do klubu. Jest trochę szary – to oddaje blisko 2 lata czekania na otwarcie. Cały czas wisiał i dawał nadzieję, że to się wydarzy. Zdejmiemy też napis „Nie ma Utopii” z drzwi. Nie mogę się doczekać, prawdę mówiąc. Czuję, że to będzie udana noc tak w Melinie, jak i potem na Kredytowej. (Dziwnie mówić „na Kredytowej” a nie „na Jasnej”…) Mam już zaproszenie, które Królowa w sobotę wręczyła mi w Glamie. Miło, że zrobiła sobie takie tournee. I miło, że o mnie pamiętała. Mam jednak taką cichą nadzieję, że po biforze moi znajomi bez większego problemu wejdą jednak do Utopii. Tak dawniej bywało zawsze, więc mam nadzieję, że i tym razem tak będzie.
Nadal nie mogę wyjść z wrażenia, jak wszyscy zostali w konia zrobieni z terminem otwarcia. Poszła plotka, że 12 maja jest otwarcie. Glam przeniósł urodziny (sic!) o miesiąc, Hunters wydał tysiące na promocję jakiegoś-tam wydarzenia… A tutaj guzik! Okazało się, że to był tylko taki plan, żeby wszyscy przekonani byli, że to będzie jednak tydzień później. To strasznie zabawne.
Powoli zbliża się też Parada Równości 2012. Największy problem sprawia mi co? Zmierzenie się. Mam dziewczynę, która ma superfajny projekt dla mnie, ale potrzebuje moich wymiarów, żeby go zrobić. Raz, że nie mam miarki (ale to akurat do przeskoczenia problem) a dwa, że nie mam czasu, żeby na spokojnie się zmierzyć i podać jej to, czego potrzebuje. Wiem, wiem, wydaje się aż przesadzone, że nie mam na to czasu… ale naprawdę nie mam!
Parada Równości to dla mnie ciężka praca. Nie chcę się tu żalić jakoś, ale powiem tak: nawet nie zdajecie sobie sprawy, jak mało osób przygotowuje to wydarzenie. Naprawdę, nie zdajecie sobie sprawy. Ja to wiem, smuci mnie to. A na dodatek martwi, bo im mniej nas, tym więcej pracy dla mnie. Wczoraj spotkaliśmy się z przedstawicielami ambasady USA i Szwecji. Mieliśmy też spotkanie z przedstawicielstwem Kampanii Przeciw Homofobii, co daje nadzieję na zakończenie chociaż tego małego insiderskiego konfliktu wewnątrz środowisk LGBT. Zobaczymy, co z tego wyjdzie, ale na razie deklaracje są pozytywne z obu stron. Coś się zaczęło też dziać w kwestii Wolontariatu Równości, który długo, długo był tylko na papierze a teraz zaczyna ogarniać pewne drobnostki. I dobrze, bo to oznacza, że ja mam mniej drobnostek do ogarnięcia.
Ciekawostka. Na zgłoszeniu zgromadzenia publicznego zawsze ktoś się musi podpisać. W sensie, że organizatorem Parady Równości jest podmiot, który się nazywa Komitet Organizacyjny Parady Równości, ale musi być osoba fizyczna, przedstawiciel(ka). I w tym roku, zupełnie przypadkiem, wbrew wcześniejszym planom i w ogóle, taką przedstawicielką jestem ja. To oznacza, że ja odpowiadam za przebieg Parady Równości – beze mnie nie może się ona rozpocząć (to mnie legitymować będzie Policja na samym początku), ale i skończy się wówczas, kiedy ja wypowiem magiczne słowa: „rozwiązuję to zgromadzenie publiczne”. Wszystko przez to, że był 2 maja. Wtedy trzeba było zgłosić Paradę Równości, żeby wybrać najwcześniejszy, zgodny z prawem termin. A że w długi weekend części z nas nie było, to wyszło na to, że ja ogarniam, ja podpisuję. Poszło.
Oczywiście, jak zawsze, są narzekania. Że zostało tak mało do Parady a nadal nic nie wiadomo. Ale ja przepraszam, co jeszcze chcecie wiedzieć? Parada rusza 2 czerwca spod Sejmu. Trasa jest znana, godzina jest znana… Co jeszcze? Że nie wiadomo, co się dzieje poza Paradą Równości… No ale zrozumcie wreszcie, że inne rzeczy nie są organizowane przez nas. Robią to inne organizacje, inni ludzie. My jedynie formalnie zgadzamy się na użycie zastrzeżonej nazwy Parada Równości, gdy mówią o tych wydarzeniach. A reszta nie jest po naszej stronie. Naprawdę, uwierzcie, że ilość pracy, jaką wkładamy w ten event jest ogromna. Ja codziennie poświęcam średnio 2-3 godziny tylko na to. Codziennie, 7 dni w tygodniu. To jest 21 godzin w tygodniu. Pół etatu. I już naprawdę nie byłabym w stanie zrobić więcej. Tym bardziej, że przecież mam też inne sprawy na głowie.
Ot, choćby konferencję „Islam a queer”, którą organizowało Queer UW. Ogromny sukces! Ponad 140 osób wzięło w niej udział! Naprawdę się cieszę. I w zasadzie wszystko odbyło się bez większych komplikacji. Teraz tylko rozliczyć i sprawozdać formalnie wydarzenie i możemy zamknąć. Ktoś rzucił żartem, że za rok musimy iść jeszcze dalej na Wschód. To dość ciekawy pomysł w sumie, rozważam to. Potem za rok znów możnaby zrobić naszą, lokalno-queerową konferencję i znów będzie się dziać.
I żeby nie było, to napiszę coś o ładnych chłopcach. W zasadzie o dwóch. Jeden to Wojtek, którego poznałam tak, że spał u mnie. Osoba ciekawa, niegłupia. Szkoda, że ostatnio chorował i nie dane nam było się zobaczyć. Podobnie zresztą jak Grześ – który co prawda nie chorował, ale jakoś czasu dla mnie nie znalazł, bo mu padł telefon i się nie miał jak kontaktować ze mną… Czy coś takiego. W każdym razie Grześ jest zjawiskowej urody chłopcem, który na dodatek potrafi być naprawdę słodki. W zasadzie na razie tyle mogę powiedzieć. Mam wielką nadzieję, że za jakiś czas a) powiem więcej, b) powiem więcej miłych rzeczy, c) nadal będę chciała o nich mówić.
Jakoś tak moje życie ostatnimi czasy bardziej obraca się wokół UW niż wokół imprezy. Z jednej strony to niedobrze, bo przecież impreza jest moim życiem. Z drugiej – dobrze, bo doktorat jest teraz najważniejszy. A z trzeciej – wokół jakich imprez miało się obracać, co? Moje życie się zmieniło, bo i otoczenie się zmieniło. Ale teraz będzie inaczej. Musi być.
Niech no tylko dysk twardy kupię…
Dodaj komentarz