Po co jeżdżę do Łodzi? Po to, że nie ma Utopii.
W Warszawie nie ma już fajnych imprez, więc
szukam ich gdzie indziej. Jasne, Łódź czy też
inne miasta bawią się inaczej niż stolica i nie
ma co udawać, że jest inaczej. Ale jadąc
tam, wiem, czego mogę się spodziewać.
Taka odskocznia jest mi od czasu do
czasu jednak potrzebna. Tak było i
tym razem. Weekend w Łodzi.

Podróż nie była łatwa, bo to pociąg w piątek ok

17:00. Wszyscy wracają wtedy. Dodatkowy
minus: w biletomatach na centralnym można
ominąć kolejki i kupić sobie bilety różne,
ale nie na pociąg do Łodzi. Zbyt jednak
późno się o tym przekonałam i za swój
musiałam jeszcze 10 zł dopłacić panu
konduktorowi, co mi go sprzedał…

Dość pusto w Bedroomie

Przerwa na kebaba

Narraganset szeleje

Pierwszy wieczór spędziłam w towarzystwie ładnego

chłopca, którego dotychczas znałam tylko z sieci.
Mikołaj nie jest typem imprezowicza, więc to ja
go prowadziłam do Bedroomu (gdzie było tej
nocy średnio – ładna muzyka, ale ludzi jak
na lekarstwo…). Ponieważ clubbing przy
temperaturze -20 st C nie jest czymś
nad wyraz przyjemnym, poszliśmy
do Narraganset, gdzie noc była
dość przyjemna i tłoczna. Tak
więc jestem zadowolona.

W sobotę do Łodzi przyjechał wreszcie Damian.be,

więc po południu wyrwałam się od znajomej, u
której się zwykle zatrzymuję i dotarłam sobie
do miejsca, gdzie on nocował – mieszkania
po babci. Było zabawnie. Dołączył do nas
także Mikołaj, który jednak potem nie
chciał się ruszać. Rozrywkę tej nocy
zapewniał nam wróż Dawid. Jest
to bardzo mocny materiał.

Noc spędziliśmy w Narraganset. Było, moim zdaniem,
gorzej niż w piątek. Co dziwne, muzycznie pojawiło
się dużo staroci – standardem w innych miejscach
jest granie takich rzeczy raczej w piątek… No,
ale niech będzie ;) Nie było jakoś szczególnie
na czym oczu zawiesić. Był jakiś striptease i
ze dwie grzyweczki ładne, ale jak się jest
na trzeźwo (już trzynasty dzień!), to nie
ma co udawać, że było szaleństwo.
Bo go nie było. Do Warszawy
wróciliśmy w niedzielę ok. 19.
Wypowiedz się! Skomentuj!