Żeby napisać tę blotkę, musiałam zrobić sobie plan pracy. Wiem, że dawno nie pisałam i też mnie to wkurwia. Ale nic na to nie poradzę. Po prostu grudzień okazał się być dużo bardziej pracowity niż myślałam. Brakuje mi jednak tego nawyku pisania kilka razy w tygodniu, który miałam dawniej. Postanowienie noworoczne: spróbować znów go wyrobić. Obiecuję. A tym razem podejdę do sprawy ze sprytem – będę pisać tematycznie, zaznaczając na początku o czym mowa. Bo wiem, że będzie tego dużo a większość z Was interesuje tylko jedna dziedzina, więc Wam będzie łatwiej czytać a mnie będzie łatwiej pozbierać myśli do kupy i nie pominąć dużej porcji informacji. Jedziemy.
Działalność samorządowa
Zacznę od tego, że nie jestem Marszałkiem Parlamentu Studentów UW. W wyborach przegrałam co prawda nieznacznie, ale jednak. Moj kontrkandydat (Adrian) wygrał na tyle nieznacznie, że nieistniejąca formalnie ale faktycznie koalicja się trochę wystraszyła. I dobrze. Oczywiście, że jestem kandydatem lepszym, z większym doświadczeniem, większym zapałem i kompetencjami. Nie mówię takich rzeczy, gdy nie mam 100 proc. pewności, że tak jest. Adrian to świeżak. Wybrany z powodów politycznych i rozgrywek miedzy wydziałami (pochodzi z Wydziału Prawa i Administracji). Co więcej, w kuluarach zapowiedział już, że Marszałkiem chce być tylko do stycznia, żeby w CV wpisać sobie, że funkcję tę pełnił w latach 2011-2012. Smutne to w sumie. I oczywiste jest, że wystartuję, gdy on zrzeknie się tej funkcji. Popełnia masę głupich błędów, które dziwią z racji tego, że studiuje prawo. Na przykład przy głosowaniu aklamacyjnym pyta czy ktoś się wstrzymał. Totalnie bez sensu. Jest też całkowicie uzależniony od woli Przewodniczącego Zarządu Samorządu Studentów UW. Za każdym razem jak jest jakieś zamieszanie, nie wie co zrobić, to patrzy na Piotra, by ten wskazał mu co robić. To nawet zabawne. Ale w powiązaniu te wszystkie informacje dają dość smutny obraz jakości pracy całego Parlamentu Studentów UW. Ostatnio, bo miałam zły humor, poprosiłam go o kopie wszystkich uchwał, jakie podjął PS UW. Dostarczył mi je następnego dnia (stawiam, że miał przez to pracowitą noc…) ale już na pierwszy rzut oka widzę, że brakuje tam pewnych rzeczy. Po Świętach zajmę się tym dokładniej. 
Nie ma łatwo opozycja (nieistniejąca formalnie ale faktycznie). W tym i ja. Przy głosowaniu jednej z ważniejszych rzeczy, czyli przedstawicieli studentów w Komisjach Senatu UW padła propozycja, by nie zadawać pytań kandydat(k)om. Dość szokujące, prawdę mówiąc. Ale koalicja, jak to koalicja, przegłosowała, co chciała. Więc w ramach protestu postanowiliśmy opuścić salę posiedzeń. Dzięki temu zerwano quorum i nie można było tych kandydatur przegłosować. To działanie skrajne, oburzające i opóźniające prace PS UW. Wiem to. Stąd i decyzja nie była łatwa do podjęcia i długo się nad nią zastanawialiśmy. To jednak był jedyny sposób, by pokazać, że mimo deklaracji koalicyjnych, nie słucha się głosu innych, nie szanuje się innych osób i że się na tło nie zgadzamy. Poskutkowało, bo raz że zaczęła się potem dyskusja na ten temat a dwa, że następnym razem już tego kroku nie powtórzono. Czyli udało się. Szkoda, że do tak oczywistych rzeczy musimy dochodzić tak drastycznymi metodami. Posiedzenia PS UW i tak trwają długo (kończą się o 2-3 nad ranem…). Ale są rzeczy ważniejsze od naszego czasu. Przynajmniej ja tak uważam. A argument „nie róbmy dyskusji tylko kończmy wcześniej” jest w moich oczach kompromitujący. Jak nie masz czasu, ok – wyjdź z sali i już. A ja nie podoba ci się, że czasem trzeba zarwać pół nocy, ok – zrezygnuj z mandatu posła. Proste. To najważniejszy organ samorządu studenckiego, więc nie ma tutaj czasu i miejsca na fuszerkę.
Się mi ciśnienie podniosło. 
Moja działalność kwitnie jednak. Poza tym, że wybrano mnie na członkinię Odwoławczego Sądu Koleżeńskiego Samorządu Studentów UW (OSK SS UW), czyli organu, który nigdy w historii się nie zebrał, zostałam także delegowana do kilku innych rzeczy. Jako przedstawicielka studentów wylądowałam w Komisji Wyborczej Instytutu Ameryk i Europy UW, czyli organu, który w tym roku przeprowadzi wybory władz tegoż instytutu jak i np. dyrektora OSA UW. Działanie komisji mi się nie spodobało (próba bezprawnego podjęcia uchwały w trybie obiegowym), więc zaproponowano mi funkcję Przewodniczącej komisji. Nie zdarza się, by student/doktorant taką funkcję sprawował, więc dla przyzwoitości nie zgodziłam się (choć formalnie nic nie stoi na przeszkodzie). Zostałam wiceszefową. Zaszczytnie.
Z kolei Rada Instytutu Socjologii UW delegowała mnie na doktoranckiego członka Komisji Doktoranckiej IS UW. To ważne, bo chyba właśnie ten organ pracować będzie nad zmianą programu studiów zgodnie z wymogami Krajowych Ram Kwalifikacji. Do zajmowania się nimi w odniesieniu do studiów pierwszego i drugiego stopnia delegowała mnie zresztą Rada Wydziału Filozofii i Socjologii UW, umieszczając mnie w odpowiedniej komisji. Więc ja widać, działam. 
Próbuję także robić coś bardziej odczuwalnego dla studentów/studentek. Stąd też moja próba podjęcia działalności w Komisji Kultury ZSS UW. Okazuje się, że to nie takie łatwe. Bo trzeba przejść rekrutację! Tak, tak, nie ma, że ten tego. Najpierw CV i list motywacyjny a potem jeszcze zadanie rekrutacyjne. Wszystko robię wzorowo i na czas. Zależy mi na tym, by w ramach Komisji zorganizować koncert dubstepowy i imprezę juwenaliową skierowaną do osób LGBTQ. Więc się staram bardzo. Na razie idzie mi chyba nieźle. Nawet na tzw. Czwartki z Kulturą przygotowałam propozycję pokazów filmowych o tematyce LGBTQ. Niech się dzieje.
No i Raport Studencki. W tym roku robi go Komisja Dydaktyczna ZSS UW. No, niech będzie. Mi w sumie bez różnicy, ale… no właśnie… Ale. Okazuje się, że nie da się tak łatwo. O ile uczestniczę dzielnie w pracach Komisji, wysyłam wszystko na czas, przychodzą na spotkania (na jednym mnie nie było) to jednak za mało. Dziś dotarła do mnie wiadomość, że jednak cześć dotycząca dyskryminacji wśród osób studiujących na UW nie znajdzie się w Raporcie. Podobnie jak jeszcze jednak część – na temat jedzenia. Szef komisji chce się skupić na kwestiach dydaktycznych i stąd inne odpadają.
Projekt badania jest naprawdę dobry. Nie da się do niego przyczepić, prawdę mówiąc. Część ilościowa, część jakościowa, kwotowo-losowy dobór próby i w ogóle konsultacje szerokie… Do niczego metodologicznie nie da się przyczepić.
Czemu więc w Raporcie nie będzie tej części? Chcę wierzyć, że fakt, iż szef Komisji (osoba odpowiedzialna za cały Raport) jest aktywnym działaczem Krucjaty Młodzi w Życiu Publicznym nie ma na to wpływu. Oraz że brał udział w proteście np. przeciw odmowie organizacji konferencji z pseudonaukowcem Cameronem i że to też nie ma wpływu…
Doktoranckość
Czas opowiedzieć coś niecoś o studiach III stopnia. Po pierwsze, mam za sobą kilka wyborów, które udało mi się skutecznie przeprowadzić jako członkowi Komisji Wyborczej Doktorantów UW. Poszło raczej łatwo, wszystko ogarnięte. Jedynie na Wydziale Geologii nie wyszło, bo… Nie pojawili się ludzie. No nic, trudno. Może za jakiś czas ponowimy. Przeprowadziłam też wybory m.in. w Instytucie Filozofii UW. Było o tyle śmiesznie, że oczywiście tylko filozofowie mogli zrobić sobie z takiego wydarzenia powód do filozoficznej zabawy. Pomijając fakt, że wszystko działo się na korytarzu (nie wskazali sali, więc przed dziekanatem się zebraliśmy), to dodatkowo mieli transparent i panowała tam atmosfera szczególnego zainteresowania samymi wyborami. Na transparencie napis: „ludzie, błogosław króla!". Nie od dziś panuje przekonanie, że aby być doktorem filozofii, trzeba jednak mieć nierówno pod sufitem… Ja jednak byłam pod wrażeniem całego zamieszania. Szkoda, że inni tak nie przeżywają swoich wyborów. Wspieram to!
Świadkiem wydarzenia był Marcinek, który akurat próbował się dostać do biblioteki wydziałowej przechodząc obok nas. Nie udało mu się, bo wymieniali w niej okna i była zamknięta. 
Problemem jest oczywiście to, że nie ma przepisów regulujących kwestie wyboru przedstawicieli do rad jednostek niebędących wydziałami. Nie wiemy, kto ma nas reprezentować w radach instytutów itp. Nikt tego nie chce ruszać, bo to dodatkowa robota. Ale bez obaw, ja się tym po Świętach zajmę. Mam pewien pomysł i jest szansa, że Komisja go przyjmie. Wbrew pozorom, nie pracuje się z nimi tak źle. Co prawda sama przewodnicząca skarżyła mi się na niektórych z nich (pochodzących z tego samego klucza, co ona…) ale jakoś udaje się nam ten wózek pchać. I chyba żadnych protestów nie będzie, na szczęście. Regulamin, według którego działamy jest tak kiepski, że szkoda gadać. Daje możliwość złożenia protestu każdemu studentowi na każde wybory w pojedynkę. Nie ważne, czy to u niego w jednostce, czy był na nic itd. Co więcej, daje możliwość złożenia protestu na wybory, które przeprowadza sama Rada Samorządu Doktorantów UW do Komisji Rewizyjnej, która owej radzie podlega… Totalna głupota. No, ale jak już kiedyś wspominałam… przez współpracę w ramach samorządu doktoranckiego mam raczej niskie mniemanie o poziomie absolwentów Wydziału Prawa i Administracji UW a to jeden z nic jest autorem tegoż Regulaminu…
W tak zwanym międzyczasie mnie wybrano na członka Wydziałowej Rady Doktorantów Instytutu Socjologii UW (wiem, że jest sprzeczność w tej nazwie, skoro rada jest wydziałowa a jednak instytutu…). Zaszczyt olbrzymi, tym bardziej, że mnie na tych wyborach osobiście nie było (bom robiła wybory w innej jednostce w tym czasie…). Niemniej, udało się. Mieliśmy tez pierwsze już spotkania. Na pierwszym w ogóle wybrano mnie na Delegata do Rady Samorządu Doktorantów UW. Na tym mi zależało, bo mogę teraz formalnie zabierać tam głos i brać udział w głosowaniach. To ważne. Monopol, jaki tam panuje nie jest dobry. Tym bardziej, że jest to monopol „innym nie zależy, więc róbmy, co tam sobie chcemy". O nie, nie. Ja ta łatwo się nie dam.
Tak jak nie daje się Seweryn. Jego bezprawnie ciągnąca się sprawa przed Komisją Dyscyplinarną może wreszcie ujrzy koniec szczęśliwy. To, ile przepisów prawa złamano przy niej jest ciekawym przykładem tego ja działają prawnicy w Polsce. Bo to głównie oni decydują o tym, co się w owej komisji dzieje. Masakra. Nie mam czasu, miejsca, interesu ani zgody, by zdradzać szczegóły, ale powiem tylko, że gdy myślałam, że słabym ogniwem jest sekretarka komisji (którą przeniesiono na to stanowisko po serii skarg na jej niekompetencję w poprzednim miejscu pracy na UW…), byłam w błędzie. Ona doskonale wpisuje się w działania całej komisji, w tym osób, od których wymagać można kompetencji, prawnego obycia i w ogóle… Ale nie. Jest naprawdę, naprawdę źle. Najpewniej, jeśli tak wyglądały wszystkie sprawy na UW, łącznie z tymi, które zakończyły się wyrzuceniem ze studiów, to jest to poważna sprawa, którą każdy sąd administracyjny rozwiąże na niekorzyść uczelni. I wiem, co mówię.
Doktoranckość to także zajęcia. Na szczęście mam ich mało. W przyszłym semestrze muszę pochodzić na te, które za często opuszczałam w ubiegłym roku i w zasadzie będzie to koniec obowiązkowych zajęć na doktoracie. Ale trzeba jeszcze napisać ów doktorat. A z tym nie tak łatwo… Jeśli nie otworzę przewodu gdzieś do maja 2012 to mnie wyjebią ze studiów. Na razie nie ma nic napisane, ale jestem w momencie dla mnie przełomowym, który powinien zaowocować wkrótce czymś istotnym. Mam perspektywę performance studies, która wydaje mi się właściwa i płodna. Dlatego ważny był dla mnie niedawny wykład Jacka Kochanowskiego w Instytucie Teatralnym. Wiele miał mi dać i chyba dał. Dodatkowo książki, które mam i których wciąż mi przybywa – to ważna rzecz.
Do otwarcia przewodu potrzebuję minimum 22 stron tekstu, plus koncepcja dalszej pracy. I wierzę, że uda mi się na czas. Musi. Na razie nie mam deadline’u na gardle, więc sobie pozwalam na inne rzeczy. Ale gdy nadejdzie moment, usiądę i zrobię to. 
Studiowanie
Przyznaję się bez bicia, że mało chodzę na zajęcia. Za mało. Nie będę się tłumaczyć z tego. Mam tylko nadzieję, że uda mi się sesję zdać. Trudny będzie najpewniej egzamin z History of Philosophy. Jeden ustny. Reszta do napisania, więc mam nadzieję dać radę. To wszystko oczywiście nie oznacza, że mnie na OSA UW nie ma. Wręcz przeciwnie – ostatnio na przykład poprowadziłam aukcję świąteczną. Nie było tego w planie. Miał to robić kto inny. Ale ów ktoś był na mocnym kacu i padło na mnie. Zgodziłam się, ale dopiero po chwili dotarło do mnie, że muszę to prowadzić… po angielsku. Jak jest po angielsku „po raz pierwszy, po raz drugi, po raz trzeci, sprzedano!”? Eh, ale jakoś dałam radę i ponoć nie było tak źle… No nie wiem. Wiem, że wyszło jakoś i że wszystko udało się sprzedać. 
W ogóle te wigilijne spotkania są teraz w masakrycznych ilościach organizowane. Ja sama zaliczyłam 8. Najhuczniejsza? Samorządowa! W sensie, że całego samorządu studenckiego. Raz, że w Piwnicy pod Harendą, dwa że z open barem. Szaleństwo się działo. Ja byłam po trudnym weekendzie i w trakcie ważnej pracy, więc nie szalałam. W ogóle na tych wigiliach się oszczędzam. Jakieś resztki diety chcę jednak zachować. Poza tym w tym roku nie dzielę się już opłatkiem. Tak jak rok temu w domu rodzinnym, tak i teraz nie chcę. Nie będę nadużywać rytuału religijnego, z którym poza faktem, że kiedyś go praktykowałam, nic mnie nie łączy. I ta jak rok temu rodzina to ciężko przyjęła, tak i w tym roku niektórzy byli zdziwieni. Ale nie przejmuję się tym.
No i niedługo będę prowadzić zajęcia!
Zgłosiłam dwie propozycje do Uniwersytetu Otwartego UW. Jedna to wstęp do queer, druga to podstawy gender/sex. Pierwsze, co mnie nie dziwi, odpadły. Spodziewałam się, dlatego zgłosiłam dwie propozycje. Druga przeszła. Zapisy na „Płeć i gender. Interdyscyplinarne wprowadzenie” trwają. Zapraszam was! Czego jednak się nie spodziewałam, to że jak napiszę na facebooku, że jedne moje zajęcia odrzucili, to zaraz się tym prasa zacznie interesować. Ponoć cztery godziny później rozdzwoniły się u nich telefony. No cóż… To nie moja wina. Niemniej, zapraszam na te zajęcia, które jednak będą!
A ja ktoś studiuje na UW, to zapraszam na moje translatorium „Radical texts” w drugim semestrze. Ponoć oguny są już zapełnione, ale studenci i studentki z Instytutu Socjologii UW na pewno mogą się niedługo zapisać.
Na koniec dwie ciekawostki. Pierwsza: nadal jestem formalnie studentką Wydziału Polonistyki UW. Ciekawe, kiedy mnie skreślą? Druga: od 1 stycznia 2012 doktoranci będą mieć zniżkę w PKP jak studenci – 51 proc. Fajnie! :)
Kołując
Czyli prowadząc koła naukowe. Wiele się dzieje. O niektórych rzeczach już w zasadzie powiedziałam. Badanie nt. dyskryminacji na UW miało być bowiem dziełem Queer UW. Nie wiem jak nam dalej to pójdzie. Wiem, że generalnie jest trochę zamieszania w kole, bo część osób nie może się w nim odnaleźć. Chcę im pomóc, ale dopóki samodzielnie nie przyjdą z tym do mnie, to nie chcę na siłę zmuszać. Więc czekam i zachęcam. 
Ostatnio udało się nam współorganizować konferencję naukowa nt. strategii przeciwdziałania dyskryminacji w szkolnictwie wyższym. Temat ważny. Zaproszono mnie do wystąpienia z informacją na temat naszego ubiegłorocznego raportu. Nie ukrywam, że ten raport mnie już nie jara tak bardzo – za wiele razy już o nim mówiłam, żeby mnie ruszał. Staram się jednak wykrzesać z niego, co się da. Dlatego Adrian piszący o tym do naszego pokonferencyjnego tomu (po czerwcowej konfie) napisał tekst nieco inaczej – według mojego pomysłu porównania pewnych wyników. To możemy z tym dalej robić.
Czeka nas jeszcze w maju konferencja na temat queer w kulturach muzułmańskich. Zapowiada się ciekawie, bo to temat dla mnie zupełnie prawie obcy – chcę się nauczyć czegoś na ten temat. To dobra strategia – chcesz coś wiedzieć, zorganizuj konferencję na ten temat :) Będą fajni eksperci, liczę na wysoki poziom.
No i Queer UW też miało swoje spotkanie około noworoczne! Całkiem fajnie wyszło!
Ponieważ mam jeszcze jedno koło zajmujące się mediami i dziennikarstwem, zastanawiam się czy czegoś łączonego na styku z queer nie zrobić. Idea się rodzi powoli, ale się rodzi.
Ostatnio w zadzie te dwa tematy połączyłam. Zjazd Wolontariatu Równości w Warszawie – weekendowe wydarzenie, ponad 20 osób. Bardzo fajny pomysł. Udało mi się pomóc z cateringiem, więc się cieszyłam też z tego. Miałam w niedzielę poprowadzić zajęcia na temat „Wstęp do teorii queer”, żeby jednak osoby, które niewiele miały z nią do czynienia, mogły sobie jakoś to poukładać. Na dzień przed rozpoczęciem zjazdu (piątek) okazało się, że szkolenie z pierwszej pomocy wypadło i muszę poprowadzić warsztaty dziennikarskie dodatkowo w sobotę. Świetnie… Nie ukrywam, że mi to plany krzyżowało – raz, że imprezowe na piątkowy wieczór a dwa, że związane z zarobieniem kasy jakiejś poprzez pracę przed komputerkiem. Ale nie miałam wyjścia. Zgodziłam się. 
Obudziłam się po dość szalonej nocy w Toro o 12:09. O 13:00 miałam zacząć prowadzić zajęcia, na które w zasadzie nie miałam materiałów. Ok, warsztaty takie prowadzę cały czas, ale jednak coś muszę mieć. Udało się. Przygotowałam się i dotarłam na 13:15. Była obsuwa, więc nie czekali na mnie. Idealnie. Poprowadziłam te warsztaty (łącznie 6 h) jak. Następnego dnia zajęcia z teorii queer (3-4 h). Facet, który na tym Zjeździe pracował dokładnie tyle samo czasu, robiąc swoje szkolenie z interpersonalnych umiejętności dostał kasę sporą (powiedzmy, że średnia krajowa w 2011 to 3366,11 zł i on zarobił więcej niż połowę) a ja… nic. Tak, zero. Wiem, wiem…
Na marginesie warto może dodać, że oficjalnie 21 listopada powstała Fundacja Wolontariat Równości, która ogarniać ma formalną stronę organizacji Parady Równości oraz, oczywiście, zajmować się wolontariatem podczas tejże. Stąd też ten zjazd, o którym mowa. Fundatorami są Paweł Kiepuszewski i Szymon Niemiec. Do Zarządu poza mną trafiła Marietta Wróblewska i Łukasz Pałucki, jako prezes tegoż. Nie będę rozpisywać się na temat idei całego przedsięwzięcia i uzasadnienia pomysłu powstania Fundacji, ale generalnie chodzi o to, że dzięki temu uda się nam ogarnąć pewne rzeczy, których jako nieformalny Komitet Organizacyjny (wciąż istniejący i wciąż decyzyjny) oraz jako firma Gepon (będąca przedsiębiorstwem a więc nieco innym typem podmiotu) nie udawało się nam załatwić. Na przykład ubezpieczenie wolontariuszy i wolontariuszek. Albo wnioskowanie o mikrogranty do miasta stołecznego. Teraz będzie po prostu łatwiej i przejrzyściej. Dodam, że statut zakazuje komukolwiek z władz fundacji pobierać jakiegokolwiek wynagrodzenia za pracę na jej rzecz. Żeby nie było. 
Skoro o warsztatach dziennikarskich mowa, to niedługo kończą się moje semestralne (znów: darmowe) warsztaty w Instytucie Socjologii UW i w Ośrodku Studiów Amerykańskich UW. Ruszą najpewniej kolejne – ale nie wiem, czy dwie grupy… Po prostu brakuje mi czasu i energii na to. Tym bardziej, że dojdą mi normalne zajęcia, które będę prowadzić i jeszcze takie, na które będę chodzić. Ale niemniej, zapraszam.
No i gazeta socjologów. Udało mi się wydać numer jeden w tym roku akademickim. Jest duża, duża szansa na kolejne. Żeby nie zapraszać, nie będę za wiele mówić, ale naprawdę zanosi się na to, że może być nieźle.
Kasa, kasa, kasa
Jak zwykle, jest z nią problem. Jest jej za mało. Dokonałam zabiegu restrukturyzacji zadłużenia. Ostatni tysiąc z kawałkiem kredytu studenckiego spłaciłam w Banku Zachodnim WBK poprzez zwiększony kredyt odnawialny w mBanku. Kiepsko, ale! Zaczynam się naprawdę ogarniać. Mój dochód jest mniejszy niż rok temu o tej porze. Tak o jedną trzecią prawie. A i tak udało mi się nie tylko nie wydać więcej niż zarabiam (co robiłam notorycznie przez ostatnie dwa lata) ale nawet zaoszczędziłam coś! Więc jestem z siebie bardzo, bardzo dumna. 
Z dwóch planów, które brałam pod uwagę ostatnimi czasy zwycięża na razie plan ciułania i zbierania grosz do grosza. Wspomniane przed chwilą zajęcia w IS i UO mają mi w tym pomóc. Dzięki temu, że ogarniam inne tematy, udało mi się także załatwić sobie dodatkowy dochód powiedzmy, że raz na 6 tygodni w wysokości 400 zł. Nie majątek, ale jednak dodatkowe złotówki. Staram się też o dodatkowe zajęcie w jednym z portali, które nie zajmuje wiele czasu, wykonywane jest zdalnie i daje mi 900 zł miesięcznie. Tak więc nie poddaję się. Walka trwa.
A skoro o bankach mowa… BZ WBK i ja nie mamy już nic wspólnego ze sobą. Najgorszy z banków, z jakimi miałam dotychczas kontakt nie ma już mnie na liście swoich klientów. Nie ma też zgody na przetwarzanie moich danych osobowych. Po spłacie kredytu studenckiego wybrałam się tam coby zlikwidować założone przymusowo konto bankowe. Wypłaciłam posiadane tam 5,74 zł i złożyłam dyspozycję zamknięcia rachunku. Oraz dodatkową dyspozycję a propos moich danych osobowych. Nie chcę, by ta instytucja kiedykolwiek się do mnie odzywała. Pan zapytała mnie, co jest powodem zamknięcia rachunku. „Jestem bardzo niezadowolony z państwa usług.” „A czy możemy wiedzieć, co dokładniej się panu nie podoba i czy możemy to jakoś naprawić?” „Nie możecie. Nie podoba mi się, że załatwienie czegokolwiek tutaj trwa tak długo i wymaga tak dużo zachodu i formalności.” To koniec. Już nigdy nic z nimi nie chcę robić. I wam naprawdę z czystego serca odradzam.
Moje aktualne postanowienie: wyjść z długów w ciągu ok 24 miesięcy. Muszę odkładać miesięcznie ok 500-1000 złotych. Dam radę!
Chłopcy 
No, coby nie mówić, to ważna część mojego życia. Może zacznę od ważnego wydarzenia ostatniego chronologicznie. Pat – nastolatek, którego w zasadzie trzeci raz poznałam. Ale tym razem całkiem w zadzie na trzeźwo i nareszcie mieliśmy czas i ochotę, żeby pogadać dłużej. Pat jest absolutnie pięknym chłopcem (wiem, że czasem mogę nadużywać tego określenia, ale tym razem to naprawdę szczere!). Takim trochę jak z obrazka malowanym. Miło nam się w Glam rozmawiało (o imprezowaniu w Glam za chwilę!) i generalnie on też trzeźwy, uśmiechnięty. I nawet sam zaproponował wymianę numerów telefonów. Trochę nam Adrian K. przeszkadzał, bo cały czas pijany podchodził i mnie męczył pytaniem czy już go nie lubię plus kilka innych osób – w tym jego znajomych także. Ale nam nie przeszkadzali. Rozmawialiśmy sobie w najlepsze. 
W końcu jednak nadszedł poranek i musiał iść. Ja też. Napisałam mu potem dwa albo trzy SMSy w ciągu kilku dni. Nie odpisał nigdy. Dziwne to. 
Kubutek jest też ostatnio ważną dla mnie osobą. Po rozstaniu trochę cierpi i staram się jakoś mu pomóc. Nie powiem, że złagodzić ból czy rozśmieszyć go, bo to nie jest cel (choć często go rozśmieszam, jestem w tym dobra i wychodzi mi to mimochodem oraz lubię jak się śmieje). Ale wiem, że to taki moment, że czasem musi pogadać, czasem musi się wygadać a czasem musi pomilczeć. Staram się. Choć wiem, że każda emocja musi się po prostu wy-żyć, wy-brzmieć. I tak będzie i tym razem.
To jest powód, dla którego chyba lubię towarzystwo młodych chłopców. Lubię widzieć jak się tego uczą. Daje mi to perwersyjną wprost przyjemność. Wiem, wiem, chore. Ale naprawdę tak jest. Gdy widzę ja kolejne życiowe wydarzenia sprawia, że się uczą i zmieniają, moje serce się jakoś dziwnie raduje.
Trochę tak samo jest z Kubutkiem. Tylko że on dodatkowo jest absolutnie przepiękny. 
Za to z moją Miłością Życia trochę tracę kontakt. Marcinek znalazł jakąś pracę i spędza w niej pierdyliard godzin. Rozumiem, że nie musi i że chce. Nawet jednak nie mieliśmy czasu, by powiedział mi, o co dokładniej z tą pracą chodzi. Domyślam się też, że jak ma czas, to chce go spędzać ze swoim partnerem Michałem. To też zrozumiałe, dlatego staram się nie narzucać jakoś czy coś, tylko czasem delikatnie zaproponować jakieś spotkanie. Nie korzysta, to ok. Ale wie, że ja pamiętam. I cieszę się, że znalazł coś, co go tak dobrowolnie na maksa pochłania. To cudowne uczucie musi być. 
A jak tak powoli podsumowuję mijający w zasadzie rok pod kątem chłopców, którzy jakoś się tam zapisali w mojej pamięci, to ma kilka myśli. Bo szkoda mi kilku znajomości, które się moim zdaniem dobrze zapowiadały/zaczynały.
Filip. Nie wiem jak to się stało, że się nam drogi rozeszły. To wyjątkowo nie było tak, że się symbolicznie zestarzał i postanowił odejść. To jeszcze nie ten moment. Nie było też tak, że ja już nie chciałam, żeby z nami się kręcił. Wręcz przeciwnie – było mi całkiem miło. Nie ukrywam, że nasza znajomość się pogłębiła z czasem na różnych płaszczyznach. Fizycznej także. Oczywiście, nie wyobrażajcie sobie za wiele. Dla mnie objęcie kogoś jest już pewnym naruszeniem normalnej „etykiety”. Niemniej, nie wiem czemu tak się stało. Myślę, że ważnym momentem, po którym już nic nie było tak samo było przespanie się Filipa z Grzesiem. Wiadomo, zabolało mnie to przede wszystkim z powodu tego, że ukrywał to przede mną. A ja od razu wiedziałam. Nieważne skąd. Stąd dziwne to było. Nasze ostatnie spotkanie miało miejsce podczas jednej z nocy w Royal Residence Palace. Wpadł wówczas z Kennym, który miał zabawić (jakkolwiek to nie brzmi, to o to chodziło…) Arka. A ja gadałam z Filipem. Oraz piliśmy alkohol. I w zasadzie tyle.
Ostatnio Filipowi zdarzyło się kilka razy zadzwonić do mnie po pijaku. Raz na trzeźwo. I napisał ze trzy SMSy. Tyle. Jakoś tak dziwnie się to potoczyło.
Adaś. W zasadzie tutaj sytuacja jest jaśniejsza. I chyba nawet nie tegoroczna. Już nie pamiętam szczegółów. Ale pamiętam, że całkiem niedawno widziałam się z nim. Byliśmy nawet w kinie oraz doprowadziłam do swego rodzaju jego konfrontacji z Gackiem. Ale to trochę przypadkiem. W każdym razie tutaj sytuacja jest prosta – Adaś znalazł sobie chłopca. Teraz z nim mieszka nawet. Więc pewno miłość. I w zasadzie powinno mnie to cieszyć. Ale sami wiecie jak to jest. Szkoda mi tego, że mieliśmy fajną znajomość, która musiała się zakończyć. Tak, także dlatego, że po prostu nie polubiłam się z tą miłością jego. 
Robert. To chyba z tych wszystkich znajomości najbardziej moja wina. Nauczyłam się bowiem, że jak ktoś ma inną niż ja wizję rozwoju relacji ze mną, to ja nie chcę się w to mieszać, uciekam. To właśnie było powodem zerwania znajomości z Robertem. Ja chciałam trochę czego innego niż on. Nie było sensu się męczyć. Jasne, było miło, sympatycznie i w ogóle. Nie ma co się nad tym rozwodzić. I pewno dobrze się stało, że tak się stało, jak się stało – by trawestować biblistę – ale jednak szkoda. Roberta chciałam poznać od czasu, gdy go pierwszy raz spotkałam na jakiejś debacie, gdzie był obecny, jako mocno nieletni członek KPH. Już wtedy go zauważyłam. I to, że po iluś tam latach udało mi się nareszcie do naszego poznania doprowadzić, to było naprawdę coś fajnego. 
Z racji mojej specyficznej sytuacji towarzysko-matrymonialno-erotycznej (mówiąc wprost: nie rucham się) nie walczę nigdy o chłopców, o znajomość z nimi. Wiem, że proponowane przeze mnie rozwiązania towarzyskie są nietypowe, czasem kłopotliwe i że niekoniecznie chcę komuś w ten sposób utrudniać życie. Jak i utrudniać je przez to sobie. Dlatego nigdy nie podjęłam próby przekonania Roberta, że może nasze wizje gdzieś się spotykają. 
Grześ. Nie ten Grześ od J. tylko Grzegorz od P. To w zasadzie krótka znajomość. Z wielu powodów. Przede wszystkim dlatego, że mam wrażenie, że on nie ma ochoty albo jeszcze nie potrafi. W sensie, że odzywa się to, com mówiła przed chwilką – że relacje ze mną są trudne, bo nietypowe. Nie chodzi tylko o to nie-ruchanie-się ale cały zestaw rożnych rzeczy, które się ze mną wiążą. I choć sam Grześ mówi, że jest chętny i lubi mnie i w ogóle, to jednak nic poza słowami na to nie wskazuje. Jako, że jest młody, dawałam mu rożne szanse kilka razy… ale jako że nie mam w zwyczaju robić tego w nieskończoność, to przestałam. 
Mim tego, że jest bardzo ładny, sympatyczny, skromny, cichy i za bardzo niepewny siebie, to nic na siłę. Choć, oczywiście, szkoda.
Tomek. To w sumie zabawne, bo poznałam go, jako kolegę chłopca, którego chciałam poznać – Kamila. I do tego w Galerii. Ale okazało się, że Kamil jest jeszcze emocjonalnie za młody na poznanie mnie. W sensie, że w zaproszeniu do kina dopatrywał się wątków matrymonialnych. Nadejdzie na niego też czas. Co innego Tomek. Choć gra überromantycznego chłopca w smutnym stroju i smutną minką, to od razu zauważył, że ze znajomości ze mną może coś dla siebie wyciągnąć w zamian za prawie-nic. W sensie, że za samą tylko znajomość i jej podtrzymywanie. Dla mnie jest to jak najbardziej okej. Tak wygląda duża część moich relacji i dopóki jest to czysty dla obu stron układ, jestem szczęśliwa. Co więc poszło nie tak? Tomek przestał się starać. Ja rozumiem, że czasem może nie mieć czasu, czy mieć coś ważniejszego na głowie. Ale mi chodzi o minimum. Odezwanie się raz na dwa tygodnie. Przyjęcie choć jednego z trzech pod rząd składanych zaproszeń. Cokolwiek. Skoro jednak Tomek nie chce, to nie. Choć szkoda.
Michaś. Na koniec Michaś. Wiadomo który i w ogóle. To chyba jednak tak zawsze jest, że jak się z kimś zamieszka, to ze znajomych szybko stajemy się współlokatorami. Chcąc, nie chcąc, niestety. No i tak się stało z nami. Szanse na znajomość zaprzepaściliśmy tym, że pozwoliłam mu u nas zamieszkać na dwa miesiące. I to tak, że po wyprowadzce odezwał się trzy razy. Raz, by odpisać na mojego SMSa, dwa razy by ustalić odbiór rzeczy, która miała być prezentem dla mnie, ale którą po wyprowadzce chciał jednak zabrać. W tym pierwszym SMSie napisał, że pod koniec przyszłego miesiąca i tak chce mnie na kawę zaprosić. To było z 6 tygodni temu. Trochę mi przykro, nie powiem. Tym bardziej, że od momentu naszego pijackiego (z mojej strony) poznania, robiłam co w mojej mocy, by mu pomóc w rożnych sprawach. Ogarnęłam jego rekrutację, pomogłam dając możliwość łatwiejszego startu, znalazłam wakacyjną pracę, zapewniałam rozrywki, chodziłam z nim szukać pracy. W zasadzie moje intencje były dość czyste – chodziło m o to, by utrzymać znajomość. 
Michaś jest jednak osobą świadomą siebie i swojej wartości. Wie kiedy i jak zagrać, by swój cel osiągnąć. Nie twierdzę, że to wyrachowane z jego strony – au contraire, uważam że często robi to nieświadomie. Niemniej, robi. W sumie wiedziałam to już dawno, niejako nie jestem zaskoczona. Ale jednak szkoda.
Imprezy
Jest trudno. Boże, naprawdę jest trudno… I gdy pytacie mnie „to kiedy będzie nowa Utopia?” a ja odpowiadam, że nie wiem, to nie kłamię. Naprawdę nie wiem. A gdy pytacie mnie „a czy ona w ogóle powstanie?” a ja odpowiadam wam, że nie wiem, to też nie kłamię. Naprawdę nie wiem. Mogę powtórzyć to, co powiedziała mi Królowa na wigilii w Sqandal Barze – ze w styczniu będą jakieś oficjalne informacje. Więc musimy czekać. Albo i nie.
Czekanie bowiem jest o tyle kłopotliwe, że trzeba sobie czas oczekiwania wypełnić. Z tym jest problem. Najpierw generalna refleksja. Z imprezowaniem w Warszawie jest coraz gorzej. Zaś uda mnie to. Nie tylko z czysto prywatnych względów, ale też bardziej altruistycznych. Jak sobie przypominam doskonałe noce spędzone w Barbie Barze czy w Utopii właśnie i myślę sobie, że jest teraz młode pokolenie, które nie miało okazji poznać tego typu miejsc i takich imprez (bo nigdzie aktualnie podobnych wydarzeń po prostu nie ma), to jest mi smutno. Bo to oznacza, że być może przejdą przez całe życie nie zaznając naprawdę dobrej imprezy. A to smutne.
W Warszawie nic się nie dzieje. Imprezy „duże” są popłuczynami dawnych tego typu wydarzeń. W tygodniu nie ma miejsc wartych odwiedzenia. W piątki dzieje się coraz mniej a większość special events dzieje się w soboty. Niedługo będzie tak, że naprawdę nie będzie sensu wychodzić z domu poza sobotą. Nie chcę żyć w takich czasach. 
Nie, nie wiem czemu tak się dzieje. Nie mam odpowiedzi. Jedni mówią, że to kryzys gospodarczy daje się we znaki. Inni mówią, że zmieniają się sposoby konsumpcji czasu wolnego. Jeszcze inni, że dziś młodzież nie ta. Nie wiem, nie wiem czy któraś z tych odpowiedzi jest właściwa. Wiem tylko, że cierpię. 
Gdzie więc bywam teraz na imprezach? Toro, Bank, de Lite, Galeria, Glam, 1500… Rożne różniste miejscówki. Wszystko byle tylko jakoś uciec od imprezowego marazmu. Zgodnie z moimi przewidywaniami, Hunters się nie sprawdza. Heteryckie kluby padają jeden za drugim: ZOO, Piekarnia, Obiekt Znaleziony… Ważne, kultowe czasem kluby znikają. Nawet w hetero klubach ciężko się teraz bawić. Ja się jakoś w Banku odnajduję, bo to miejsce się stara, próbuje i ma aspiracje. Niestety, ludzie tam przychodzący są dość różni i czasem nieco przypadkowi, byle tylko jakoś zapełnić ładny acz wielki klub. Toro, wiadomo. To miejsce specyficzne, ale a) pewne, b) tanie, c) z nadzieją na spotkanie ładnego chłopca (choć akurat ostatnio spotkałam tam bohatera jednego z moich artykułów prasowych, który był strasznie nachalny i strasznie męczący…). De Lite się sprawdza na imprezach utopijnych (choć opłata dwudziestozłotowa na ostatniej z nich była zaskakująca i dość niepokojąca) a na heteryckich jest co najwyżej okej. Niemniej, ładne to miejsce i ciekawe. Sqandal Bar odwiedzam dość często jak na miejsce trudnodostępne z racji lokalizacji (Rynek Starego Miasta) – z powodu miłej atmosfery, sympatycznej obsługi i ciekawego podejścia do tematu. Chłopcy mają trudne zadanie, jeśli idzie o rozruszanie miejsca, dlatego cieszę się, że próbują coś zrobić. Wspieram to. Do Galerii trafiam zazwyczaj przypadkiem. I to przez Damiana.be najczęściej. Miejsce, moim zdaniem, umierające. Jeśli nie wydarzy się tam naprawdę szybko coś naprawdę wielkiego, to będzie im trudno cokolwiek ogarnąć. 1500 to dość offowa jak dla mnie inicjatywa. Jednak ponieważ grywają tam dubstepowo, to jestem na tak. I czasem chętnie odwiedzam. Jasne, to jeden z tych postindustrialnych, „brudnych” klubów, które pod przykrywką nie dbania o doczesność i budowania wizerunku miejsca-gdzie-dzieje-się-szaleństwo mogą pozwolić sobie na to, by wewnątrz było nieładnie i dosłownie brudno. Rozumiem to i akceptuję. Byle nie za często. No i Glam. Miejsce überlesbijskie. Samo w sobie mi to nie przeszkadza, niech się bawią gdzie chcą. Przeszkadza mi bardziej to, że Glam czasem usiłuje udawać, że tak nie jest. I dlatego organizuje pokaz mody męskiej początkujących projektantów i zaprasza artystki, które chciałyby być gejowskimi divami. I, moim zdaniem, widać efekty. Ludzi nadal jest tam sporo, ale mniej niż dotychczas. Młodzi chłopcy się zjawiają, ale uciekają szybko i jest ich generalnie mniej. Nie dziwi mnie to, naprawdę – gdy piszę te słowa, na facebookowym wydarzeniu sylwestrowym w Glam przybycie potwierdziło 43 chłopców i 65 dziewcząt. Ja wiem, że to nie oddaje tego ile osób przyjdzie itd. ale oddaje proporcje pewne. Więc Glam zahaczam bardzo sporadycznie i nie zmieni się to w najbliższym czasie. 
Do ważnych imprez mijającego okresu warto zaliczyć kilka. 18 listopada się wybrałam ze znajomymi do Kamieniołomów na dubstepy ale… przy wejściu spotkaliśmy wychodzących ze środka Piotra i Mariusza, którzy nam totalnie odradzili wbijanie do środka. Więc się poddaliśmy i mimo mojej wielkiej ochoty, nie poszliśmy na dubstepy… Poszliśmy jednak dalej. Tym razem do Banku. To miejsce jest naprawdę ładne i warto je odwiedzać. Muzycznie tej nocy było średnio. Niby coś tam grali fajnego ale ludzi jak na lekarstwo i – jak to hetero – bawili się nudnawo. Nie zagrzaliśmy miejsca. Dalej, dalej, bo noc nas wzywa. Mnie denerwowało to, że więcej spacerujemy niż imprezujemy. A przez to trzeźwieję oraz mój dobry humor przy okazji ulatuje. Nastawienie, jakie miałam po biforze w Melinie zaczynało odpływać. Spacer zaprowadził nas w okolice Hunters. Przyznaję, byłam w takiej desperacji, że gotowa byłam wejść i tam. Gdy jednak podchodziliśmy do bramki, zobaczyliśmy jak selekcjoner wpuszczał jakiś brzydkich hetero. A to nam się nie podobało. Konspiracyjnym szeptem Gacek powtórzył kilka razy „uwaga, heteroparty!” i łukiem wejście minęliśmy. Desperacja się zwiększała. Nie wiedzieliśmy, co dalej zrobić. Prosiłam ich, żebyśmy zaszli do jakiegoś baru typu „wódka za 5 zł” czy jakoś tak. Ale oni nie chcieli. I uparli się na Glam. Ponieważ moja rozpacz była wielka, uległam. To była nasza pierwsza tam wizyta od czasu, gdy wprowadzili opłatę 5 zł. No ok, ja co prawda nie płacę ale idea jako taka mi się tak czy owak nie podoba. Nie wiem za co te 5 zł macie płacić. Nieważne. Wpadłam i od razu stanęłam przy barze pierwszym. Raz, że tam znajomi stoją a dwa, że miałam ogromną ochotę na drynk. Karolina i Marcin drażnią się ze mną, udając obrażonych za to, że nie przychodzę do Glam. Ok, ja rozumiem, to zabawne, często nam się zdarzały takie wygłupy. Ale po pewnym czasie zmęczyło mnie to. W sensie, że naprawdę chcę zamówić. A oni nic. Gacek stoi koło mnie i też nie może zamówić. Czekam jeszcze, i jeszcze… I się wkurzyłam. Bo żarty żartami, ale mi nie do śmiechu już. Zabrałam się i poszłam. I tak skończyła się jedna z najgorszych nocy w moim życiu. 
Zupełnie inaczej było noc później. O, tak! Najpierw bifor-after u Kocykowej. Zabawnie w sumie, bo rzadko zdarzają się nam imprezy domówkowe, co do których wiemy, że nie będziemy nigdzie wychodzić do klubu. Tak było i tym razem. To znaczy ja z Damianem akurat mieliśmy nieco inne plany od pozostałych. Najpierw odwiedziliśmy mojego znajomego na urodzinowej, jeśli dobrze pamiętam, domówce a potem do Kocykowej się przedostaliśmy. Nie na długo jednak, bo tej nocy wybierałam się z nim do M25 na swoją pierwszą imprezę dubstepową. Gwiazdą nocy był brytyjski zespół Modestep, których odkryłam dla siebie przypadkiem a o którym jeszcze bardziej przypadkiem dowiedziałam się, że niecały tydzień po moim ich odkryciu mają koncert w Warszawie. Dzięki uprzejmości Krystiana Legierskiego weszliśmy jakoś na ten koncert i… To było COŚ! Jedna z trzech najlepszych nocy mojego życia. To, co Modestep zrobił podczas tego koncertu z całym klubem w tym i z nami, przechodzi ludzie pojęcie. W zasadzie nas zmiażdżyli. Co ja się naskakałam, co ja się napociłam, co ja się nabujałam… Boże! Dubstep rządzi! Absolutnie doskonała noc! Nie chciało nam się schodzić z parkietu. A chłopcy grali dłuuuuugo. I dobrze. Pokochałam to, co się tam działo. Chcę ich sprowadzić na juwenalia 2012. Zrobię co w mojej mocy, żeby tak się stało. A przy okazji, już po koncercie, zepsuły mi się okulary. A dokładniej – soczewka jedna… bo w tańcu już dużo spokojniejszym na dolnej sali, spadły mi i się ukruszyła. Duży to smuteczek, koszt 99 zł i trochę dyskomfortu zanim znalazłam czas na wymianę… ale dla tego koncertu – było absolutnie warto!
Utopijna impreza w de Lite wypadła – będę teraz szczera – dość średnio. Ludzi było sporo ale to już nie te tłumy co na początku. Miejsce jest fajne, muzyka była okej (przyznaję, że Pitu gra bardzo dobrze, ale miewał lepsze noce), wszystko jakieś takie jakby już bez ognia. I wie to chyba sama Królowa, która zapowiedziała, że więcej utopijnych wydarzeń nie chce tam robić. Chyba słusznie. Atrakcja, jaką było spotkanie się w utopijnej otoczce jest super, ale miejsce się już chyba przejadło – nie jest to wszak Utopia…
Ale za to dużym zaskoczeniem była impreza w Sqandal Barze. 3 grudnia zaprosił nas tam Grzegorz Okrent. Co ważne, nie była to impreza z logo czy nazwą Utopii tylko właśnie Grzegorza. Jakby Królowa postanowiła swoją własną markę trochę stworzyć. Ciekawe posunięcie, nie powiem. Ja się oczywiście zjawiłam. Towarzyszył mi Luke, którego tej nocy podrywać zaczął Maciej Bieacz. Na szczęście upił się dość szybko (stawiając, ma się rozumieć, także Luke’owi drynk) i zniknął. A sama impreza… szalona! Panowie tancerze – choć przypakowani, a więc zupełnie, ale to zupełnie nie w moim guście – pojawiali się po to, by się obnażyć. Kiczowata wręcz bita śmietana stała się idealnym pretekstem do tego, by chętni zlizali z ich ciała ją wraz z ich potem. Z rożnych części ciała. Ze wszystkich części ciała. Tak bezpruderyjne imprezy działy się w Utopii na samym początku je istnienia. Potem zniknęły. Wydaje się, że pojawienie się ich w Sqandal Barze to ciekawa, cenna i dobra idea. Więc wspieram to, choć – co chyba oczywiste – ja panów ani ręką ani inną częścią ciała nie dotykałam.
Nadal myślę nad sylwestrem. Od jakiś 5 lat nie byłam nigdzie. Denerwuje mnie to, że muszę tej nocy się wyjątkowo bawić, mieć wspomnienia kompromitujących wydarzeń, które trzy tygodnie później nadal się wspomina na spotkaniach ze znajomymi oraz to, że muszę zacząć zabawę o nieziemsko wczesnej godzinie, by północ jakoś wyjątkowo celebrować. O północy to ja lubię powoli na domówce myśleć o wyjściu do klubu. I to sprawia, że od lat spędzam sylwestra w domu. Oglądając jakiś film albo – częściej – siedząc na seksczacie. W tym roku zgodziłam się wstępnie iść na domówkę na Pradze ze znajomymi. Ale im bliżej, tym mniej mam ochotę. Tym bardziej, że niektórzy z przybywających tam mają spinkę imprezową. Niby taką pół-żartem, pół-serio ale jednak. Pomyślałam sobie, że gdybym jeszcze znalazła kogoś młodego i sympatycznego, z kim mogłabym pójść, to rozważę poważnie. Ale wczoraj osoba, której zaproponowałam, odmówiła. Więc chyba nie. Zastanawiam się tylko, co się będzie dziać w klubach w piątek przed sylwestrem. Czy będzie pusto czy też zacznie się przedwczesne świętowanie końca roku. Jak sądzicie?
Domowo i zdrowotnie
Blo piszę z domu rodzinnego. Przyjechałam tutaj wieczorem w czwartek przed Wigilią. Pobyt wstępnie zaplanowałem na tydzień. Wystarczy, by jakoś to przeżyć, nie znudzić się za bardzo i nie zmęczyć. A zarazem mieć pewność, że nie będę słyszeć narzekań, że na za krótko przyjeżdżam. Poza tym podróż kosztuje 124 zł w jedną stronę – musi mi się to jakoś kalkulować. Tym bardziej, że mam postanowienie, że do końca roku akademickiego nie jeżdżę nigdzie (poza domem rodzinnym) na własny koszt. Oszczędzanie. 
Podróż nie mogła odbyć się bez niespodzianek. Moj supernowoczesny wagon (jeden z tych naprawdę najnowszych bezprzedziałowych) wysiadł. To znaczy: prąd tam wysiadł. Raz, że światło nie działało, dwa że wysiadło ogrzewanie. O ile pierwsze mi nie przeszkadzało, bo się źle czułam i spałam pierwsze dwie godziny o tyle przed Poznaniem zaczęło się robić nieco chłodno. Dobrze, że zima łagodna jest, bo inaczej byłoby naprawdę zimno. A pociąg wypełniony w ponad 100 proc. Na szczęście po Poznaniu nas przesadził konduktor do pierwszej klasy. Więc mogłam spać, czytać i jechać komfortowo. Święta w domu to tradycja. Ale i tutaj coraz słabiej się przestrzega zwyczajów. O ile w zasadzie nikomu nie przeszkadza, że się w Wigilię opłatkiem nie dzielę, o tyle nie ma już tradycyjnych 12 potraw, nie ma już śpiewania kolęd (choć i tak zazwyczaj śpiewała tylko babcia przy akompaniamencie pomruków wyrażających żenadę dla tego rytuału). Same świąteczne śniadania są przede wszystkim okazją do poplotkowania, załatwienia sobie recepty cichaczem (potrzebuję acyklowiru), wymienienia uwag na temat dylematów rodzinnych sąsiadów czy też po prostu napicia się i obżarcia. Picie zapewniła mi mama, posiadając nie wiadomo skąd litr dobrego wermutu. Reszta familii ugoszczonej u nas 25 grudnia delektowała się wódką. Ja do wódki przeszłam dopiero wieczorem u Gacka. I to dopiero, gdy się na chwilę whisky skończyła. Bo Gacek, Malesa, Troll i Marta przybyli do naszej rodzinnej miejscowości, by tutaj spędzić czas świąteczny. Miłe to. Spotkanie w ich gronie plus bandy tutejszych dawnych znajomych Gacka i mojego brata (choć jego samego nie było w tym towarzystwie) okazało się udane. Było śmiesznie. Skończyło się jakoś przed 7:00 i dlatego, wracając do domu, spotkałam mamę moją idącą do pracy (niektórzy muszą w Święta pracować). 
Obżarstwo, którego się rok rocznie dopuszczam jest dla mnie fenomenem pewnym jednak. Co roku mówię sobie, że tym razem się powstrzymam. I co roku mi się nie udaje. Choć rozsądek nakazuje przestać, to jem dalej. Co prawda udaje mi się powstrzymać od wymiotowania w trakcie kolacji celem siedzenia kolejnej porcji (niektórzy z moich znajomych tak robią) ale to dlatego, że generalnie mam duży żołądek i potrafię dużo wpierdalać od czasu, gdy byłam grubą świnią.
W tym roku robiłam tylko ciasta. Trzy – piernik z powidłami i białą czekoladą, sernik gotowany oraz – to dla mnie nowość – ciasto miodowe z kaszą manną. Wszystko wyszło. Problemem, jak zawsze, jest brak miejsca w lodówce (a niektóre ciasta jednak muszą w niej postać, by uzyskały odpowiednią do spożycia postać). Ale nic to, udało się.
Święta to też prezenty. Od lat nie dostaję niczego specjalnego. Ot, perfumy średniej klasy, słodycze i jakiś większy banknot. Ale pobyt w domu to czas, gdy mogę mamę i tak naciągnąć na pewne rzeczy. Tym razem udało mi się na leki. A to wydatek 230 zł. W dniu bowiem wyjazdu z Warszawy udało mi się zaliczyć wizytę u fryzjera (należy chwalić nową fryzurę) oraz wizytę u dermatologa. Jakoś teraz mija rok od czasu, gdy zaraziłam się świerzbem. A konsekwencje odczuwam do dziś… Nadal biorę leki przeciwhistaminowe i to w sporych dawkach. Ponieważ osłabiona działaniem sterydów skóra zachowuje się nieco nienaturalnie, muszę nadal o nią dbać. Dodatkowym problemem jest moje wirusowe zakażenie. Z nim też walczę już dobre 4 miesiące jak nie więcej. Tym razem pan doktor przepisała mi maść, która kosztuje tygodniowo 30 zł. Mam jej używać 3 tygodnie, bo w tym czasie biorę jeszcze inne leki na to samo. Ale generalnie kuracja potrafi trwać do 16 tygodni (pól tysiąca zł). W zasadzie ta wirusówka nie jest czymś, co mi przeszkadza. Ale nieleczona może stanowić pewne zagrożenie dla zdrowia. Więc walczę. Ale mam nadzieję, że za jakieś dwa miesiące nie będę już myśleć ani o poświerzbowych komplikacjach ani zarażeniu wiruskiem.
A wracając do Świąt i prezentów… Dla moich chrześniaków kupiła za mnie mama (miałam oddać jej kasę ale z racji tego, że kupiła coś-tam mojemu bratu do nowego mieszkania, to stwierdziła, że nie muszę) a dla mamy kupiliśmy z bratem razem. Nic praktycznego. Wyjazd na trzy dni do malowniczo położonego hotelu z daleka od domu. Ponieważ mama rzadko jeździ i wiemy, że sama by się nie wybrała, to dorzuciliśmy je babcię, coby im raźniej było. Termin dość dowolny, ale pewno jakoś w kwietniu się wybiorą. Niech jadą, niech odpoczną. Bratu niczego nie kupiłam, bośmy ustalili, że sobie nie dajemy prezentów. Więc jestem zadowolona. 
Podsumowując rok
Pomyślałam sobie, że czas na małe zestawienie. W sensie, że skoro rok się kończy, to może jakoś chcę go podsumować. Rok temu próbowałam zrobić coś takiego, ale mi nie wyszło. Teraz spróbuję ale tak krótko, bez zagłębiania się w poszczególne miesiące czy aspekty. Chcę powiedzieć jak dla mnie wyglądał 2011 rok.
Generalnie był to rok dobry. Mało kto wie, ale na jego początku wymyśliłam sobie, że będzie to rok, gdy będzie mnie dużo wszędzie. Wszędzie, a więc w mediach. Że będziecie czasem zastanawiać się, czy to aby nie przesada. I nie chodzi o jakieś parcie na szkło a bardziej o sprawdzenie jak skutecznie mogę się pojawiać w rożnych tego typu sytuacjach. I w zasadzie udało mi się. Jasne, mógło być więcej, ale wydaje mi się, że pod tym względem był to jak dla mnie rok rekordowy. Plan zrealizowany.
Był to rok dobry w zasadzie pod wszelkimi aspektami. Może poza finansowym i zdrowotnym. Świerzb i jego niewłaściwa diagnoza dały mi się we znaki, utrudniając mi wiele, wiele rzeczy i powodując skupienie uwagi na chorobie. To też jedna z przyczyn, które zadecydowały o tym, że finansowo mi się nie do końca udało wszystko. Odnotowałam znaczący spadek dochodów przy wzroście wydatków (lekarze i leki kosztują…). Zarazem jednak udało mi się wyleczyć zęby wszystkie, co wcale nie było takie łatwe. Sytuacja finansowa jest na tyle istotna, że zmusiła mnie do podjęcia pewnych planowych działań mających na celu jej istotną poprawę. Dam jednak chyba radę.
Naukowo i studencko rok także udany. Wiele zdziałałam, chyba potwierdziłam swoją opinię osoby, której bardzo zależy na wielu wartościach i zaczęłam się sprawdzać na nowych polach działalności. Szkoda trochę filologii polskiej, ale w połowie roku było jasne, że to już sprawa nie do uratowania. Amerykanistyka jest jednak czymś, co okazało się nie tak złym pomysłem. Nie wiem jak długo to pociągnę – nie wiem czy to skończę – ale na razie dobrze się tam bawię. I niech tak będzie. 
Rzecznikowanie Paradzie Równości było dużym wyzwaniem. Długo się wahałam czy na pewno chcę się tego podjąć. Ostatecznie jednak chyba nie było tak źle. To, jak ogarniamy teraz kwestię Wolontariatu Równości i fundacji, świadczy o naszym rosnącym doświadczeniu w tym zakresie. Idzie nam coraz sprawniej i mamy coraz jaśniejsze cele szczegółowe. Mam więc i nadzieję, że skutkować to będzie jeszcze lepszą Paradą w 2012 roku.
Imprezowo rok był kiepski. To jednak niezależne ode mnie. Ja swoje robię – ogarniam to, co się dzieje, inicjuję i organizuję pewne rzeczy – nie mam sobie nic do zarzucenia. Melina działa, jest gościnna i użytkowana. Może ostatnio mniej, bo zima nie sprzyja ale generalnie jest. Jasne, gdyby kasy było więcej, to i Floor-Sitting Party dałoby radę zrobić. Póki co jednak… nie wiem kiedy się uda. Chęci i pomysły u mnie są. Gorzej z funduszami na ich realizację. Sama Warszawa bawi się coraz mniej i coraz gorzej. Dlatego cieszę się z wyjazdu do Paryża. W ogóle wakacje miałam udane. Paryż i Władysławowo to jasne punkty mijającego roku. Sopot był dużo słabszy ale nie z powodu towarzystwa czy planu a raczej z powodu obiektywnie kiepskich wydarzeń w czasie naszego tam pobytu. Zamierzam teraz znacząco ograniczyć wyjazdy (piszę to w pociągu ze Szczecina do Warszawy…) w ramach oszczędności. Będzie jednak dobrze.
Towarzysko rok był intensywny. I dość nietypowy jak na mnie. Dużo się działo, trochę poszalałam, trochę pokombinowałam… Nie powiem, nie mogę narzekać na nudę. Teraz jednak znów wydaje mi się, że czas na uspokojenie, powrót do jakiejś normalności. Takiej mojej normalności. 
I w zasadzie chcę jeszcze podziękować niektórym osobom. Bo prawda jest taka, że ten rok, jak każdy inny, byłby nie do zniesienia gdyby nie kilka osób. Dziękuję moim najbliższym znajomym za to, że są ze mną mimo wszystko. Że nawet gdy mamy słabsze momenty, to tylko przez chwilę a potem znów jest dobrze. I wiecie o kim mowa, nie będę was z imienia wymieniać.
Dziękuję młodym chłopcom. Tym wszystkim którzy się pojawili lub pojawiają w moim życiu. Bez Was byłoby ono najpewniej nic nie warte, strasznie nudne i uciążliwe. Bądźcie dalej tacy, jacy jesteście i róbcie nadal to, co robicie. Dziękuję Was i pamiętajcie, że z chęcią Wam pomogę w razie czego.
Dziękuję też tym mniej lub bardziej anonimowym osobom, które mnie wspierają. Czy to na facebooku, czy to podchodząc do mnie po prostu w realu, czy to piszącym do mnie maile, czy też tym, którzy komentują mojego blo, fotoblo i inne. Oraz tym, którzy o mnie coś tam gdzieś komuś dobrze mówią. To naprawdę miłe i ważne, że ktoś mnie wspiera. Najpewniej jesteście w mniejszości ale może i tym bardziej się Wam należy :)
Dzięki. A jak ktoś dobrnął do końca tej blotki, to też dziękuję. Jesteście mocni!
Wypowiedz się! Skomentuj!