Mam w zasadzie miesiąc do opisania. Październik i listopad to miesiące niesprzyjające pisaniu blo. W tym sensie, że nie sprzyjają wyznaczaniu sobie kilku godzin pod rząd wolnych od pracy jakiejkolwiek.

Jednym z ważniejszych elementów minionego okresu był kryzys finansowy. Ale taki Kryzys przez wielkie K. Okazało się bowiem, że rzeczywiście wydaję więcej niż zarabiam. I to nie od dziś a od jakiś 2 lat, niestety. I przyszła kryska na Matyska. Mogłam, oczywiście, wybrnąć z tego tak ratunkowo i nawet próbowałam… Ale po kolei. Okazało się, że jeden z moich wierzycieli nie płaci mi znów na czas. Bardzo nie płaci na czas. A moi wierzyciele oczekują ode mnie regulowania należności na czas. Groziło mi w pewnym momencie nie tylko wyłączenie telefonu komórkowego czy też odłączenie internetu. Czyli że niewesoło, prawda? Najgorsze jest to, że mam świadomość, że ta kasa a) należy mi się za moją wykonaną pracę, b) dotrze do mnie lada dzień. Znam sytuację osoby, o której mowa i wiem, że niepłacenie nie wynika nigdy ze złej woli czy coś, ale z autentycznego braku na koncie. I dlatego czekam. Pomyślałam, że podniosę sobie limit na kredycie odnawialnym na koncie. Mogę bez problemu, wydawałoby się, w ciągu 15 minut czy coś. No ok., wypełniam wniosek on-line i następnego dnia dostaję SMSa i maila z informacją, że jest, że muszę tylko kliknąć, że akceptuję warunki i że wszystko jest okej a kasa znajdzie się na moim koncie. Moment był właściwy o tyle, że powoli kończyło mi się wszystko w lodówce do jedzenia, zbliżał się weekend i generalnie idealnie. Okazało się jednak, że w tzw. międzyczasie bank skapitalizował mi odsetki i pobrał mi kasę z konta w ten sposób, że byłam pod kreską. W sensie, że jakieś 15 zł poniżej zera. Niewiele, ale okazało się, że jest to przeszkoda w potwierdzeniu warunków zmiany wysokości zadłużenia. Więc musiałam pożyczyć te kilkanaście zł. Zrobiłam to. Ale wówczas okazało się, że jest jakiś problem. Wniosek niby zniknął u mnie na koncie, ale mBank nadal twierdził, że czeka na potwierdzenie. Zadzwoniłam do nich. Pani po analizie długiej stwierdziła, że nie wie co się dzieje, jest jakiś błąd i doradza mi rezygnację z tego wniosku i złożenie nowego… No dobra, dawać. Wszystko się wydarzyło, złożyłam nowy, identyczny wniosek i czekałam. Przyszło zaproszenie do kliknięcia potwierdzenia. Ale że był długi weekend pierwszolistopadowy, to się nie śpieszyłam. I gdy już chciałam kliknąć, okazało się, że to tylko trzy dni czeka na potwierdzenie. A potem trzeba czekać na kontakt telefoniczny i tak się potwierdza. Ale nikt nie dzwonił… Więc kilka dni spędziłam NAPRAWDĘ pod kreską. Uratowali mnie znajomi, stawiając mi w weekend coś w klubach, pożyczając mi jakieś niewielkie kwoty na 2-3 dni… Trochę wstyd. Tym bardziej, że – podkreślam – kasę zarobiłam, tylko jej nie dostałam. Więc trochę wkurw.
Miałam takie wahania nastrojów… Raz, że czas rzucić studia i „wygłupianie się” w kołach naukowych i samorządach na rzecz Prawdziwej Pracy w Korporacji, gdzie zarobię porządnie, gdzie będę po 8 godzinach dziennie wracać i zajmować się odpoczynkiem a nie pracą właściwą… A potem nadchodził moment: nie, nie jest tak źle. Tutaj dorobię, tutaj napiszę, tutaj u znajomego pomogę i się zsumuje do większej kwoty wszystko. Generalnie opcja druga wygrała, ale nie wiem na jak długo. W chwili słabości postanowiłam policzyć ile wydaję na co kasy. Wiadomo, że za dużo na imprezowanie. Spróbuję ograniczyć. Generalnie wyszło mi, że średnio miesięcznie wydaję o jakieś 360 zł za dużo względem tego, co zarabiam. Niby niewiele, ale w skali roku to się sumuje do ponad 4 tys. zł. A to już sporo, prawda? Więc muszę co najmniej o tyle zmniejszyć miesięczne wydatki. Tyle, żeby nie zwiększać długu. A żeby zacząć wychodzić z zaistniałego? No, sami sobie odpowiedzcie. Generalnie, czas się ogarnąć z lekka. Nie wykluczam też tego, że za jakiś czas – jakieś kilka miesięcy – zmienię jednak zdanie i postanowię rzucić studia, rzucić wszystko i zająć się korpopracą.

Ponieważ nie będę opisywać tutaj teraz wszystkiego chronologicznie (umarłabym od tego), to postaram się nieco bardziej problemowo. Może samorządowo na początek? A jakoś tak jestem po wczorajszym posiedzeniu Parlamentu Studentów UW i mam wiele, wiele przemyśleń. Zacznę od tego, że wygrałam wybory do tegoż Parlamentu. Uprawomocnią się w czwartek, protestów wyborczych się nie spodziewam. To oznacza, że zakończy się automatycznie moja blisko dwuletnia kadencja w Komisji Rewizyjnej Samorządu Studentów UW. Okres absolutnie ciekawy i porywający momentami. Udało mi się dotrzeć do miejsc i dokumentów, o których nie miałam pojęcia, że istnieją. Udało mi się jeszcze dokładniej przyjrzeć działalności samorządowej i odkryć nieznane mi dotychczas metody „ugrywania” dla siebie kasy samorządowej na boku. Udało mi się ostatecznie złapać za rękę tam, gdzie było to możliwe. Nie oszukujmy się, Komisja Rewizyjna działała kiepsko. Choć i tak nieźle, jak na możliwości tego organu. Jedyny naprawdę kontrolny organ samorządu ma niewielką realną możliwość działania, bardzo ograniczone zasoby (pięcioosobowy organ kontroluje siedmioosobowy zarząd, który ma komisje i członków sekcji oraz jeszcze liczniejszą komisję wyborczą). Nie narzekam, takie są realia. Dlatego poza skupianiem się na tym, co zostało mi narzucone przez komisję jako „moja sprawa”, zajmowałam się wieloma innymi. Za każdym razem, gdy okazywało się, że warto ingerować, robiłam to.
Jak na przykład w przypadku telewizji Uniwerek.TV. Tak, mamy coś takiego. 20 września postanowiłam zająć się kontrolą i przygotowałam zestawienie:
– telewizja istnieje już 16 miesięcy!
– pracuje w niej 136 osób (!!!)
– w sumie wypuścili 66 filmów
– przygotowują średnio miesięcznie nieco ponad 4 filmiki po ok. 7 min każdy (w sumie jakieś 28 min miesięcznie)
– mówiąc jeszcze inaczej: każda osoba będąca tam przygotowała w ciągu 16 miesięcy ok 3,5 min filmiku na głowę
– na facebooku mają 847 fanów (moja strona "Masz gdzie spać?" istnieje 2 miesiące i ma 644 fanów)
– na youtube.com śledzi ich 20 osób (mój prywatny kanał ma 43 osoby)
– łącznie ich filmiki wyświetlono 27,805 razy (moje 249,259 razy)
To pokazuje, że jest to projekt, który się nie udał, na który wyrzucono kasę, czas i zasoby. Albo kontrola zakupu słynnej już kanapy „z funkcją spania” za ponad 5 tys. zł. Ja wiem, że łatwo się wydaje nie swoje pieniądze, dlatego tym bardziej chcę je kontrolować. Uważam, że to mój obowiązek. Przygotowałam na podsumowanie minionego roku 14stronicowe podsumowanie swojej pracy. Wiem, że pozostali członkowie ograniczali się do kilku, kilkunastu zdań. Niech to też Wam powie jak działa komisja, w której większość ma koalicja rządząca (od czasu utraty statusu studenta przez Pawła jestem tam jedynym przedstawicielem nie-koalicyjnym).

Ale samorząd to też trwające wybory w jednostkach i zbliżające się „duże” wybory centralnych władz samorządu. Jakkolwiek źle to nie zabrzmi, nigdy ta polityka samorządowa mnie nie interesowała. Nie znam się na przekonywaniu ludzi do takich rzeczy, nigdy nikogo nie „wyrwałam” przeciwnemu ugrupowaniu, nigdy nigdzie nie robiłam „desantu” ze „swoich ludzi”. Nie bawi mnie to, nie interesuje. Nie mam na to czasu. Zajmuję się merytoryczną pracą. Nie ma dla mnie dużego znaczenia czy będę w grupie rządzącej czy opozycyjnej. Wydaje mi się, że po tylu latach dowiodłam, że tak czy owak mam pewne zasady czy wartości, których zawsze się trzymam. Pełna legalność, pełna przejrzystość i jawność procesów samorządowych to dla mnie priorytet. Nie sprawność, nie prędkość ale właśnie legalność i jawność. A wiem, że nie wszyscy mają takie samo zdanie. I nie ma dla mnie znaczenia czy będę w kolejnej kadencji posłem, czy będę marszałkiem, czy będę przewodniczącym czegoś. Wartości, które są mi bliskie, będę realizować nadal z takim samym uporem.
I gdy tak właśnie wczoraj po posiedzeniu Parlamentu Studentów UW przyszło mi stać w niewielkiej grupce osób rozmawiających na temat tego, co teraz będzie się dziać – w grupce osób przekonujących się nawzajem do przejścia na jedną ze stron tej walki – to zrobiło mi się smutno. Nie dlatego, że tak się dzieje, bo z opowieści co roku wiem, że takie walki mają miejsce „od zawsze” i na tym polega polityczność samorządu studenckiego. Smutno zrobiło mi się dlatego, że wiem, że grupa, z którą „od zawsze” się utożsamiałam zmieniła się nie do poznania. Z grupy osób, którym zależy na zmianie, na zachowaniu pewnych rzeczy i na pewnych wartościach, stali się bezideową zbieraniną osób, które walczą w imię zasady „oni już byli, oni już rządzili, teraz kurwa my”. A ja tego chyba nie chcę wspierać. Nie wiem co zrobię, nie wiem jak się zachowam. Wiem – i to chyba wszyscy wiedzą – że lepiej mieć mnie po swojej stronie niż naprzeciw siebie. Bo jak ja się uprę, to nie odpuszczę. A denerwuje mnie aktualnie kilka rzeczy. Że Komisja Rewizyjna ma roczną kadencję. Że Marszałek ma za mocną pozycję. Że raport o LGBTQ nie znalazł się w Raporcie Studenckim dla władz UW. Że nie potrafimy znaleźć sposobu na zaangażowanie nowych ludzi. Że nie zrealizowano wielu obietnic. Że żadna z grup nie ma programu konkretnego jak na razie. Że kilka osób gra za plecami innych „pod siebie”. Wkurwia mnie to. A jak przychodzi co do czego, to słyszę (pół-żartem, pół-serio, ma się rozumieć, ale jednak!) że „nie jesteś od wiedzenia, tylko od zapierdalania” (to cytat). Ja wiem od czego ja jestem. I ja będę zapierdalać tak czy owak. Więc ostrzegam. Będę zapierdalać tak czy owak.
Dlatego pomogłam zorganizować się osobom w dwóch jednostkach, dlatego pomogłam im stworzyć regulamin, dlatego odpowiadam na pytania i maile w różnych samorządowych sprawach. Dlatego piszę pisma. Dlatego zaglądam. Dlatego sprawdzam i czytam. Dlatego jako jedyna na posiedzeniu Parlamentu Studentów UW jestem w stanie zadać serię pytań po uważnej lekturze sprawozdania rocznego Zarządu.

No i Samorząd Doktorantów. Czekam na wyjaśnienie sprawy sądowego uzyskania klauzuli wykonalności wyroku (strasznie długo się to ciągnie, więc właśnie wysłałam w tej sprawie zapytanie) a w tym czasie… Z powodu niedopatrzenia jednych, braku chęci do pracy innych, mojemu zaangażowaniu i wiecznej obecności tam gdzie trzeba, wybrano mnie do Komisji Wyborczej Doktorantów UW oraz na kandydatkę do Komisji Senatu ds. budżetu i finansów UW. Taka jest generalna niechęć do pracy wszystkich w samorządach, że zgłaszają się tylko, gdy muszą. A ja chcę. Ja chce pokazać, że można. I chcę podziałać, pomóc, zmobilizować. Zgłosiłam się, wybrano mnie (co znaczące – otrzymałam najmniej głosów). Ja wiem, że mnie tam nie lubią. Nie mam nic przeciwko. Nigdy w działalności samorządowej nie zależało mi na sympatiach. To chyba zresztą widać. Nie chodzę na samorządowe imprezy uniwersyteckie ani prywatne. Po prostu mnie to nie bawi. Do zabawy mam inne towarzystwo.

Dalej – koła naukowe. Zacznę od Queer UW, bowiem poprzednie blo kończy się w przededniu kolejnego spotkania informacyjnego. I okazało się, że pomysł był słuszny. Każde takie spotkanie przyniosło 4-5 nowych osób. Może gdybyśmy mieli czas, energię i chęć na więcej, to w ogóle by nam ludzi przybyło w zastraszającej liczbie. A i wciąż piszą nowe i nowi, że chcą dołączyć. Ja wiem, że oni nie wszyscy zostaną, ale jednak jest nadzieja. Spotkania zaowocowały tym, żeśmy się spotkali i pogadali. Tak na poważnie, na spokojnie. Zajęło nam trochę czasu, ale tak zawsze jest na pierwszym spotkaniu.
Generalnie policzyłam to wszystko i wyszło nam, że jest nas ze 30 osób. To jest naprawdę dużo. Zobaczymy na ile się utrzyma ta liczba, ale wierzę, że źle nie będzie. Dlatego walczę o aktywizację. Jak poczują, że to fajna sprawa, to nie trzeba będzie dalej zachęcać. Na razie rozważamy mnóstwo opcji „co dalej” i zastanawiamy się jak to ugryźć. Ale mam wrażenie, że przed grudniem będziemy znali plan pracy na najbliższe miesiące. Podstawowa zmiana: dzielimy się na zespoły zadaniowe. W ramach tych zespołów pracujemy nad tym, co dalej a resztę tylko informujemy. Nie ma sensu, by każdy/każda zajmował/a się wszystkim.

A ja dzióbię teksty do publikacji pokonferencyjnej. Podzieliłyśmy się z dziewczynami tymi tekstami i sprawdzamy, redagujemy, dokonujemy pierwszej korekty. Jest całkiem nieźle. Musiałam także, co jasne, swój tekst poprawić zgodnie z propozycjami od innej redaktorki. Udało mi się. Obsuwa: 1 dzień. Nie jest źle. Oczywiście, nie ma tak łatwo. Nadal pracuję z Adrianem nad jego tekstem. Że nam zależy, to go dopracujemy. Ale będzie z nim trochę roboty. Sama jednak tego chciałam. W tak zwanym międzyczasie napisałam tekst do Rocznika Studenckiego Ruchu Naukowego – też o wynikach prac Queer UW. Więc coś się dzieje. Te wyniki, mam nadzieję, że nieco poszerzone, będą czymś o co nadal będę walczyć w ramach Raportu Studenckiego w tym roku. Nie odpuszczam. Trzeci rok z rzędu będą musieli się ze mną zmierzyć.

Inne moje koła też działają! Przede wszystkim: warsztaty. Strasznie, strasznie dużo jest z tym pracy mojej. Rok temu prowadziłam jedną grupę co dwa tygodnie. Teraz mam dwie grupy raz w tygodniu. Więc cztery razy więcej wszystkiego. Liczebność też większa, więc sami rozumiecie. Jest ciężko. Tym bardziej, że nie odpuszczam sobie imprezowania czy tam innych moich rzeczy.
Zastanawiałam się ile moja praca jest warta. W sensie, że ile normalnie się bierze za takie warsztaty. Myślę, że – tak po studencku – semestralny kurs dziennikarstwa winien kosztować ok. 180 zł (cena jak za kurs Uniwersytetu Otwartego UW). Ludzi na kursie mam w sumie w dwóch grupach jakieś 20-24 osoby (część zrezygnowała i nie powiedziała mi o tym, więc nie wiem ile zostało ostatecznie). 3600-4320 zł dochodu za te warsztaty. Wykładowcom w UO UW płaci się, oczywiście, mniej. Niemniej, myślę, że nawet gdybym zarabiała dodatkowo połowę tej kasy (1800-2160 zł) za semestr (miesięcznie jakieś 360-420 zł), to zupełnie inaczej by mi się pracowało. Nie to, że bez kasy pracuję gorzej. Ale bez kasy czasem szkoda mi poświęcić czas na dodatkowe przygotowanie, bo w tym czasie zarabiam. Sami rozumiecie.
Dlatego jak jeden ze znajomych zapytał mnie czy mogłabym poprowadzić kurs składu i łamania DTP (tak, znam się na tym całkiem dobrze), to powiedziałam, że mogę, ale już nie za darmo. 40 godzinny kurs DTP kosztuje „na mieście” średnio około 2000 zł netto. Sami rozumiecie… Kiedyś na czymś muszę zarabiać, bo nie dam rady inaczej i będę musiała rzucić wszystko.

I jeszcze jedno koło (tak, mam trzy koła naukowe!) – tym razem wydawanie gazety. Okazuje się, że jest niemała grupa chętnych, którzy i które chcą się tym zajmować. Nieźle, prawdę mówiąc. Złożony jest wniosek o dofinansowanie. Złożone są jakieś inne papiery. Generalnie, szykujemy się do dużego uderzenia i mam nadzieję, że nam to wyjdzie. Znów, żeby nie było, robię to za darmo.

Ma się rozumieć, że robienie tylu rzeczy za darmo musi się gdzieś odbijać, prawda? I odbija się. Na podstawowych moich obowiązkach – studiach doktoranckich i studiach amerykanistycznych. Niestety. Sporo opuszczam. Zwłaszcza przez ostatnie dwa tygodnie. Niedobrze, niedobrze, wiem. W tej sprawie będę pisać do wykładowców. W zasadzie do jednego tylko – tego od ćwiczeń. Bo obecność na wykładach nie jest przecież obowiązkowa, prawda? Co prawda niektórzy sprawdzają obecność, ale jak przyjdzie co do czego, będę walczyć ;) Na razie skupiam się na pisaniu do ćwiczeniowca. Nie chcę opuszczać, ale czasem muszę. A czasem myślę sobie, że strata nie jest wielka, bo przecież to są ćwiczenia z academic writing, czyli przygotowania nas do pisania prac naukowych/dyplomowych. Pozwolę sobie zauważyć, że podstawy, których się nas tam uczy, są mi znane. Jasne, doskonalenie się jest rzeczą ważną, ale bez przesady… Na razie do doskonalenia się nam daleko. Na razie są podstawy. I to mnie też, nie ukrywam, demobilizuje do chodzenia. Muszę jakoś walczyć.

Generalnie, przyznaję się, muszę ostatnio walczyć trochę z lenistwem. Mam wrażenie, że wynika to z tego, że nie mam celu. Brak mi jakiegoś jasno sprecyzowanego zadania. Bo ja lubię działać zadaniowo – wyznaczam sobie cel, osiągam, wyznaczam kolejny, osiągam itd. A aktualnie brak mi takowych. Jasne, doktorat. Ale to taki cel rozmyty, na który składa się kilka mniejszych – w tym: otwarcie przewodu do końca semestru. I to jest akurat do zrobienia. A inne rzeczy? No nijak. Brak mi celu trochę. A pracy sporo jest. Skoro się zobowiązałam, to robię. Znacie mnie, nie odpuszczam.

Do tego wszystkiego dochodzi Parada Równości. Wiem, wiem, trzeba było się nie angażować. Wczoraj poświęciłam jakieś 1,5 godziny przygotowując wpisy na stronę paradową. Potem kolejne 45 min odpowiadania na maile. Dziś znów maile i jeden nowy wpis (w sumie jakaś godzina). I tak codziennie coś mi uszczknie z czasu wolnego Parada Równości 2012. Do niedzieli otwarty mamy komitet organizacyjny, trwa konkurs na hasło (głosowaliście?), dużo drobnostek się dzieje. A to trzeba zarezerwować pl. Teatralny, a to napisać do ZTM. To znów spotkać się z pełnomoniką prezydenty m. st. Warszawy ds. równego traktowania, a to innym razem z wolontariuszami i wolontariuszkami. Cały czas coś. Nie ma tygodnia, żeby coś wkoło Parady Równości się nie działo. Jasne, dobrze, niech się dzieje. Ale rąk do pracy nam wciąż brakuje. W piątek mam mieć w tej sprawie spotkanie z koordynatorką Wolontariatu Równości, może uda się część pracy na wolontariuszy i wolontariuszki przełożyć, ale nie sądzę.
Po co to robię? Słyszę to pytanie gdzieś od czwartej klasy podstawówki, gdy zaczęłam pracować jako tzw. aktyw biblioteczny (czy dzisiaj coś takiego istnieje jeszcze?) i pomagałam pani Alinie (tak, pamiętam imię bibliotekarki z podstawówki!) przygotowywać wystawki, przedstawienia i takie tam. Moja pierwsza praca społeczna. Ona mnie ukształtowała w sumie w pewien sposób. Wydaje mi się, że kiedyś już na blo (a w życiu na pewno wiele razy) dziękowałam p. Alinie za to, co mi zrobiła. Za to, co ze mną zrobiła. Bo ona mnie nauczyła, żeby nie zadawać sobie tego pytania – po co to robię? Robię, bo chcę coś robić. Bo chcę zabić czas. Bo mam taką potrzebę. Bo jeśli nie ja, to kto. Bo wiem, że potrafię. Bo daje mi to przyjemność. Bo czerpię z tego satysfakcję. Bo nikt inny tego nie chce robić. Bo lubię pracę z ludźmi. Powodów są setki. Każdy tak samo zły. Robię to, bo tak.

Nie byłabym sobą, gdybym nie imprezowała. I to sporo. Wiadomo, impreza jest moim życiem. I czasem bawiłam się zupełnie bez kasy! Tak, tak, można i potrafię. Raz, że nie chodzę już do Glam. Odkąd wprowadzili opłatę 5 zł za wstęp, nie ma opcji. Warszawa od lat rozpieszczała klubowiczów i klubowiczki tym, że wszędzie do dobrych miejsc się za darmo wchodziło. Jasne, ja mogę czasem iść gdzieś, gdzie się za wejście płaci. Ale raz na jakiś czas. Generalnie uważam bowiem, że szanujące się miejsca nie biorą kasy za to, że kogoś wpuszczą. Jasne, wiem, że ta kasa jest im potrzebna, że czasem są to miejsca, gdzie ludzie piją jedno piwo całą noc a jakoś muszą się utrzymać. Albo że ta kasa za wstęp ma odstraszać pewną grupę ludzi. Wiem to wszystko, wiem. Ale d mnie to nie przemawia. Pochodzę z pokolenia i z czasów, gdy się nie płaciło. Za wejście do Utopii, za wejście do Barbie Baru, za wejście do Kokonu na Starym Mieście… To były dobre miejsca, dobre imprezy, szanujące się kluby. A ludzie i tak kasę zostawiali na barze.
Poza tym, gdy np. idę do Toro (gdzie ostatnio byłam chyba ze 3 razy), to wiem, że płacę te 15 zł za to, że mam do dyspozycji dark room. Ok., nie korzystam z niego, ale mam taką możliwość. Poza tym jest tam w miarę czysto. W Glam jest inaczej. Jest brudno. Wysiadają kible. Jest duży problem z klimą. Ludzie palą w środku wszędzie. I dopóki nie udajemy, że jest inaczej, jest ok. Ale te symboliczne 5 zł to jednak przesada. Trochę dla mnie przegięcie. Nie powiem, że nigdy już w Glam nie będę. Na pewno będę. Wpadnę raz na miesiąc czy dwa. Tak jak do innych miejsc, gdzie chcą ode mnie kasę za wejście. Niemniej, uważam ten krok za strzał w stopę. Oraz Glam dotarł do 18 miesięcy życia. Tyle statystycznie średnio żyją w Warszawie kluby. Czyżby początek końca?

W dniu, gdy piszę te słowa, pojawiła się kolejna zapowiedź imprezy utopijnej. Znów w de lite. Ale tym razem – co zaskoczyło wszystkich – wstęp jest płatny. Ja wiem, że w de lite się normalnie płaci za wejście, ale w Utopii oraz na utopijnych imprezach (gdziekolwiek by się nie odbywały) nigdy tego nie było. Ogromne zaskoczenie. Szok. Znajomi mówią, że nie pójdą. I nie chodzi o to, że nie stać ich na te zasrane 20 zł. Stać ich. Ale czują się nieco zdradzeni, że nagle muszą płacić za wstęp na imprezę utopijną.
Ja, nie ukrywam, też jestem w szoku. Rzeczywiście, zawsze uważałam za dobry zwyczaj – zresztą przez Utopię lansowany na samym początku te 10 lat temu! – że wejście na dobrą imprezę jest bezpłatne. Po prostu. Bo nie chodziło nigdy o zarabianie na tym nie wiadomo ile, tylko o wspólnotę i o zabawę. Nie wiem co powoduje tą zmianą, ale nie podoba mi się. I choć możnaby powiedzieć, że mnie to nie obchodzi, bo mam złotą kartę VIP i wejdę tak czy owak za darmo – ale obchodzi mnie. Jako że Utopii broniłam i bronię nadal oraz jestem jedną z ostatnich osób wierzących, że ona się odrodzi w innym miejscu, mam prawo chyba też wyrazić swoją opinię. I mówię: nie podoba mi się to. Pewno pójdę na to wydarzenie, ale uważam, że jest to zejście na drogę G Party, Candy Andy i innych Huntersów. A ten kierunek na pewno nie jest dobrym. Co zresztą widać po Hunters, gdzie dzieje się coraz mniej, ludzie coraz rzadziej przychodzą, dobra muzyka zdarza się wybitnie rzadko a wokół miejsca nie ma żadnej „otoczki”. Nie chciałabym, żeby to spotkało markę Utopia. Mam nadzieję, że ta opłata nie jest zejściem na złą drogę…

W tym tygodniu mam zamiar odwiedzić Kamieniołomy oraz M25. W obu miejscach jeszcze mnie nie było, więc coś nowego. Bo tak w ogóle to w dubstep ostatnio wchodzę. I to tak mocno. Lubię ten bród, ten przester jaki jest tam wszechobecny. Odpowiada mi to coraz bardziej. I zamierzam chwilkę się w tym popluskać. Może mi się znudzi. A może nie. Niemniej, obie imprezy w ten weekend są imprezami dubstepowymi.

Poza tym cały czas bifory, z rzadka aftery. Kilka imprez na trzeźwo, kilka na biednie. Ratują lub pogrążają znajomi, którzy mi cichaczem wódkę do drinków dolewają. Oczywiście, że za to dziękuję – tym niemniej, czasem naprawdę chcę nie pić alkoholu na imprezie. Nie wszyscy to rozumieją.
Udało mi się w de lite na imprezie utopijnej być nawet na trzeźwo! To dla mnie duże osiągnięcie, bo zazwyczaj niewiele ogarniałam ze szczegółów imprezowych tego miejsca ;) Teraz jest inaczej. I muszę przyznać, że mi się podobało. Nawet wybrałam się raz na heteroimprezę w de lite! I, co zabawne, okazało się, że na wejściu traktują mnie wyjątkowo. Stoję w tłumie i woła mnie nagle selekcjoner: „Jej Perfekcyjność, z kim jesteś?” Pokazuję znajomych (jeden już wszedł), dostaję opaski i wchodzimy górnym wejściem („dla VIPów”). Nie spodziewałam się, ale miło, miło. Impreza też była całkiem udana, choć zupełnie inaczej niż jak jest tam utopijnie. Zabawnie zupełnie to wygląda, jak się porówna, jak inne są te imprezy.
Zabawne mamy też ostatnio przeboje z taksówkarzami. Albo są chamami i mówią, że i tak niedługo zdechniemy. Ale są chamami i mówią, że chyba sobie żartujemy, że chcemy jechać taksówką z Ordynackiej na Konopnickiej. Nie, nie żartujemy. Oczywiście, że za każdym razem zapamiętuję numer taxi i dzwonię z reklamacją. Chyba nie sądzicie, że odpuszczam takie rzeczy? Nie, nie.
Tak jak nie odpuszczałam chłopcom przed moim blokiem. Już ich nie widujemy – smuteczek. Widać mój plan nękania ich policją i Strażą Miejską się powiódł i się gdzie indziej przenieśli. Wszystko mi jedno. Ważne, że moi goście czują się bezpieczniej wchodząc do Meliny.

Imprezowałam też trochę z Marcinkiem. A bardziej to chlałam, prawdę mówiąc. Łącznie z tym, że wracając zdarzało mi się usnąć w komunikacji miejskiej, zaliczyć pętlę czy też dwie. Oraz że nie pamiętam powrotu do domu i wykonywania pewnych zdjęć po drodze… takie tam pijackie zabawy. Przez to wszystko musiałam też ostatecznie zacząć się znów odzywać do Michała. Skoro są z Marcinem, to ciężko czasem tego uniknąć. Choć, nie ukrywam, skutecznie udawało mi się to na niektórych imprezach. Bo dla mnie nie ma krępujących sytuacji. W sensie, że takich, że zapada cisza i nie wiadomo, co powiedzieć albo ktoś o coś pyta a odpowiedzi nie ma. Nie krępuje mnie to. Wie o tym Paulina i też daje sobie radę w takich sytuacjach, stąd raz ją wzięłam ze sobą na najbardziej krępującą z takich domowych imprez. Jest dzielna, dała radę.
A ostatnio Marcinek przebił wszystko, przychodząc do mnie z grami planszowymi. Naprawdę, zrobił to. Miał wpaść „na komputer”, bo jego zalany w serwisie, a okazało się, że jednak chce też pograć… innym razem byliśmy na imprezie u Maćka Nowaka. W sensie, że nie tyle u niego w domu, co w lokalu (chyba „U Rzeźnika”?) i tam razem z kilkoma osobami się bawiliśmy. Było miło, chociaż nie wiem, co się ze mną działo jakoś od 2 do 4 ;)
Moje imprezowanie jest dość skrajne. W jeden weekend się upijam tak, że film mi się na chwilkę urywa, a innym razem nie piję nic. Może to też o to chodzi, żeby zaskakiwać znajomych? Nie zaskakuje jednak to, że jest Melina i że nadal tutaj się dzieje dużo. Oraz sąsiedzi już policji nie wzywają. Podejrzewam, że się poddali wiedząc, że to niczego nie zmieni.

Jestem uzależniona od pizzy. Ja i Michał. To oficjalna wiadomość. Nie możemy się powstrzymać i zmawiamy. Nie mamy kasy, wydajemy na to ostatnie złotówki z kart kredytowych ale zamawiamy. To chore już. I gdy już sobie obiecujemy, że nie zamówimy, nie wytrzymujemy i znów to robimy. Dwa dni pod rząd. Czasem trzy. Potem kilka dni przerwy i znów. Nie możemy przestać, jest to ewidentnie jakieś zaburzenie.
Ja mam taką teorię, że pizza zaspokaja u nas dwie potrzeby. Jedną jest potrzeba gryzienia. Bo my jemy głównie smażone warzywa, jajka i jogurty. A tego się pogryźć nie da za bardzo. Nie to, co pizza. A drugą rzeczą jest kwestia nawyku żywieniowego społecznego. Jak jest pizza, siadamy razem, oglądamy coś i rozmawiamy. I to w zasadzie jedyny taki moment, gdy rozmawiamy dłużej jakoś. Stąd czasem potrzebujemy tego.
I jest to chore. Jeśli teraz nie wytrzymamy do końca „czasu bez pizzy”, jaki sobie wyznaczyliśmy, idę na terapię. Poważnie.

Marcinek wymyślił ciekawą narrację. Jego zdaniem istnieje zależność między moją wagą a moim życiem emocjonalnym. Brzmi zbyt niekonkretnie. Chodzi o to, że zauważył korelację pomiędzy tym czasem, kiedy pozwalałam sobie na więcej w kwestii wchodzenia w relacje emocjonalnie bliskie z chłopcami a faktem, że wówczas byłam szczuplejsza. Jego zdaniem, gdy spada moja waga, rośnie moja pewność siebie i stąd wówczas jestem bardziej skłonna wykorzystywać ową pewność siebie w celu poznawania chłopców i bliższego z nimi zaprzyjaźniania się. Ciekawe, nie powiem. Nigdy tak o tym nie myślałam. Podoba mi się ta narracja. Jej wnioskiem końcowym jest w zasadzie myśl, że albo będę szczupła albo wierna postanowieniu o nie zbliżaniu się do chłopców.

***

Nie sposób nie napisać o 11 listopada. O Marszu Niepodległości, blokadzie, Kolorowej Niepodległej i zamieszkach. Po pierwsze i najważniejsze: jestem przeciwna jakiejkolwiek przemocy. Nie ma dla mnie uzasadnienia jej ideologiczne podłoże. Czy jest prawicowa, czy lewicowa, jestem przeciw. Argumenty siły nie mogą być używane w demokratycznej debacie. To jest jeden z powodów, dla których nie poszłam na Kolorową Niepodległą. Widziałam obrazki sprzed roku i wiem, że stosowana była wówczas przemoc. A ja jestem na nie. Obawiałam się, że w tym roku znów się pojawi i nie chciałam ryzykować. Nie tego, że dostanę wpierdol. Tego, że mnie ktoś posądzi o używanie czy akceptowanie używania przemocy.
Blokada Marszu Niepodległości była o tyle legalna, że nie stanowiła fizycznego, niezgodnego z prawem uniemożliwiania organizacji przemarszu. Po prostu organizatorzy wcześniej zarejestrowali i rozpoczęli na trasie później organizowanego marszu zgromadzenie publiczne. Musieliby albo rozgonić Kolorową Niepodległą albo zetrzeć się z nią fizycznie, żeby móc przejść planowaną trasą. Jasne, można powiedzieć, że jest to słabość naszego prawa, że można coś takiego zrobić. A ja uważam, że jest to siła naszego prawa – że można coś takiego zrobić. Na tym polega demokratyczna debata, na tym polega demokratyczny dyskurs. On toczyć się może także na ulicy. Dopóki, ma się rozumieć, jest legalny.

Nie będę wkraczać w to, kto jest winien czemu, choć wydaje mi się oczywistym, że uczestnicy i uczestniczki Marszu Niepodległości zachowywali się dużo bardziej agresywnie, poczynili o wiele więcej zniszczeń. Nie ma tłumaczenia, że ktoś podłączył się pod marsz. Regulamin Marszu Niepodległości mówi bowiem: „3.Organizatorzy zastrzegają sobie prawo do weryfikacji transparentów, flag i tym podobnych. Służba Porządkowa może nakazać schowanie takich materiałów jeśli uzna, iż są niezgodne z celem zgromadzenia. Osoby niepodporządkowujące się, zostaną usunięte z manifestacji.” oraz dalej: „5.Organizatorzy mają prawo do usuwania z manifestacji osób, które zakłócają powagę Święta – w szczególności osób nietrzeźwych, agresywnych, wulgarnych, oraz wszelkiej maści prowokatorów.” Niech nie mówią więc, że nie mieli kontroli nad tym, co się tam działo. Mieli ponoć mieć jakieś służby porządkowe, które ogarniały całość. W tym – reagowały, gdy ktoś taki się pojawiał. Przecież gdy ktoś nie chce opuścić manifestacji, można poprosić o jego/jej usunięcie policję. Inaczej bowiem zakłóca legalną manifestację, co jest karalne. Nie przyjmuję więc argumentu, że organizatorzy nie wiedzieli, nie zauważyli, nie wiedzieli co zrobić.

Inna sprawa, że mam wrażenie, że w pewnym momencie naprawdę stracili kontrolę. Tak realnie. Zaprosili dużo ludzi, którzy nie szanują prawa i mają za swoje. Moim zdaniem, powinni ponieść konsekwencje i zostać pociągnięci m.in. do odpowiedzialności finansowej. Organizator każdej manifestacji ma obowiązek sprzątnąć po sobie. Mam wrażenie, że oni tego nie zrobili. Mówię o tym z perspektywy organizacji dwóch regularnych zgromadzeń publicznych: Międzynarodowego Dnia Paris Hilton oraz Parady Równości. My też musimy po sobie sprzątać. A jeśli coś zepsujemy, musimy to ogarnąć. A śmieci musimy sprzątnąć.

Wracając do Kolorowej Niepodległej zaś – rozumiem ideę odzyskiwania Święta Niepodległości z rąk ruchów faszyzujących. Rozumiem przejmowanie dyskursu. Rozumiem, naprawdę. Uważam tę ideę za słuszną. Ale sposób realizacji – już nie. Antifa „chroniąca” tłum poprzez oblewanie farbą zbliżających się agresywnych mężczyzn? Nie zgadzam się (choć pomysł zabawny w gruncie rzeczy). Rozumiem, że organizatorzy Kolorowej Niepodległej zrobili ten sam błąd – nie wyprosili z manifestacji osób, które nie powinny zachowywać się niewłaściwie. Trudno, ich wina. Choć odcinają się od przemocy, będą musieli ponieść konsekwencje nie reagowania na nią w trakcie zgromadzenia. Takie moje zdanie.

Za rok też nie pójdę na manifestację Kolorowej Niepodległej. To nie mój sposób działania, nie podoba mi się. Chcę, żeby jednak odzyskiwanie dyskursu narodowego odbywało się inaczej. Wydaje mi się, że dobrym pomysłem było odśpiewanie podczas Parady Równości 2011 hymnu narodowego. I zachowanie wygolonych panów pod pomnikiem było ewidentnym świadectwem na to, że ideologia narodowa jest dla nich jedynie przykrywką, sosem na ich prawdziwe potrzeby i oczekiwania. Oni chcą po prostu spuścić wpierdol komukolwiek. A skoro mogą to legitymizować jakąś ideologią, to robią to. Bo tak wygodniej i bezpieczniej. Za rok, mam nadzieję, także odśpiewamy Mazurka Dąbrowskiego.

Choć w Kolorowej Niepodległej było wiele osób, które szanuję i z którymi poglądami najczęściej się zgadzam, to jednak w tym konkretnym przypadku nie mogę tego zrobić. Nie po to walczyliśmy w 2004 i 2005 roku z prewencyjnym zakazem organizacji Parady Równości, żeby teraz kogoś prezencyjnie cenzurować. To nie powinno tak działać. Gdyby zgłoszony legalnie marsz zaczął w trakcie przebiegu robić rzeczy nielegalne lub głosić rzeczy nielegalne, wówczas można go rozwiązać i podjąć działania. Jasne, ryzykujemy, że jednak uda im się część nielegalnych okrzyków wznieść. Ale niewielka to cena za wolność wypowiedzi innych ludzi, prawda?

Z uwagą będę obserwować dyskusję nad zmianą ustawy o zgromadzeniach publicznych. Nie tylko dlatego, że dotyczy ona Parady Równości czy Międzynarodowego Dnia Paris Hilton. Przede wszystkim dlatego, że dotyczy KOLEJNEGO ograniczenia wolności wypowiedzi. Dokładnie tak samo jak zakazy – z którymi się nie zgadzam – które już obowiązują w polskim prawie. Powtórzę po raz kolejny – za Chantal Mouffe – wolność wypowiedzi w demokracji nie powinna być ograniczana. Nie zgadzam się na zakazy „mowy nienawiści”. Nie zgadzam się na zakaz wygłaszania kłamstwa oświęcimskiego. Nie zgadzam się na zakaz mówienia o pozytywnej pedofilii. Nie zgadzam się na ograniczanie wolności słowa. Bo prowadzi nas to wprost do sytuacji, gdy zakazy obejmą tak dużą sferę wypowiedzi, że WOLNO będzie powiedzieć tylko jedną rzecz, zgodną z jedną ideą. A to już faszyzm w czystej postaci. Wierzę, że głupie poglądy są na tyle głupie, że same się i mówiących kompromitują.

***

Skoro o datach mowa, to chcę na koniec przypomnieć Wam o 20 listopada. To Międzynarodowy Dzień Pamięci o Trans Ofiarach Przemocy.
Był 20 listopada 1999 r., gdy przyjaciele zamordowanej rok wcześniej zaangażowanej społecznie transseksualistki Rity Hester, spotkali się, by w blasku świec uczcić ją i wszystkie osoby trans, o których wiedzieli, że zginęły w ciągu ostatniego roku. Od tamtej pory 20 listopada jest Międzynarodowym Dniem Pamięci o Trans Ofiarach Przemocy (Transgender Day of Rembrance). Co roku lista wydłuża się o następne kilkanaście – kilkadziesiąt osób.

W zasadzie mogłoby mnie to nie obchodzić, bo przecież codziennie giną ludzie. Z głodu, z chłodu, ze starości, z biedy, w wypadkach… Ale to mnie obchodzi szczególnie. Ja też jestem osobą trans. Przypominam, że nie raz spotykałam się z dyskryminacją i przemocą. Może z przemocą na szczęście mniej, ale w tym roku dość blisko i mocno. I nadal – przyznaję się – odczuwam strach wychodząc z domu. Nie koniecznie w stroju powszechnie uważanym za kobiecy. Przecież wiecie, że codziennie się maluję, że miewam tzw. damską garderobę czasem na sobie. I dlatego się boję. Bo jest mi trudno być sobą.

W tym roku odeszli/odeszły: Idania Roberta Sevilla Raudales (Honduras, 29 listopada 2010 r.), Lorenza Alexis Alvarado Hernández (Honduras, 22 grudnia 2010 r.), Lady Óscar Martínez Salgado (Honduras, 22 grudnia 2010 r.), Reana ‘Cheo’ Bustamente (Honduras, 2 stycznia 2011 r.), Génesis Briget Makaligton (Honduras, 7 stycznia 2011 r.), Chrissie Bates (Stany Zjednoczone, 10 stycznia 2011 r.), Fergie Alice Ferg (Honduras, 18 stycznia 2011 r.), Tyra Trent (Stany Zjednoczone, 19 lutego 2011 r.), Priscila Brand?o (Brazylia, 2 marca 2011 r.), Marcal Camero Tye (Stany Zjednoczone, 8 marca 2011 r.), Shakira Harahap (Indonezja, 10 marca 2011 r.), Miss Nate Nate (lub Née) Eugene Davis (Stany Zjednoczone, 13 lipca 2011 r.), Lashai Mclean (Stany Zjednoczone, 20 lipca 2011 r.), Didem (Turcja, 31 lipca 2011 r.), Camila Guzman (Stany Zjednoczone, 1 sierpnia 2011 r.), Gaby (Meksyk, 8 sierpnia 2011 r.), Gaurav Gopalan (Stany Zjednoczone, 10 września 2011 r.), Ramazan Çetin (Turcja, 6 października 2011 r.), Shelley Hilliard (Stany Zjednoczone, 23 października 2011 r.) oraz Jessica Rollon (Włochy, 30 października 2011 r.).

Wypowiedz się! Skomentuj!