Tak generalnie to chcę zacząć od tego, że mieszkam w Warszawie już 7 lat. Trochę o tym na fotoblo napisałam, ale dopiero tutaj mogę się wyżyć ;) Bo Robert i Tristan przynieśli mi na imprezę rocznicową w Melinie prezent. „7 miłości na 7 lat w Warszawie”. Ozdobna mała papierowa torebka z kokardką a w środku 7 jaj. Na każdym z nich imię: Paweł B., Marcinek, Filip, Adam, Grześ, Anatol, Robert (‘objet petit a’). Moim zdaniem brakuje Dawida. Ale poza tym… tak, to bez wątpienia osoby ważne dla mnie w trakcie moich 7 lat w Warszawie. Oczywiście Paweł i Marcinek inaczej od pozostałych, ale jednak. Nie ma co udawać – z pozostałą piątką (szóstką z Dawidem licząc) weszłam w bardzo bliskie relacje emocjonalne, z których po jakimś czasie się wycofałam lub – częściej – które oni zakończyli. Anatol – nie wiem czemu. Grześ – bo taki jest. Adam – bo znalazł sobie chłopca. Filip – bo się znudził i wolał seks. Robert – bo oczekiwał czego innego. (Dawid – bo chciał czegoś innego oraz woli seks.) Nie, no nie mówię, że to źle. Za wszystkie momenty z nimi spędzone, jestem im absolutnie wdzięczna. I to wiedzą. Nie mam z nimi bliskich kontaktów teraz. Części z nich (Adam, Filip) nie mam nawet w znajomych na facebooku. Do większości z nich się w zasadzie nie odzywam. Nie dlatego, że ich nie lubię, mam im coś za złe czy jakoś tak. Nie, nie. Lubię ich, niczego nie mam im za złe (no, może poza jakimiś drobnostkami – jak w każdej znajomości się zdarza przecież!), życzę im jak najlepiej. Po prostu są jakoś tam zamkniętym rozdziałem, są skontenerowani, emocje do nich wszelkie wygasły (albo są na wygaśnięciu – Robert, Filip). Większość z nich nadal uważam za bardzo atrakcyjnych fizycznie. Większość z nich uważam za bardzo fajnych ludzi. O większości z nich w ogóle nie myślę – dopiero te jajka jakoś mnie do refleksji zmusiły. No, albo i nie do refleksji tylko do powspominania bardziej.
Dlaczego więc o nich piszę? Bo w sumie – o czym warto pamiętać – większość z nich w moim życiu pojawiła się stosunkowo niedawno. W ciągu ostatnich 1,5-2 lat. Więc w perspektywie tych 7 lat, które mają reprezentować – niedawno. Bo też i wrócić muszę do pomijanej dwójki – Pawła i Marcinka. Paweł to – dla niewtajemniczonych – mój ostatni były (jakkolwiek źle to nie brzmi). Ostatnia i jedyna osoba (!) dla której porzuciłam celibat. To było masakrycznie dawno temu. Ledwo ów celibat zaczęłam w styczniu czy lutym a w marcu się on pojawił (po pewnych perypetiach z Kacprem związanych – boże, jak to było dawno temu!!!). W dzień kobiet albo w przededniu tegoż, już nie pamiętam. Ale się pojawił. I tak od słowa do słowa, po jakimś czasie byliśmy parą. To było coś. Intensywne, mocne, trudne, nowe przeżycie. Pamiętam to do dziś. Paweł niewiele się zmienił od tamtej pory. Mam na myśli fizycznie – schudł, to fakt. Ale poza tym nadal wygląda jak wtedy, moim zdaniem. Bardzo dobrze wspominam ten czas. Byliśmy razem bardzo krótko – 2 miesiące. Ale wie się działo w tym czasie. Pochodziliśmy z dwóch różnych światów, dwóch różnych środowisk. Bawiliśmy się inaczej, byliśmy innymi ludźmi (nadal jesteśmy – ja próbuję robić „karierę” w naukach społecznych a on rzucił studia i jest międzynarodowej sławy modelką), co innego nas kręciło… Ale naprawdę miło to wszystko wspominam. Nawet ten dzień, kiedy mnie rzucił. To było w Tchibo Cafe – jeszcze zanim zaczęli tam sprzedawać ręczniki i tostery. Pamiętam nawet stolik, przy którym siedzieliśmy, gdy mówił mi, że chyba musimy się rozstać. Strasznie to zabawne, bo ja rzadko wspominam. Rzadko mam na to czas i ochotę. Zazwyczaj zamknięte rozdziały zostawiam za sobą i lecę dalej.
Marcinek to jeszcze inna story. O matko, jak on mi się podobał od samego początku! Bóg na ziemi. Adonis wcielony. Apollo XXI wieku. Cud. Dzieło sztuki. Nasze pierwsze spotkanie zakończyło się tak, że znienawidził mnie jeszcze bardziej niż mnie nie lubił przed poznaniem – ostrzegali go przede mną. Nadal zresztą tak robią, prawda? Ostrzegają ludzi przede mną. Że jestem straszna, zdradliwa, kłamliwa, wredna i nie wiem jaka tam jeszcze. Jakkolwiek. On wtedy też miał o mnie takie zdanie. Nie starałam się go zmienić – generalnie nie zależy mi na tym, co ludzie o mnie myślą. Nie pamiętam też jak to się stało, że zdanie o mnie zmienił. Bo chyba zmienił, prawda? :) Nie pamiętam jak to się stało, że się poznaliśmy jakoś nareszcie poza cześć-cześć. To w sumie nie jest chyba nawet takie istotne. Zazwyczaj jest tak, że jak już ktoś mnie pozna, to już nie pała do mnie niechęcią. Ważny dla mnie był moment chwilę po „sprawie z Dodą”, kiedy moja mama się dowiedziała o wszystkim, o tym że jestem transem i mieliśmy trudny czas. Pamiętam taką kolację z Marcinkiem w pizzerii (chyba Marzano?) przy Świętokrzyskiej, jeśli pamiętam dobrze, kiedy stwierdził, że jestem jedną z najbliższych mu osób. Chyba nigdy już nie usłyszałam od niego niczego milszego.
No, w każdym razie – z Pawłem i z Marcinkiem to zupełnie inne historie. Z pozostałą piątką (szóstką), co by nie mówić – podobne. To schemat, który zawsze się powtarza. Poznaję kogoś, jest jakaś tam fascynacja świeżością, nowością, nową osobą, potem lepsze poznanie – miłe spędzanie czasu. Jasne, czasem ci chłopcy nocowali u mnie. I wiem, że są osoby, które nie wierzą w mój celibat. I wcale mi to nie przeszkadza. Swoją drogą mówienie „ci chłopcy nocowali u mnie” źle brzmi. Nie chcę, żebyście myśleli, że traktuję Was tak samo – taśmowo. Nie, nie. Po prostu tak się zdarzyło, że część z Was spała ze mną w jednym łóżku (Adam, Filip, Dawid, Anatol, Grześ). Stało się też tak, że część z Was spała ze mną wiele razy. A jeszcze pewna część spała ze mną nago czy coś w ten deseń (Adam, Filip). Każdy z Was jest dla mnie kimś innym i wyjątkowym. Nawet fizycznie się różnicie. No, może poza tym, żeście wszyscy szczupli tak, że Wam zazdroszczę.
A wracając… Zazwyczaj jest tak, że po tej fascynacji, po tym poznawaniu, nadchodzi czas, gdy poznajecie lepiej moich znajomych. I z nimi znikacie potem z mojego horyzontu (Filip – z Grzesiem, Grześ – z Marcinkiem) a czasem z kimś, kogo nie znam (Adam, Dawid). I dobrze. O to chodzi.

Nie wiem po co piszę to wszystko. Chyba dlatego, żeby sobie powspominać – to raz. Żeby jeszcze raz to skontenerować – to dwa. Ale też żebyście wiedzieli, że o Was bardzo dobrze myślę i bardzo jestem Wam wdzięczna (jeśli Was to obchodzi) – to trzy.
A przy okazji myślę sobie, że chodzi też o to, żeby jednak próbować zamknąć pewien okres w moim życiu. Okres, który nazwę – czasem rozprężenia – gdy pozwalałam sobie na za dużo. Jak na mnie, ma się rozumieć. I chcę już przestać. O czym już zresztą pisałam.

No i Pasyw! Nie mogę nie napisać o Pasywie! Damian Madox – osoba przez dłuuuugi czas bardzo mi bliska. Nie pamiętam, ale jestem raczej pewna, że musieliśmy spać razem w jednym łóżku. Pewno nie raz. To ten chłopiec, którego podczas koncertu Sonique w Utopii prowadziłam na smyczy. Boże mój, to było z 5 lat temu. Damian odszedł od nas (nie, nie umarł!) jakieś 2 lata temu. Wtedy wszyscy żartowali, że Adam będzie nowym Pasywem. O ile pasywny jest, o tyle nasza relacja była zupełnie inna.
Ale Pasyw! Przez kilka lat (chyba mogę tak powiedzieć) był najbliższą mi osobą. Taką, że na maksa. Że cokolwiek, to zawsze. Przyjacielem chyba. Ej, nawet nie wiecie jak się wzruszam pisząc to. Tak, tak! Uwaga, Jej Perfekcyjność się wzrusza! Ring the alarm! ;) Chcę żebyś wiedział, Pasyw, że miałam w życiu może jedną bliższą mi od Ciebie osobę – to była moja przyjaciółka Ewa.

Dobra, wystarczy! Koniec wspominek. Czas wrócić do rzeczywistości.
Oraz: zobaczcie, ile zamieszania może spowodować 7 jajek. 7,5 tys. znaków wspominania i dziękowania.

***

A wracając do życia… W piątek zwykła czwórka u Gacka. Taka naprawdę zwyczajna, wracamy powoli do naszego rytmu normalnego. Co prawda ludzi się trochę zeszło, ale to raczej znajomi jego niż moi. Niemniej, było miło. Mimo tego, że na trzeźwo postanowiłam znieść noc. Wypiłam jeden drynk dosłownie na miejscu. Postanowiłem, że nie chcę akurat teraz pić wódki. No co? Może i dziwne, ale zdarza mi się.
I Glam na trzeźwo udało mi się znieść. Nie powiem, żeby to była najlepsza noc mojego życia, bo nie była. To miejsce trudno się znosi bez procentów we krwi, nie będę ukrywać. Ludzi trochę było. Piątek wolę w Glam, bo jest niższa średnia wieku. A, jak wiadomo, to jest JEDYNA rzecz, która mnie do tego klubu przyciąga. Było na tyle do zniesienia, że siedziałam do samego w zasadzie końca imprezy. To też dlatego, że znam obsługę i się z nimi mogę pobawić jak mnie reszta nudzi. Oni są zawsze trzeźwi, więc to ułatwia sprawę.

Mało spałam, bo wstałam żeby na Festiwal Nauki się wybrać. W Instytucie Socjologii UW Michał Łuczewski miał wystąpienie na temat reakcji po-smoleńskich. Cenię go jako naukowca. Lubię go jako osobę. Chciałam posłuchać. Jego tez, podciągnięta pod teorię Girarda jest naprawdę ciekawa. Poznałem ją już trochę w Centrum Myśli Jana Pawła II, chodząc do niego na zajęcia, ale dopiero chyba na tym wykładzie udało mi się to usłyszeć w całości i zrozumieć do końca o co mu chodzi. Najsłabszym dla mnie punktem – przepraszam za to niezrozumiałe wtrącenie – jest moment, w którym plemię dokonuje wyboru kozła ofiarnego, tj. osoby, na którą zostanie zrzucona wina. Ale tylko to. Reszta jest jasna. Sam Michał podczas wykładu wywołał mnie do odpowiedzi, gdy pojawiły się kontrowersje pewne. Ale emocje były tak duże, że nie udało mi się przekrzyczeć ludzi. Nie jest to w moim stylu. Jak ktoś nie chce mnie słuchać, nie musi. Denerwowało mnie tylko, że przerywają Michałowi i nie dają mu dokończyć. Krytykowanie jakiejś tezy zanim się usłyszy ostateczne argumenty za i przeciw jest bez sensu. A to właśnie robiła publiczność. Szkoda, szkoda. Ja chciałam posłuchać Michała do końca i wówczas mogłam wyrazić swoją wątpliwość. Wydaje mi się, że debata akademicka wymaga jednak takiego minimum.
Po debacie wybrałam się do Gacka. Wiedział, że wpadnę do niego na jakiś obiad czy coś. Ale nie przygotował się jakoś specjalnie. A wręcz: w ogóle się nie przygotował. Więc na szybko Mocar coś dla mnie przygotował. A Gacek trochę zdychał po minionej nocy. I w ogóle czuł się i wyglądał nie najlepiej. Ja zjadłam, pośmiałam się z nimi – jak zwykle – i poszłam do domu szykować imprezę.

Moje „7 lat w Warszawie” okazało się całkiem udanym wydarzeniem. Ludzi sporo, choć zawsze może być więcej. Miło spędziliśmy ten czas. Hitem okazały się losowo ukazujące się zdjęcia z imprez i fotoblo, które się na ścianie wyświetlały. Wszyscy zadzierali głowy, żeby zobaczyć wspomnienia, jakie się na nich kryją. A te 7 lat w Warszawie – o czym w sumie trochę wyżej napisałam – to masa, ale absolutna masa wspomnień, wydarzeń, ludzi, których już w moim życiu nie ma (a mnie w ich!). Potem dopiero pomyślałam, że jednak miło byłoby na takiej rocznicowej imprezie zobaczyć osoby, których już nie ma wokół mnie, a które kiedyś były. Może na 10lecie zaproszę wszystkich „społecznie martwych”? Mam taką nadzieję.

Pojechałam – w przeciwieństwie do większości gości, którzy ode mnie wyszli – do Sqandal Baru. Z Gackiem, Damianem.be i jego Kubą. Było miło. Chyba głównie dlatego, że byłam lekko jednak dziabnięta, spotkałam Królową, ładnego barmana Krzysia oraz generalnie miałam dobry humor. Reszta bawiła się średnio, więc po wypiciu jednego czy dwóch Hennessy, zbieraliśmy się do wyjścia. Szkoda, że tak krótko. Było naprawdę fajnie, choć ludzi było w sumie niewiele, w porównaniu z tym, co widywałam tam wcześniej.
Przenieśliśmy się do Glam. Miałam ładne wejście, więc się cieszę. Miałam na sobie też bardzo ładne legginsy, więc na koniec imprezy siedziałam na barze, żeby je śmiało pokazać ;) Wiem, rzadko robię takie rzeczy, ale miałam humor na szaloną zabawę. Wracałam z Pawłem mieszkającym koło mnie. Wysiedliśmy z taxi jednak na tyle wcześnie, żeby kebaba zjeść i przejść się ze dwa przystanki do mnie. Poprosiłam go o odprowadzenie mnie pod blok, tym bardziej, że on mieszka nieco dalej. Zgodził się, to miłe z jego strony.

Niedziela minęła mi na pracy z komputerem. Dużo, dużo pisania. Ale trzeba, jeśli się chce coś zarobić, co nie?

Poniedziałek i wtorek były dość podobne. W sensie, że znów musiałam zająć się pisaniem jakiś rzeczy zleconych. Jedynym zaś urozmaiceniem środy była pompka do roweru, która dotarła. Nie wiem w sumie ile na tym rowerze w tym roku pojeździłam, ale cieszę się, że go mam. Uważam, że pomysł z zakupieniem go był naprawdę dobry. I cieszę się, że nadal jeszcze czasami mogę nim jeździć. Problem będzie niedługo, kiedy przyjdzie go schować na jakiś czas do piwnicy. Bo klucza do piwnicy chyba nie mamy. Chyba kiedyś gdzieś był, ale nikt nie wie gdzie jest. I czy na pewno był. Więc przyjdzie nam niezłe przejścia mieć z tym wszystkim… Na razie odsuwam w czasie ten moment, bo uważam, że nadal jeszcze bywa pogoda taka, że można na rower wsiadać. Okej, jest zimno, ale co z tego? Przecież nie muszę jeździć na nim w krótkich spodenkach, prawda? (tym bardziej, że takowych w ogóle nie noszę przecież) Więc czekamy na zimę. Albo i nie.

W czwartek wydarzyło się więcej. Udało mi się w zasadzie z dnia na dzień umówić do fryzjera. To jednak plus wakacji, że nie ma żadnych zajęć, któreby mnie na sztywno wmontowywały w jakieś ograniczenia czasowe. Chcę iść do fryzjera na 9:00 rano? Proszę bardzo! Chcę iść na 16:30? Nie ma sprawy. Eh, czasem żałuję, że zaczynam te kolejne studia, naprawdę.
Byłam też w zaprzyjaźnionej firmie (nie na rowerze, bo przez Trasę Łazienkowską nie da się za bardzo przejechać jakoś rozsądnie), oddałam rzutnik, który przetrzymałam jakiś czas… Ale śmieszne było to, że gdy dotarłam i zostawiałam, w środku zastałam szefa firmy rozmawiającego z gościem. A gościem tym była jedna znajoma-dawniej-z-widzenia ciota. Dla mnie z widzenia, dla znajomych chyba bliżej raczej. Zawsze mnie takie sytuacje bawią. Świat jest mały.
A na deser miłe spotkanie w kinie. Z miłymi ustaleniami. Wszystko fajnie poszło, jeszcze bilety do kina dostałam na dowolny seans :)

Karta! Dotarła karta do mnie! I to z funkcją PayWave. Czyli to samo co w Mastercardach PayPass. Że mogę bezstykowo płacić. Szkoda, że to jeszcze mało popularne. Wiem, że we wszystkich McDonald’sach można tak płacić, ale akurat tam mnie dawno nie było i raczej długo moja noga tam jeszcze nie postanie. Dieta, dieta, dieta! Niemniej, karta jest. I mogę nareszcie swobodnie gotówką obracać. Nie to, żebym miała jej w nadmiarze jakoś.. Ale jednak, coś tam mam przecież, za coś żyję :)

W piątek stała się też jedna smutna rzecz. Gacek miał jechać w sobotę na wieczór panieński do Poznania (przebrany za kobietę), więc się u niego zbiforowaliśmy dzień wcześniej, coby pożegnać go i powodzenia mu życzyć. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie fakt, że… Gacek nie wyszedł potem do klubu. Stwierdził, że nie, że skoro jutro jedzie, to nie pójdzie. Masakra jakaś. Nie mogłam w to uwierzyć. Oczywiście, awanturę w tej sprawie zrobiłam potem, po kilku dniach, bez ludzi. Bo uważam to za zachowanie skandaliczne. Nie chodzi o to, że ja idę bez niego czy coś. No, przecież sobie poradzę. Ale chodzi o to, że nie wolno nie chodzić na imprezy. To skandaliczne zachowanie. Nigdy nie odmawiamy pójścia na imprezę! Niech dzień 23 września 2011 będzie zatem zapisany w kalendarzu jako przestroga.
My zaś wybraliśmy się do Glam. Było spokojnie, bo na sobotę zapowiedziano koncert Urszuli. Więc się ludzie raczej szykowali na kolejny dzień. Niemniej, było miło. Dość trzeźwo spędziłam tę noc, co nie zdarza mi się często. I też w zasadzie raz, że nie miałam ochoty się nakurwić jakoś specjalnie, a dwa że czekał mnie ciężki dzień!

Odebrałam w sobotę wcześnie (koło 12 jakoś?) z dworca centralnego Gośkę i Martę, czyli matkę i córkę, u których sypiam zawsze w Łodzi jak jestem. To ich pierwsza od dawna wspólna wizyta w Warszawie dłuższa niż tylko postój na stacji PKP. Więc fajnie, że skorzystały z mojej skromnej gościny i że mogliśmy razem spędzić trochę czasu. W ciągu dnia – spacery, jakaś kawa, obiad, ogród BUWu… takie tam sympatyczne rzeczy drobne. Dawno nie byłam na Starym Mieście w ciągu dnia – one, jako turystyki, zaliczyć chciały. Więc zaliczyliśmy. Było naprawdę zabawnie, choć spor spacerowaliśmy w sumie. A ja wyspana raczej średnio po powrocie do domu nad ranem ;) Wieczorem dziewczyny przebrały się u mnie i pojechały na „Les Miserables” do Romy. To zresztą był główny cel ich wizyty. Bilety ze dwa miesiące wcześniej rezerwowały… W sumie zabawnie było jak weszłyśmy do Meliny, pokazuję im całe mieszkanie, oprowadzam… i chcę wejść do pokoju Michałów a okazuje się, że Michał tam nadal jest! I to nie sam! A ja na pełnej kurwie otwieram i wchodzę. Śmiesznie. Dobrze, że nie wpadliśmy z pół godziny wcześniej ;)
Dziewczyny pojechały, ja ogarnęłam coś niecoś rzeczywistość, przebrałam się też i pojechaliśmy w noc. Najpierw do Sqandal Baru. Tam jakaś noc Hennessy chyba, więc śmiesznie. Porobiły sobie zdjęcia z półnagimi hostami, pośmiały się. Coś wypiliśmy, poznały managera, pogadały… Sympatycznie dość. Ale trzeba nam było spadać do Glam. Obiecałam, że 1) Gośce pokażę koncert Urszuli, 2) Marcie pokażę najbardziej oblegany klub gejowsko-lesbijski z Warszawie, 3) dla gaylife.pl zrobię rozmowę z Urszulą. Ostatecznie tylko trzeci punkt się nie udał, bo tam jakieś nieporozumienia z managerem gwiazdy były. Łorewa, nie zależało mi jakoś specjalnie. Gośka i Marta w klubie czuły się… średnio. Rozumiem to. Pamiętam swoje pierwsze wrażenia z Glamu. To nie jest łatwe przeżycie. Niemniej, posiedziały, poszły na zewnątrz (Gośka chciała zapalić) i… stwierdziły, że chcą do domu. A była jakoś 2:00! Ustaliłyśmy, że pojadą same (łóżka miały już gotowe!) a że ja wrócę rano i mi otworzą. Tak też się stało. Gdy wróciłam koło 6:00, nie czekałam nawet 20 sekund na otwarcie drzwi. Dzielne są!

W niedzielę wstały dość wcześnie. Ja też dałam radę. Wstałam, pojechaliśmy jeszcze na jakiś spacer i na dobre jedzenie. Tym razem Flow sprawdziliśmy. Było całkiem okej, ale Frida lepsza. Zdecydowanie. Musiałem się zerwać z kawy poobiedniej, żeby lecieć… na piknik. Marcinek palnął jakiś czas temu coś pół-żartem, pół-serio, włączyliśmy w to Paulinę i tak się to zaczęło. Zorganizowaliśmy piknik w Warszawie. Park Skaryszewski okazał się miejscem polecanym przez nich, ja przystałam na to. Nie znam parków w Warszawie w ogóle. Każdy coś tam ogarnął, przynieśliśmy coś i był piknik. Marcinek jest uzależniony od jedzenia, Paulina od trawy a ja od wódki. I to jest okej, żyjemy z tym dalej. Marcin tyje, Paulina potrzebuje a ja się najebuję. Bawiliśmy się chyba dobrze całkiem. Tym bardziej, że Marcinek – odpowiedzialny był za napoje – przyniósł tylko rzeczy z alkoholem. Więc nie było wyboru. Inna sprawa, że je sprytnie poprzelewał i tak dalej, więc nie było problemu z piciem. Niemniej, trzeźwa do domu nie wróciłam…

O ile poniedziałek był jeszcze w miarę spokojny (co nie znaczy, że nie pracowity!!!), bo spędziłam go prawie w całości na pisaniu to już wtorek był trudniejszy. Zaczęło się od inauguracji roku akademickiego dla studentów I stopnia w Instytucie Socjologii UW. Wpadłam na to, bo miałam nadzieję na ciekawy wykład inauguracyjny. Trochę się, niestety, zawiodłam. Było średnio. Sama uroczystość… jak bez roku, bez niespodzianek. No, może poza tym, że zawsze są nowi ludzie i miło na ich nieskażone zazwyczaj akademickimi negatywami twarze spojrzeć. Oczywiście, byli też ładni chłopcy. Nieliczni, ale jednak. Jeden zwłaszcza ładny, ale to na przyszłość. Podczas wręczania indeksów usłyszałam jak ma na imię. Wygooglałam go na facebooku i okazało się, że mamy dwójkę wspólnych znajomych (on i moje fake’owe konto) – samorządowca z socjologii i taką jedną ciotę-modelkę :) Więc wszystko jasne.
Potem jeszcze szybko do sekretariatu skoczyłam, złożyć ostatni podpis pod dokumentami rekrutacyjnymi (zakończyliśmy działalność!) i mogłam lecieć dalej – na spotkanie w sprawie Parady Równości.

Wtedy właśnie zapadły kluczowe decyzje. Że chcemy jednak powołać Fundację Wolontariusze Równości. Że trasa będzie zupełnie inna niż zwykle. Że pracujemy na całego już teraz. Że podajemy datę i godzinę. Że zbieramy Komitet Organizacyjny i Komitet Honorowy od nowa. I wiele, wiele innych. Planów mamy mnóstwo. Ja się obawiam, że nie wystarczy na nie czasu i energii. Że znów Parada Równości będzie robiona przez 3-4 osoby. Jasne, da się. Ale to zdecydowanie za mało, żeby wyszło z tego Coś Naprawdę Wielkiego. A plany takie właśnie są… Eh, no trudno. Będziemy próbować – to pewne.
Wracałam do domu (po drodze odbierając ulubione spodnie uratowane przed wyrzuceniem przez drogą krawcową osiedlową), bo wiedziałam, że czeka mnie telefon z Dzień Dobry TVN. Zaprosić mnie chcieli, więc najpierw rozmowa przez telefon. Zawsze tak jest. Miła rozmowa, konkretna. A potem… pisanie do nocy :)

W środę zaliczyłam rano Carrefour nareszcie (czasem nie mam czasu iść i zapasu jogurtów uzupełnić…), potem widziałam się z Jackiem Kochanowskim. Ważne dla mnie spotkanie. Naprawdę. Bo chyba udało mi się znaleźć pewną perspektywę, która może być tą, jaką przyjmę w doktoracie. Co prawda gadaliśmy przez tę godzinkę o wielu rzeczach, ale to był główny cel. Chyba mi się udało. A imię jego – performance studies.
Musiałam, po krótkiej wizycie w sprawie Parady Równości, wracać do domu do garów. Zaprosiłam Gasięsprykę na zupę cebulową. Obiecałam jej po tym, jak odwołałam przyjście do niej na dziczyznę przez możliwość pojawienia się Marcinka z osobą towarzyszącą. Zrobiłam cebulową (ponoć najlepszą na świecie) i naleśniki w różnych smakach na deser. Czy tam na drugie danie. Gasiaspyrka zadowolona :) Przyniosła mi w prezencie dyniowy dżem własnej produkcji. To strasznie miłe z jej strony – że jest taką panią domu w stylu „Desperate Housewives”. To w niej wszyscy cenimy, zdecydowanie. Mimo tego, że jej hobby to rozbijanie małżeństw (pierwsza sprawa sądowa bez rozwodu, kolejna za 3 miesiące).
Po Gasispyrce przyszła do mnie Paulina. Zaczęliśmy rozmawiać na temat Tygodnia Równości. Bo to czas myśleć jak to zrobić, co zaproponować, jak ulepszyć, jak się za to zabrać. Więc Paulina też się na zupę i naleśniki załapała :)

W czwartek rano – Dzień Dobry TVN. Wszystko fajnie, miło – spotkanie z Anią Grodzką (była drugim gościem, a spotkanie dotyczyło możliwości nieokreślania płci w australijskim paszporcie) to zawsze fajna rzecz. I w zasadzie podobałoby mi się do końca, gdyby nie to, że uparli się podpisywać mnie i mówić do mnie imieniem z dowodu. Ja wiem, wiem… to mój pierwszy raz w DDTVN, więc na razie im wybaczam. W Pytaniu Na Śniadanie TVP2 też mnie początkowo nie słuchali. A teraz już podpisują mnie właściwie. Powalczę o to i w TVN, bez obaw ;) Dobrze wyszłam chyba.
Cały dzień zapowiadał się intensywnie i taki też był. Znów musiałam do Instytutu Socjologii UW wpaść, żeby tylko jakieś dokumenty rekrutacyjne podpisać. Choć to miłe i zaszczytne być w komisji rekrutacyjnej, to jednak to wpadanie na 30 sekund jest dość zabawne czasem. Raz tylko nie udało mi się wpaść – nie ma mojego podpisu tylko pod jednym dokumentem (nie musi być). Więc myślę, że całkiem nieźle wywiązuję się z obowiązków.

Tego dnia na UW spędziłam potem jeszcze trochę czasu. Posiedzenie Uczelnianej Komisji Wyborczej Samorządu Studentów UW, która już za kilka dni ma stać się Komisją Wyborczą Samorządu Studentów UW, w związku z czym musi uchwalić nowy regulamin. A to mnie interesuje. Wpadłam, by zobaczyć, co wykombinowali. I słusznie, bo okazało się, że jest co poprawiać. Poza uwagami natury, że tak powiem, ideologicznej, było też kilka innych. Zdziwiło mnie, że poparł mnie w większości spraw aktualny Marszałek Parlamentu Studentów UW. Fakt, że kiedyś powiedział publicznie, że mnie bardzo ceni i w ogóle… ale rzadko się w sumie zgadzamy w kwestiach ideologiczno-samorządowych. Więc pozytywne zaskoczenie. Posiedzenie potrwało ze dwie godziny. Nie wszystko udało mi się przeforsować (nie jestem formalnie nawet członkiem komisji), ale i tak uważam, że jest lepiej niż było w projekcie.
A po posiedzeniu wpadłam do Gacka. Obiecał, że zrobi obiad. Oczywiście, nie zrobił. Jest starą grubą ciotą, więc mu się nie chciało :) Na szczęście Mocar uratował honor domu i coś na szybko przygotował. Coś bardzo kalorycznego w sumie… no, ale niech stracę. Głodna byłam po całym dniu latania, więc się zgodziłam i zjadłam, cokolwiek mi dali.
W domu wieczorem (pierwszy raz jechałam po ciemku rowerem!) miałam zająć się zarabianiem pieniędzy… Ale stało się coś nieprzewidywanego. Wpadł Marcinek, żeby odebrać blachę swoją do ciasta. Wpadł nie sam, bo ze znajomym, którego kojarzę z przeszłości oraz trochę z jego opowieści. Na żywo spotkanie. I namawiali, namawiali… i namówili. Na wódkę. A że to bardzo blisko, bo jakieś 400 m od mojego bloku, tym łatwiej było mnie przekonać. Poszłam z nimi pić. Ponieważ oni pić zaczęli już wcześniej, byli zdecydowanie bardziej pijani, gdy kończyliśmy. Zwłaszcza Bartek – ten znajomy Marcinka. Zrozumiałe. Poza tym piliśmy szotami, za czym nie przepadam w sumie. No, ale czego się nie robi od czasu do czasu.

Czy mówiłam już, że uwielbiam być młoda, nie mieć śmiertelnie poważnych zobowiązań i bawić się, gdy tylko przyjdzie mi na to ochota?
Więc uwielbiam.

W piątek zaczęła się szkoła. Może nie do końca, ale do Ośrodka Studiów Amerykańskich UW (OSA UW) dotarłam. Szkolenie biblioteczne + spotkanie z dyrekcją. Fajna sprawa, bo takie spotkania ułatwiają odnalezienie się w rzeczywistości akademickiej. Może mnie to mniej potrzebne, ale zjawiłam się dzielnie, coby popatrzeć na nowych kolegów i nowe koleżanki. Chociaż, nie ukrywajmy – głównie na nowych kolegów. I coś tam wypatrzyłam, nie powiem. Jest kilku niegrzecznych i nie koniecznie ładnych chłopców. Jest kilku cichych i niebrzydkich. Jest kilka lekko egzaltowanych ciot. Są też chłopcy po prostu piękni i swojego piękna nieświadomi. A wiadomo, że to jest najbardziej pociągające…
Miło być na pierwszym roku.

Poza tym, że znów pół dnia przy komputerze spędziłam, wybrałam się na posiedzenie Komitetu Organizacyjnego Parady Równości 2012. Maszyna ruszyła. Parada Równości 2012 przejdzie trasą: Sejm RP – ul. Wiejska – Al. Ujazdowskie – ul. Książęca – ul. L. Kruczkowskiego – ul. Tamka – ul. Świętokrzyska – ul. Nowy Świat – ul. Krakowskie Przedmieście – ul. Miodowa – ul. Senatorska – pl. Teatralny. Plusem zmiany trasy ma być ominięcie trakcji tramwajowych, o co prosili przedstawiciele urzędów i biur miasta. Dzięki temu będzie nie tylko bezpieczniej, ale i będzie można przygotować platformy wyższe niż ubiegłoroczne. Przedstawiciele organizatorów są w kontakcie z policją i władzami miasta – pierwsze spotkania i ustalenia pozwoliły na szybkie ogłoszenie terminu i trasy Parady Równości 2012. Do końca roku zamknięty ma być skład Komitetu Honorowego Parady Równości 2012, do którego zaproszenia kierowane będą od poniedziałku. Ubiegłoroczny Komitet Honorowy liczył 24 osoby. Do końca miesiąca trwa konkurs na hasło Parady Równości. Bierzcie udział, bo do wygrania 500 zł! :)

Piątkowy wieczór zapowiadał się średnio. Nic się nie dzieje. Gacka nie ma, bo wyjechał do Szczecina na ślub. Michał zorganizował w pokoju obok b4. Mało ludzi potwierdziło przybycie, więc się obraził na świat i stwierdził, że więcej imprez robić nie będzie. No, trudno. Do mnie w ostatniej chwili wpadli Damian.be ze swoim Kubą. Zmusili mnie do picia wódki. Bo naprawdę nie chciałam. Tak, zdarza mi się, że nie chcę!
Trochę się pośmialiśmy i w ogóle, a potem ruszyliśmy do Glam. No, trudno. Tam też za wiele się nie działo. Jasne, było ze dwóch naprawdę ślicznych chłopców… ale to niewielka w sumie atrakcja. Przecież ładni chłopcy są na ulicach w tuzinach dostępni. Niemniej, podziwianie ich musiało mi wystarczyć za atrakcję wieczoru. Jasne, trochę się z Damianem.be i Kubą pokręciłam, ale oni coś nie za bardzo i szybko się zmyli. W takich chwilach jeszcze bardziej cenię znajomości z barmanami. Przynajmniej wiem, że na pewno będą na miejscu i że będą trzeźwi. Że będzie z kim pogadać, powygłupiać się czy coś. Zapamiętajcie: niedobrze jest podpaść barmanowi.

Sobota była nieco ciekawsza. W sensie, że wieczór. Bo w ciągu dnia po tygodniu pełnym pisania, pisania, pisania, postanowiłam odpocząć. Spałam, oglądałam „Gotowe na wszystko” i takie tam marnowanie czasu. Wieczorem Marcinek mnie zawołał na urodziny takiego Damiana w centrum. Wpadłam na chwilkę, bo jednak tego Damiana trochę znam a poza tym – czemu nie. Więc tam jakiegoś drynka chyba wypiłam ale zaraz chciałam się zbierać. Do Sqandal Baru. Okazało się, że tam sporo ludzi tego wieczoru. Było miło. Hennessy miał znów promocję, więc czegoś dobrego się napiłam. Tym razem jednak długo tam też nie mogłam siedzieć… Wybrałam się do Opery, gdzie Marcinek mnie już opuścił. Chciał do domu czy gdzieś tam. Ja się dobrze pobawiłam jeszcze, poskakałam chwilkę. Monky grał. Miałam na Operę przewidziany jakiś-tam czas i mniej więcej tyle tam spędziłam. Na barze nadal Kamilek (ten, co kiedyś w Utopii…) pracuje, więc nie musiałam na drynk długo czekać. Miło go zobaczyć i widzieć, że się nadal dobrze trzyma. Ma ten swój chłopięcy urok niezmiennie. Nie pakuje dalej, nie rozrasta się. I całe szczęście.
Pojechałam potem do Galerii. Teoretycznie na chwilkę, żeby Michasia odwiedzić w jego pracy. Ludzi malutko, Michaś lekko znudzony. Plusem byli dwaj ładni chłopcy. Jeden bardzo młody (Kamil), drugi już pełnoletni (Tomek). Przyjaciele. Śliczni, bez dwóch zdań. Rozmowa z nimi sprawiła, że zostałam dłużej i już nie jechałam dalej. Miałam chyba w planach Glam, ale darowałam sobie. Chłopcy sympatyczni bardzo.

Niedziela minęła na czytaniu, pisaniu jakiś pierdów… Ot, takie tam. Opierdalanie się, nie ma co udawać. No, ale od tego jest niedziela, prawda?
Tym bardziej, że czekałam na poniedziałek. Wracam do szkoły przecież! Rano inauguracja roku oficjalna. Jest Jej Magnificencja, jest Jego Ekscelencja, więc jest i Jej Perfekcyjność. Było miło, dość uroczyście. Potem miałam ponad godzinkę wolnego, spędziłam ją na rozmowie z Michałem G., działaczem samorządowym. W końcu jakoś trzeba samorząd na OSA UW ogarnąć, prawda? Nie zauważyłam jak ten czas minął i nadeszła pora pierwszych zajęć. Dobrze trafiłam wykład History of Philosophy prowadzi dość młody Amerykanin. Jest okej, ma fajny luz w sobie i widać to jak prowadzi zajęcia. Nie będę narzekać.
Potem pierwsze i jedyne ćwiczenia – Academic Writing. Zapowiada się to dość obiecująco. Widać, że kładą w OSA dużo nacisk na tę umiejętność. Zabawne, bo jak mieliśmy pierwsze zadanie podczas ćwiczeń (napisanie jednego akapitu na banalny temat), to prowadzący stwierdził, że mam doskonałe wyczucie akapitu w kontekście całego tekstu, że kompozycyjnie to dobrze brzmi. Gdyby wiedział ile ja w życiu już napisałam… Co prawda po polsku, ale jednak…

Wieczorem zaliczyłam jeszcze z Michasiem inaugurację roku w Collegium Civitas. Było okej. Sala za duszna na taką liczbę ludzi, ale widać, że CC coraz bardziej liczy się na rynku uczelni społecznych. Ja zjawiłam się tam głównie dla wykładu Baumana. Pomijając fakt, że ciężko było mi wytrzymać z powodu braku powietrza, to wykład był okej. Bez rewelacji. Widać było, że prof. Bauman ma wiele do powiedzenia a czasu mało i przez to wszystko takie niedopełnione jest, może trochę chaotyczne nawet (co w zasadzie u niego się chyba nie zdarza?). W każdym razie był to pierwszy mój kontakt z osobą, która radykalnie zmieniła moje życie. Ja właśnie dzięki niemu zrozumiałam co to jest postmodernizm i późna nowoczesność. I dzięki temu żyje mi się dużo, dużo łatwiej. Za to będę mu na pewno dozgonnie wdzięczna.
Potem było wino i skromny poczęstunek. Było miło, spotkałam kilkoro znajomych wykładowców, w tym ważną dla mnie osobę – pewną panią doktor z SGH, która pokazała mi analizę dyskursu. W sensie, że to u niej na zajęciach się nauczyłam tego i ona mnie zapaliła jakoś do tej metody. Potem przecież magisterkę w ten sposób pisałam jedną :) Więc jestem jej też wdzięczna.
W drodze do domu wyciągnęłam Michasia na zakupy do Carrefoura. I oczywiście było nie bez przygód. Urwała mi się torba w drodze do domu… Eh, szkoda gadać. Dobrze, że potem już nie musiałam nigdzie wychodzić i mogłam odpocząć oglądając „Gotowe…”.

Wtorek oznaczał trzy wykłady na OSA. Dzieciaki nie rozumieją, że sukces każdego wykładu zależy od otwartych okien. Ich liczba jest wprost proporcjonalna do możliwości wytrwania wykładu w ogóle. Więc na razie nie otwierają ich, ale się nauczą. Same zajęcia – niezłe w sumie. Miło słucha się rodowitych Anglosasów. Przyda mi się, bo to daje ciągły kontakt z językiem. W zasadzie amerykanistyka – choć to studia kulturoznawcze w zasadzie – to tak naprawdę studia okołofilologiczne przez ten język obcy. Dobre to jest. Minusem wtorku jest to, że zajęcia są na 8:00.
Popołudnie też zabiegane. Najpierw spotkanie w sprawie publikacji pokonferencyjnej. Dość miłe, choć zaczęło się od mojego dialogu z koleżanką M:
– Cześć!
– O, cześć Jej!
– Miło Cię widzieć po przerwie.
– Nom. Przytyłaś, rzeczywiście.
Ha, ha, bardzo śmieszne. Wiem. Ale potem już było lepiej i poszło gładko w zasadzie. Wszystko ogarnięte. Więc po spotkaniu zaliczyłam ISNS, gdzie Jacek Kochanowski zostawił dla mnie teksty bardzo ciekawe. Po naszym spotkaniu pracuję nad perspektywą doktoratu – więc dał mi rzeczy, które rzeczywiście mi się przydadzą. Performance studies. Brzmi okej, coraz bardziej się przekonuję. Czeka mnie przede wszystkim literatura metodologiczna. A to lubię.

Potem spotkanie Queer UW. Mało liczne, niestety. Ale mam nadzieję, że kolejne będą okej. Niemniej, ustalona strategia na rekrutację nowych osób. Plakaty, informacje, Facebook. Dość standardowo może, ale przy odpowiednim wykorzystaniu (a nie po prostu wykorzystaniu) można z tego wiele wyciągnąć. Więc będzie dobrze, mam nadzieję. Jakieś wstępne plany, dyskusje… coś zaczyna się dziać. Prawdę mówiąc, mam sporo energii i jestem gotowa na pracę, więc mam nadzieję, że rąk nam do niej przybędzie.

Środa minęła pod znakiem konferencji prasowej Parady Równości 2012. Wszystko podane: trasa, data. Jest dobrze. Ruszamy mocno z kopyta, to ważne. Bo rok temu popełniliśmy ten błąd, że za dużo czasu zajęły nam duperele. Teraz tak nie będzie. Jesteśmy na dobrej fali wznoszącej :)

Czwartek to dzień zajęć na OSA. Pierwsze dwa wykłady zapowiadały się okej. American Cinema nie może być nudne, prawda? A jednak. Było. Potem wstęp do antropologii i socjologii. Czyli w zasadzie mój temat, moja pasja. Ale… bardzo źle, bardzo źle. Zaskoczyło mnie to, bo na tle tych dwóch pierwszych (na American Cinema stwierdziłam, że idę spać i spałam na siedząco) wykład „History of US” okazał się naprawdę porywający. A to historia! No, trudno. Postanowione: na te dwa pierwsze chodzić na pewno nie będę. Trudno, niech się dzieje co chce. Poza tym na American Cinema pani prowadząca stwierdziła, że nie można używać komputerów i innych takich urządzeń. A ja notuję na iPadzie, więc tym bardziej odpada.
Po południu udaliśmy się z Łukaszem na spotkanie w Ratuszu. Miało być coś na temat strategii Warszawa Różnorodna, ale okazało się, że nie ma prezentacji żadnej tylko jest wręczenie podziękowań. Nuda. Nie na tym nam zależało. Wyszliśmy jak tylko się małe zamieszanie zrobiło.

W piątek spędziłam kilka owocnych godzin w nowej firmie, z którą współpracuję. No co? Jakoś dorabiać muszę!
A wieczorem – czwórka u Gacka. Spokojna w sumie. Choć zaczynam zauważać, że coraz mniej odpowiada mi towarzystwo tam. Nie to, że coś do nich mam. Nie, nie, są spoko. Ale ja chcę młodszych ludzi. Wolę słuchać o ich problemach z panią od matmy niż o tym jak się kłócą z szefową o podwyżkę. Rozumiecie, co mam na myśli? Wiem, że Gacek woli starszych konwersacje i to jest okej. Ale ja myślę o tym jak się powoli od tego uwalniać. Muszę znaleźć trochę inne towarzystwo. Problem jest taki, że mam wrażenie, że nadal tylko Melina i Ordynacka Palace Residence organizują bifory. A reszta dzieciaków się zbiera przypadkowo w 2-4 osobowych grupkach i potem do Glamu się przemieszcza. Nie podoba mi się to, zdecydowanie. Myślę nad tym. Zmienię to.
Bawiłam się w Glam. Znów to powiem: w piątki jest tam niska średnia wieku, która mi odpowiada. W soboty jest gorzej, dlatego w soboty nie muszę się tam zjawiać. Poskakałam dość długo. Wyszłam uboższa o za dużo kasy, jak zawsze. Żeby się dobić (i ponieważ trzeźwa nie byłam…) zaliczyłam jeszcze kebaba koło Glam. No, trudno, stało się. Był dobry w każdym razie.

W sobotę bifor też u Gacka. Tym razem urodzinowy. Paulina, z którą w zasadzie dzieli pokój (to jego była dziewczyna – tak, Gacek jest pedałem) obchodziła rocznicę przyjścia na świat. Skromna impreza w niewielkim gronie najbliższych znajomych. Było sympatycznie. Znów nie za bardzo miałam ochotę na picie, ale znów mnie zmusili. Nie wiem, czy moi znajomi nie rozumieją, ale jak mówię, że nie chcę, to myślą chyba, że żartuję albo z przekory tak mówię. Nie, nie z przekory. Mówię tak dlatego, że naprawdę nie chcę.
Stanowcza byłam jednak wobec tego, że nie chcę iść do Glam, tylko do Toro. Ja wiem, że Toro to nie najlepsze miejsce na świecie… ale czasem mam po prostu dość Glam. A alternatyw innych brak w zasadzie. Więc Toro. Problem polegał na tym, że tam było… no, średnio. Nawet jak na Toro było średnio. Więc po kilku drynkach stwierdziłam, że jednak do Glam na chwilkę wpadnę. Mea culpa, naprawdę. Nie chciałam, ale nie było wyjścia. Przynajmniej miałam pewność, że przy Żurawiej trochę więcej ludzi będzie.

Co do imprez… nic się nie dzieje. Naprawdę, jest źle. Nie ma gwiazd, nie ma wydarzeń. W kółko to samo. Dlatego ugrzęźliśmy w tych samych klubach co tydzień. Bo nie ma sensu iść gdzie indziej. Nic się nie dzieje. Jest to bardzo smutne. Dlatego, że październik zawsze był tradycyjnie miesiącem, gdy działo się bardzo wiele. Urodziny większości klubów. Narodziny wielu klubów. Życie, szaleństwo (jeszcze) braku obowiązków na studiach… A teraz? Posucha. Nic.
Jestem trochę podłamana.

A potem przyszła wyborcza niedziela. Oczywiście, że poszłam głosować. Nadal uważam, że to zaszczyt, że mogę uczestniczyć w procesie wyborczym. Cieszę się, że dane jest mi głosować. I korzystam z tego prawa najlepiej jak potrafię. Koło 20:00 Michał zmobilizował mnie do ruszenia dupy z domu nareszcie. To swoją drogą dość zabawne. Komisję wyborczą mamy po drugiej stronie ulicy. Dojście tam zajmuje nam jakieś 30 sekund. Plus 30 sekund na powrót i, powiedzmy, 2 min na miejscu. Ale musiałam się wykąpać, ładnie ubrać, umalować. No, wiadomo przecież. To odświętny dzień i uroczystość nie byle jaka.
Na miejscu spędziliśmy też więcej czasu jednak. Bo ja wzięłam wszystkie kolorowe długopisy i markery. Wiadomo, że wybory to dla mnie czas ekspresji. Karty wyborcze sumiennie pokreśliłam, pomazałam, dopisałam wiele rzeczy w różnych miejscach… Tak, jako wyborca, mam do tego prawo. I z tego prawa korzystam. Tak samo jak z prawa do dopisania Paris Hilton na karcie wyborczej w wyborach do Sejmu RP i Justynę Kociołek na karcie wyborczej w wyborach do Senatu RP. I zawsze Was do tego namawiam. Liczba głosów nieważnych w mojej obwodowej komisji wyborczej – 15. W komisji mojej mamy – 38. To znaczy, że tyle osób oddało głosy nieważne. Jasne, część niecelowo. Ale nie przesadzajmy. Dlatego uważam, że część z nich to akty politycznej ekspresji. Każdy nieważny głos to jak pokazanie środkowego palca wszystkim kandydującym. Uważam, że na to zasłużyli i zasłużyły. Bo choć uważam, że było kilka rozsądnych osób (Sendecka, Kalisz, Gadzinowski, Nowicka, Palikot i jeszcze kilkoro innych) to uważam, że żadne z nich na mój głos nie zasłużyło. I tyle. Namawiam Was, żebyście to samo zrobili przy kolejnych wyborach jeśli nie wiecie na kogo głosować.
I pamiętajcie, że dla mnie głosowanie to nie takie hej-siup. Ja muszę wystawić zaświadczenie mamie, że upoważniam ją do odebrania zaświadczenia mojego. Ona idzie z tym do Urzędu Miasta, odbiera tam dla mnie zaświadczenie o prawie do głosowania poza miejscem mieszkania, wysyła do mnie i dopiero z tym mogę iść głosować. Więc, jak widzicie, jest z tym trochę zabawy. Ale warto.

Kolejny poniedziałek, kolejne sprawy społeczne. Ja właśnie tak definiuję działalność społeczna. To jest wszystko to, co robisz za darmo, gdy twoi koledzy i koleżanki śpią, bo mogą. I tak właśnie było w poniedziałek. Rano wybrałam się na UW, żeby ogarnąć rzeczy plakatowe. Skoro mamy ruszyć w tym tygodniu i z warsztatami dziennikarskimi i ze spotkaniami na temat Queer UW, to trzeba działać. Wydrukowałam, co trzeba, porozwieszałam, porozdzielałam i mogłam jechać na zajęcia na OSA UW. Potem z kolei, już po zajęciach, zaliczyłam BUW. Skoro bowiem mam prowadzić translatorium w drugim semestrze w IS UW, to chciałam poczytać jeszcze więcej na ten temat. Mam dwie dobre książki, może coś polecę studentom i studentkom z tego. Wydaje się, że zadanie, jakie przed nami stoi, nie jest łatwe. Ale damy radę!
A na sam koniec miałam jeszcze spotkanie informacyjne na temat warsztatów dziennikarskich na socjologii. Miło, choć zawsze może być nas więcej ;) Niemniej, chętne i chętni są, więc mam nadzieję, że coś się z tego urodzi. Będę się starać, żeby tak się stało. Na razie były tylko wstępne informacje i teraz wybieranie terminu pasującego ludziom.

Podobnie pracowity był wtorek. Co prawda zaspałam i nie poszłam na zajęcia ostatecznie, ale czasu tego nie marnowałam. Pracowałam na rzecz Parady Równości. Skoro mamy zorganizować spotkanie na temat organizacji parad i marszy dla organizatorek i organizatorów z całej Polski, to trzeba to też przygotować, prawda? Poszły też mailingi w sprawie praktyk przy Wolontariacie Równości – sporo do samorządów, część do koordynatorów do spraw praktyk. Ja wiem, że wysyłam je nie z mojej skrzynki i dlatego nie są podpisane moim nazwiskiem. Ale to dobrze.
I właśnie dlatego mówię, że mam nadzieję, że przyszłorocznej Parady Równości nie będziemy znów robić w kilka osób. Bo niby zaangażowanych jest więcej, ale jak przychodzi co do czego, to i tak praca spada na nas. Mam nadzieję, że tak nie będzie. I że te maile to wyjątek… Niemniej, poszły. Ładne maile. Poszły też informacje w sprawie rekrutacji do Queer UW. Także do mediów LGBTQ. Mam nadzieję, że chociaż gdzieniegdzie się coś przebije do ludzi. I że się zjawią!

A tego dnia na spotkaniu organizacyjnym w sprawie warsztatów dziennikarskich w OSA… Masakra! 26 osób. Plus kilka, które pisało, że chce ale nie może teraz przyjść. Ale 26 to za dużo. Na szczęście dla mnie (bo już kombinowałam jak się części pozbyć w jakiś logiczny sposób), po zleceniu wykonania pierwszego zadania warsztatowego, zostało już tylko 17 osób. Czyli luz. Stawiam, że 2-3 osoby odpadną i będzie w ogóle super. Oraz drugie na szczęście dla mnie, został chłopiec, na którego obecności mi zależało :) Tak, tak, wiem że jestem okropna ;) Ale nic na to nie poradzę. Jest słodki.
A tak w ogóle to się na spotkanie spóźniłam, bo… nie jechałam rowerem. Okazuje się, że o ile dojazd na dwóch kółkach zajmuje mi jakieś 30-35 min, dojazd komunikacją miejską zajął ponad 50!

Prosto stamtąd pojechałam do Centrum. Na spotkanie z Marcinem. Niby fajnie, bo on się odezwał i zaproponował i w ogóle… Ale jakoś wyszło to niefajnie. On wyraźnie zmęczony, ja jako tako. Ale jakoś atmosfery nie było właściwej. Ostatnio mieliśmy małe nieporozumienie na facebooku, po którym ja się do niego długo nie odzywałam. Nie pasowało mi to, że traktuje mnie tak, jak traktował mnie na początku znajomości – z dystansem, chłodem, sarkazmem i nieuprzejmie. Wydaje mi się, że na to nie zasługuję. I rzeczywiście, Marcin stwierdził, że coś się zmieni. Szkoda tylko, że nam to spotkanie nie wyszło. Szkoda.

Środa znów dla Parady Równości. Najpierw spotkanie z Karoliną – bezcenne jest jej doświadczenie w kwestii szukania sponsorów i takich tam. A potem dziobanie, dziobanie, dziobanie… Uwierzcie, że Parada Równości to więcej pisania niż Wam się może wydawać. Pisanie, pisanie, pisanie. Już nigdy nie oderwę się od komputera. A ponieważ tak tego dnia pomyślałam, to wzięłam się za czytanie książki wieczorem. Czytam teraz w komunikacji miejskiej z iPada, w domu na papierze. Dwie różne, ma się rozumieć, rzeczy. Nie wiem jak wy, ale ja uwielbiam czytać kilka rzeczy na raz. Zazwyczaj nie schodzę poniżej 4. I gdyby dodać jakieś teksty w magazynach, beletrystykę i inne, to wyjdzie koło 7 tekstów. Uwielbiam tak na raz je pochłaniać.

I tak się zastanawiam nad wyborami. Wiadomo już, że Robert Biedroń i Ania Grodzka wejdą do Sejmu. W zasadzie Ania mnie bardziej zaskoczyła. Ale na plus! Bo Robert jest dłużej na ekranach i w ogóle. No, nieważne. Ważne jakie będą tego konsekwencje. Że publicznego obrażania Ani można się spodziewać, to chyba jasne? Skoro mnie obrażają osoby ze środowiska publicznie, podważając moją tożsamość psychoseksualną, to i w Sejmie RP znajdą się tacy, co będą chcieli i chciały powiedzieć, że z Anią jest coś jednak nie tak. Ale wiem, że Anka jest na to gotowa.
Mówi się często o homonacjonalizmie. Czyli o takiej postawie, której elementem składowym jest hasło „głosuj na niego, bo to gej i w ten sposób wspierasz swoich”. To dość ciekawe zjawisko, ale zastanawiam się na ile było istotne w tej kampanii. Bo przecież cały czas się podkreśla, że głosuje się na specjalistów z dziedzin różnych i tak dalej. I że nie głosuje się na kobiety tylko dlatego, że są kobietami. Ale jednak parytet dla nich jest. Tylko dlatego, że są kobietami. Zastanawiam się czy skoro istnieje homonacjonalizm, to można mówić o kobietonacjonalizmie. Albo genderonacjonalizmie. Walczymy o miejsce dla kobiet, tylko dlatego że są kobietami (oraz oczywiście dlatego, że są wykluczone i niesprawiedliwie traktowane) a więc dlaczego nie głosować na gejów, tylko dlatego że są gejami (oraz oczywiście dlatego, że są wykluczeni i niesprawiedliwie traktowani)? Czy jest jakaś różnica? Moim zdaniem nie. Więc wspieranie parytetów a zarazem mówienie, że homonacjonalizm jest bezsensowny, jest niesprawiedliwe. Ale to tak w ogóle z boku temat :) Chcę go tylko rzucić, bo ostatnio nad tym myślałam chwilkę.

Muszę pisać częściej. Ale wiecie jak to jest… początek roku akademickiego zawsze jest trudny. Dużo, dużo się dzieje. I czuję, że jeszcze tydzień lub dwa będą takie. Niestety.

Wypowiedz się! Skomentuj!