Człowiek chce dobrze i co z tego wychodzi? Jak zawsze, nic.
Impreza „Rok Bez U” okazała się dobrym pomysłem. Wszystko się udało, wszystko poszło zgodnie z planem. Nawet policji nie było – najpewniej przez to, że w bloku w tym samym czasie odbywały się inne szalone domówki i tym się sąsiedzi bardziej przejmowali. Albo i nie. No, w każdym razie cieszę się, że nie musiałam znów się z panami i paniami na niebiesko ubranymi użerać. Zawsze to jeden kłopot mniej. Bo że po imprezie dokonuję jej ewaluacji, to chyba dla wszystkich oczywiste? Tym razem doszłam do wniosku, że zabrakło szklanek dla osób nie pijących alkoholu. Jako że w plastiki nie chciało mi się bawić (bo nie chciało mi się po podróży z Gdyni iść po nie do sklepu…) to wszyscy dostali szkło. Pomysł był taki: na wejściu dla każdego welcome drink i w ten sposób każdy ma szklankę od razu dla siebie, żeby potem sobie w niej mieszać co tylko się chce. A jednak były osoby, które nie piły alkoholu, a więc i 007, który rozdawany był na początku nie mogli się poczęstować. A to oznaczało, że nie mają szklanki swojej. I to jest wniosek na kolejną imprezę – żeby o nich nie zapominać. Bo, oczywiście, szklanki były, tylko że schowane i musiałam się o to martwić podczas imprezy a powinnam przed załatwić. Jestem perfekcjonistą, więc na przyszłość takich wpadek nie mieć. Tym bardziej, że na każdej imprezie i tak jest sto tysięcy spraw do załatwienia. A to czy jest lód, kto jest w łazience, czy mogę z nimi na chwilkę stanąć i pogadać, czemu muzyka buczy za bardzo, gdzie są zapałki, czym mamy to powycierać… Zawsze tak jest. Więc minimalizacja wpadek, których można uniknąć jest absolutnie priorytetowa.

Pojechaliśmy potem do Glam. Oczywiście, widziałam, że coś się dzieje. W sensie, że jakieś emocje się rodzą. Ja tam nie mam nic przeciwko emocjom. Znacie mnie, ja stoję po stronie miłości – nawet takiej jednonocnej. Zawsze to jakaś miłość.
I różne emocje się tworzyły. Stąd też tak a nie inaczej rozsadziłam ludzi w zamówionych przeze mnie pięciu taksówkach. Jeśli ktoś myśli, że przypadkowo siedział z kimś innym, to jest w błędzie. Ja wiem, to aż niezdrowo, żeby tak zawsze się pod każdym względem kontrolować. Ale ja lubię.

Ja siedziałam w taksówce z Robertem, Michałem i Antosiem. Też nie bez powodu. Byliśmy potem w Glam. Nie bez powodu piszę o tym jeszcze raz – bo przecież na tym skończyłam poprzednią blotkę – musiałam pewne rzeczy przetrawić, przeczekać. Pewne emocje musiały się we mnie wybrzmieć.
Więc pod Glam czekał na nas Marcinek i Michaś z Krakowa. Weszli z nami. Przynajmniej tak mi się wydawało. Nie minęła chwila, a okazało się, że nie ma Marcinka i Michała (nie Michasia!) – dopiero po jakimś tam czasie dowiedziałam się (z SMSa w odpowiedzi na mojego wysłanego), że są w Szpulce czy innej Szparce. Fajnie, pomyślałam sobie. Chwilę potem widzę, że Rober z Michasiem się całują. Fajnie, pomyślałam sobie. I nie był w stanie pomóc nawet ten alkohol, co go spożyłam.
Musiałam wyjść stamtąd, coby nie widzieć tego wszystkiego. Zamówiłam taxi, powiedziałam współlokatorowi, że jadę. Oni nie chcieli jeszcze, więc sama wsiadłam i do domu przyjechałam.

I to jeszcze ostatnio na blo było. Nie było zaś tego – bo nie wiedziałam – że Michaś pojechał za mną. Wsiadł w jakiś tramwaj czy coś i jechał do Meliny za mną. Miał u nas nocować. Ja byłam mocno wkurzona. Rozebrałam się, zmyłam, wyłączyłam jeszcze w taxi głos w telefonie, żeby nie reagować na SMSy czy połączenia przychodzące (bo, oczywiście jak wyszłam, wszyscy zaczęli wydzwaniać i pisać). Zamknęłam się w pokoju, poszłam spać. Sen pomaga na emocje.
Zastanawiałam się, oczywiście, dlaczego tak emocjonalnie i irracjonalnie zareagowałam. I nie wiem w zasadzie do tej pory. Czy bardziej zabolało mnie całowanie się Roberta z Michasiem czy Michasia z Robertem? A może wyjście bez słowa Marcinka z Michałem? Czy raczej wyjście bez słowa Michała z Marcinkiem? Sama nie wiem.
Oczywiście, że każda z odpowiedzi świadczy o irracjonalności. Wiem to. Szukam jednak odpowiedzi, która jest właściwa.

Minus tego był taki, że Michaś, gdy dotarł pod blok – próbował się dostać do domu a ja spałam i nie obudziłam się, by go wpuścić. To akurat było niefajne, bo musiał wracać do Krakowa. Chociaż, z drugiej strony, nie musiał. Numer do Michała miał, mógł dzwonić i dopytać kiedy on wróci.

Od niedzieli zaczął się dla mnie czas ciszy. Wyłączony głos w telefonie mam do tej pory. Leży sobie gdzieś z boku i raz na kilka godzin spoglądam na niego (i na dwa pozostałe też), sprawdzając co się dzieje. Nie odebrałam ani jednego telefonu aż do piątku chyba. I to nie tylko od czterech osób, o których mowa powyżej (chociaż od nich przede wszystkim), ale od nikogo w ogóle. Jasne, oddzwaniałam do niektórych, ale rzadko, po czasie i bez pośpiechu. To była silna emocja i chwilkę jednak trwało zanim sobie z nią poradziłam.
Bo bycie mną oznacza m.in. to, że trzeba się kontrolować. Cały czas, bez przerwy i bez chwili wytchnienia. Nie chodzi tylko o zachowanie wobec innych czy coś ale też o stany emocjonalne. Są takie emocje, na które nie chcę móc sobie pozwalać – z nimi też muszę sobie radzić, najlepiej zanim się pojawią. Tak, zanim. Tak jak napisałam jakiś czas temu: chcę znów wrócić do tego momentu w swoim życiu, w którym udawało mi się nie wchodzić w relacje emocjonalne z ładnymi chłopcami. Bo tak przecież miałam jeszcze jakiś rok temu. I to wymaga udaremniania pojawiania się pewnych emocji. Niełatwe to, wiem – ciągła kontrola i urefleksyjnianie swoich znajomości (i pojawiających się znajomości) są absolutnie niezbędne. Urefleksyjnianie pozwala oczywiście nazwać pewne rzeczy, nadać im przez to jakiś status ale i poddać je obróbce. Nadanie nazwy, jak wiadomo nie od dziś, zjawisku czy fenomenowi (jak woli fenomenologia), sprawia że owe zjawisko (fenomen) są dla nas dotykalne, namacalne, a dopiero wówczas można działać na tym zjawisku (fenomenie). Stąd tak ważne w wielu terapiach jest nazywanie emocji, jakie posiada klient/pacjent. Dopiero, gdy uda się je nazwać, można próbować sobie z nimi radzić.

W poniedziałek udało mi się – w drodze do Carrefoura (lodówka po powrocie puściutka!) – odebrać list na poczcie. Oczywiście, nie było to takie proste. Myślałam już kilka razy o tym, żeby wydać pozwolenie na zostawianie poleconych w skrzynce bez potwierdzenia odbioru (można taką dyspozycję złożyć na poczcie), bo to stanie w kolejkach po odbiór awizowanej przesyłki jest strasznie męczące. Tym bardziej, że w tej poczcie śmierdzi. Wentylacja tam żadna i jak przychodzą czasem – zazwyczaj niestety starsi – śmierdzący ludzie, to potem cały dzień ich zapach w miejscu się trzyma. Fujka. Na szczęście wytrzymałam, odebrałam list.
To przesyłka od mamy – w środku list z OSA UW do mnie. Decyzja o przyjęciu na studia I stopnia na kierunku kulturoznawstwo ze specjalnością studia amerykańskie. Czyli amerykanistyka, mówiąc po ludzku. Mam oficjalny dokument, który to potwierdza. Wbrew pozorom, posiadanie go jest dość ważną rzeczą. To decyzja administracyjna i gdyby okazało się, że coś jest nie-tak, system komputerowy (lub człowiek) nawalił, to jest to jedyny dowód na to, że mnie przyjęto. Ja wiem, że najczęściej tego typu pisemka się wyrzuca. Ale robią tak tylko ci, którzy nie są mną. Ja kocham pisemka, bo znam ich wagę.

Ot, okazało się, że jeden z adresatów moich pisemek, Przewodniczący Zarządu Samorządu Studentów UW wystartował w wyborach do Sejmu RP! I to z listy PiS. Teraz przynajmniej wiem, czemu tak zależało mu/im, by część o studentach i studentkach LGBTQ nie znalazła się w Raporcie Studenckim, za który odpowiadali. Wiele rzeczy mi się teraz wyjaśnia… Co, oczywiście, nie oznacza, że zamierzam cokolwiek zmieniać. Nadal będę – do końca swojej kadencji – kontrolować działania Zarządu jako członek Komisji Rewizyjnej Samorządu Studentów UW. Ów zresztą kandydat napisał do mnie niedawno – w nawiązaniu do naszej rozmowy z czerwca 2011 – że czeka na moje propozycje zmian w projekcie nowego Regulaminu Parlamentu Studentów UW. To miłe. Oczywiście, propozycje te przygotowałam i jemu przesłałam. Uważam, że taki sposób współpracy mogliśmy już dawno osiągnąć. Na wszelkie podobne prośby samorządów jednostkowych odpowiadałam już dawno, zawsze w pełni sił i na tyle kompetentnie, na ile potrafię. Bo możemy się ideologicznie co do niektórych rzeczy nie zgadzać (i nie chodzi nawet o ten PiS, ale o sprawy uniwersyteckie nawet), ale to, że się znam na przepisach samorządowych i uniwersyteckich wszyscy raczej jednogłośnie zawsze podkreślają. Cieszę się, że dla dobra społeczności akademickiej UW mogę chociaż tyle zrobić – zaproponować poprawki, które moim zdaniem wpłyną korzystnie na działalność samorządu. Jasne, wiem że większości wydaje się to czymś totalnie zbędnym i 99,9 proc. studentów i studentek się tym nie interesuje. Wiem, wiem. Ale wiem też, że nie muszą się interesować, a mimo wszystko działa to na ich korzyść.
A co do Raportu Studenckiego – oczywiście w tym roku zamierzam także powalczyć o część dotyczącą studentów i studentek LGBTQ studiujących na UW. Nie odpuszczę. To będzie trzecie podejście do tematu.

Wybory do Sejmu i Senatu RP są tematem, który w zasadzie pojawiał się zawsze na blo w formie raczej anegdotycznej – gdy chwalę się, że oddałam głos na Paris Hilton. Ale w tym roku może być inaczej. Coraz więcej dociera do mnie informacji o osobach LGBTQ startujących w tych wyborach. No, i chwała im za to! Niech startują, niech korzystają z praw jakie mają. Oczywiście, problem polega na tym, że dla większości z nich ten start niczego nie zmieni. Bycie na liście Palikota to miła sprawa, ale realna szansa na wejście do Sejmu – w zasadzie zerowa na chwilę obecną. Więc fajnie, że ktoś poza SLD chce tych ludzi u siebie i w ogóle, że Ania Grodzka jest „jedynką” w jakimś okręgu… Fajnie, fajnie ale to tylko miłe gesty i nic poza tym, moim zdaniem. I wie o tym chyba też Palikot, dlatego tak odważnie je czyni. Bo nie ma nic do stracenia.
Zastanawiam się też, tak prawdę mówiąc, czy ci wszyscy ludzie naprawdę sądzą, że mają kompetencje. O ile Biedroń otarł się już o „dużą” politykę o tyle Ania Grodzka czy Anka Zet… No chyba nie aż tak bardzo. I zastanawiam się czy startują dla performance’u, dla wygranej czy dla rozpoczęcia jakiejś debaty. Albo może inaczej: który z tych argumentów przeważa. Podoba mi się cytowanie Kwaśniewskiej, która mówi, że „poparłaby Anię Grodzką”. Poparłaby, więc nie poprze. I na tym należałoby się skupić – nie że poparłaby ale że nie poprze jednak.
Może za 4 lata ja wystartuję? Będę mieć już tytuł doktora (odpukać w niemalowane!), skończę już przygodę ze studiowaniem (nie daj boże, żeby było inaczej!) i będę w kwiecie wieku (18 lat), by móc startować w pełni świadomie. I na przykład z hasłem: „Ja też chcę 10 tys. zł pensji!” Taka szczerość wobec wyborców: że startuję, bo chcę sporo zarabiać za względnie prostą dla mnie pracę. Jasne, będę wykonywać sumiennie wszystkie obowiązki, będę się zjawiać, zabierać głos, głosować, ale nie będę gwiazdą jakąś specjalną w tym Sejmie. Ot, mróweczka jakich większość jest przy Wiejskiej, która robi swoje i nikomu nie wadzi. Oraz zgarnia pensję 10 tys. zł miesięcznie. Ciekawa jestem na ile wyborcy cenią szczerość u kandydatów i kandydatek. To mogłaby być próba. Że jasne, jakieś tam poglądy mam, coś tam chcę osiągnąć i na czymś mi zależy… ale moim głównym powodem startu jest ta pensja nieszczęsna. Pełna szczerość.

Wracając zaś do pisemek… W tym tygodniu walnęłam kolejne. Tym razem do władz samorządu na Wydziale Polonistyki UW. Bo sprawa jest taka: na stronie internetowej na miesiąc przed sesją powinien być publikowany jej terminarz. A nie ma. Ponoć nigdy nie ma problemu z dowiedzeniem się kiedy są jakie zaliczenia/egzaminy, no ale nie o to chodzi. Przepisy uniwersyteckie mówią wprost: że trzeba. A tak w ogóle to kalendarz ów powinien być ustalony w porozumieniu z Samorządem Studenckim. Więc ja jestem ciekawa jak to wyglądało. Czy rzeczywiście Zarząd Samorządu Studentów Wydziału Polonistyki UW uczestniczył w tym procesie. Napisałam więc do nich. I po 2 dniach dostałam odpowiedź. Rzeczową – że nie wiedzieli, że coś takiego jest, że nie ma i to może rzeczywiście niedobrze i czy ja wiem, co można zrobić w tej sprawie, bo oni chcą się tym zająć. I to rozumiem: jest wola zajęcia się sprawą i szczerość przyznania się, że nie wiedzą jak i co zrobić. I spoko, przecież nie muszą wszystkiego wiedzieć. Ja studiuję na pewno dłużej niż oni ;) więc mogę doradzić. I doradziłam w długiej wiadomości, co należy zrobić.
Prawdę mówiąc, zaskoczyli mnie. Bo byłam pewna, że oleją i nie odpiszą. Albo że napiszą, ale nie będzie im się chciało tym zajmować. Oczywiście, byłam gotowa już sprawą zająć się samodzielnie – napisać do Dziekana, pójść do niego, a nawet w razie konieczności władze rektorskie w to wmieszać. Ale okazuje się, że jest ktoś poza mną, komu jednak poczucie obowiązku nakazuje, żeby to zrobić. Super – w moich oczach to plus, bo choć na tym polegają obowiązki samorządowców na UW, to najczęściej są olewane.

No, ale wracając do rzeczywistości… W środę byłam w kinie. Przedpremierowy pokaz „Ciszy”. Film w kinach jakoś w połowie września, ale już teraz mogę powiedzieć: warto iść! Fragment mojej recenzji:
„Akcja filmu toczy się wokół dwóch morderstw małych dziewczynek. W 1986 roku była to trzynastoletnia Pia a dwadzieścia trzy lata później dokładnie to sam spotyka jedenastoletnią Sinikkę. Zabójstwa odbywają się dokładnie w ten sam sposób, rzeczy ofiar znajdywane są w tych samych miejscach. Wszystko wskazuje na to, że nie złapany w latach 80. morderca znów zaatakował. W śledztwo zaangażowanych jest kilku detektywów. Sprawą zajmuje się także emerytowany policjant i matka zamordowanej ponad 20 lat temu dziewczynki. Zagadka wydaje się trudna i zawiła. Tym bardziej jednak jest istotnym dla wszystkich, by bezwzględnego mordercę odnaleźć i ukarać za obie zbrodnie. W tle pojawia się oczywiście motyw pedofilski, który dodaje całemu obrazowi bardzo wiele grozy.
Fabuła nie jest może jakoś szczególnie – żeby użyć modnego teraz słowa – innowacyjna. Sposób realizacji sprawia, że dzieło ogląda się nad wyraz dobrze. Reżyser doskonale operuje klasycznymi chwytami realizatorskimi, świetnie radzi sobie z kontrastem i wykorzystuje go w odpowiednich momentach. Świetną oprawę robi muzyka – bez niej każdy thriller byłby nudny. Reżyser zdawał sobie z tego sprawę i dobrał dźwięki do „Ciszy" w mistrzowski sposób. Bardzo mocne są dwie sceny: gwałtu dokonanego na dziewczynce i śmierci mężczyzny w samochodzie tonącym w jeziorze.
Podsumowując: ciekawa fabuła, bardzo dobra muzyka, świetna realizacja, niezłe kreacje aktorskie. Warto zobaczyć „Ciszę”. Choćby dla tej chwili grozy, gdy dowiadujemy się kto stoi za wszystkim.”

Po kinie – spotkanie z Marcinem. Znów z jego inicjatywy. Fajnie, fajnie. Znów we W Biegu Cafe. Zmiana fryzury wyszła mu chyba na dobre. Widać, że jest to teraz zaplanowana inicjatywa, i że wszystko wygląda tak, jak chciałby tego posiadacz. Troszkę nas deszcz zmoczył, ale bez przesady. Przeszliśmy się kawałek do centrum, bo byłam w wielkiej potrzebie zakupu różu w Sephorze. Oczywiście, musiałam się wkurzyć, bo zmienili kolorówkę i moje dawne 03 nosi teraz jakiś nowy, nie wiadomo jaki kolor. Musiałam strzelać i wziąć coś innego. Wzięłam 10. Jest, już teraz to wiem, ciut bardziej różowy i jaśniejszy – może następnym razem spróbuję jeszcze innego. Ale wkurza mnie to, że tak zmieniają. Była natomiast promocja. Przy zakupie dwóch produktów Sephora zniżka 15 proc a przy trzech – 25 proc. Więc wzięłam mleczko do demakijażu, bo potrzebować będę lada dzień nowego a potem pani przy kasie namówiła mnie jeszcze na lakier do paznokci… No, więc wydałam za dużo.
Jak zwykle z Marcinem, było zabawnie. Chociaż zaskoczył mnie mówiąc, że chce iść na imprezę jakąś! Dla niego to zupełne novum, mam wrażenie, bo odkąd się znamy był może na jednej. Albo nawet i nie. Tak, tak, wiem że to dokładne przeciwieństwo mojej skromnej osoby. Stąd ten szok z mojej strony.
Szokiem było także to, że tego dnia we W Biegu Cafe pracował pierwszy dzień Łukaszek. Ten blondyn, który z Filipem jest. Śliczny chłopiec, choć przyznać muszę, że jakoś ma teraz chyba gorszy okres, bo nie wyglądał tak kwitnąco jak dawniej. Niemniej, współczuję mu. Nie dość, że praca w gastronomii nie jest łatwa, nie dość że to pierwszy dzień w pracy, to jeszcze musiałam się mu ja trafić. Ale to było niezamierzone! :)

A co do tej kasy, to jest źle. Bardzo, bardzo źle.
Wakacje, jak zawsze, zrujnowały mi konto. Wiadomo, że moje wpływy w okresie czerwiec-wrzesień są minimalne, niemalże zerowe, więc wiadomo było, że konto też powie mi: wal się na ryj. Ale nałożyło się kilka innych rzeczy na to i jest jeszcze trudniej. Bo oto okazało się, że pewne zaległe przelewy z okresu przedwakacyjnego nadal nie dotarły. I powoli, mam nadzieję, docierać będą. Dodatkowo jeszcze kilka innych, które miały się pojawić w wakacje, z różnych powodów pojawi się później. Pewno we wrześniu. Nie no, dobre i to. Tylko że szkoda, że do tej pory mam totalnie wyczyszczone konto. Ale tak totalnie, jak już od wielu lat nie miałam. Nie ukrywam, że trochę mnie to denerwuje. Dlatego staram się windykować należności nareszcie od innych. Łącznie z Bartkiem (ten ładny, były Anatola), któremu pożyczyłam 400 zł jakiś czas temu a który miał mi je oddać do końca lipca. Powoli zbliża się koniec sierpnia a tutaj nadal nic. Odsetki karne, które mu doliczam są dość zabójcze, ale wiedział o tym jak podpisywał umowę ze mną. I też nie zależy mi na tym, żeby nie wiadomo jak się wykrwawił na tej pożyczce. Wręcz przeciwnie – gdy się odezwał, dałam mu szansę zapłaty wszystkiego z doliczoną jedną dziesiątą karny odsetek, jakie tego dnia miał. Ale nie zrobił tego. No więc trudno. Teraz będę musiała być bardziej bezwzględna. Bo muszę tę kasę odzyskać dość szybko. Jestem gotowa dochodzić swego wszelkimi możliwymi sposobami przewidzianymi prawem. Nie dlatego, że chcę ale dlatego, że naprawdę muszę.

Niewiele się w zasadzie teraz dzieje. Wakacje. Więc siedzę całymi dniami, piszę i próbuję coś zarobić ;) W czwartek oficjalnie ogarnęłam sesję poprawkową. To niełatwa sprawa. Mam do zaliczenia wszystko. No, poza jednym egzaminem z zimy. A tak, to jadę po całości. Jasne, jeden warunek mogę mieć i pewno tak się stanie, ale na razie walka trwa. Napisałam do wszystkich wykładowców, odezwałam się do wszystkich prowadzących i powoli, powoli układa się mój plan na ten czas. To będzie ciężki czas. Mam kilka egzaminów (sama nie wiem ile… 6?) i jeszcze więcej zaliczeń (8? 10?). W sumie niby wszystko do ogarnięcia, ale będą problemy… Gramatyka Historyczna Języka Polskiego to dla mnie czarna magia. A tutaj zaliczenie i egzamin :( Kontynuacją tego przedmiotu jest Analiza Tekstów Staropolskich – będzie hardcore, bo nie byłam prawie na żadnych ćwiczeniach. Plus jest taki, że prowadząca miła, starsza już pani, która wie, że jesteśmy debilami (wszyscy mają z tym problemy) i próbująca nam to ułatwić jak się da. I pójdzie mi na rękę z terminami, więc nie jest źle. A do tego dochodzi Historia Literatury Polskiej – ćwiczenia. Dwa semestry, każdy z inną doktorantką. Jedna powinna dać się ułaskawić, ale druga… byłam u niej chyba dwa razy na tych ćwiczeniach. Więc nie jest pozytywnie nastawiona. Będzie walka. Spodziewam się jednego warunku (więcej nie można!) i biorę to pod uwagę. Mam nadzieję, że Dziekan zgodzi się przedłużyć mi sesję do końca września. Wtedy powinnam dać radę. Jeszcze jakąś tam pracę zaliczeniową roczną muszę napisać, ale to akurat najprostsze. Trochę mam obawy, ale z drugiej strony… jeśli dam radę, to w zasadzie dyplom z tego kierunku mam w kieszeni, bo drugi rok jest prosty, nieobciążający i na luzie.
Będę mogła się skupić na doktoracie. Albo i nie.
Tak, wiem, że biorę na siebie za dużo. Wiem, że powinnam powoli kończyć ze studiowaniem wszystkiego. Wiem, wiem, wiem. Ale to trochę jak uzależnienie dla mnie, naprawdę! Ja kocham studiować :)

Powiedziałabym, że w takiej atmosferze dotarłam do weekendu, ale to nieprawda. Bo wydarzyło się jeszcze coś. Damian.be napisał do mnie, że poznał treść moich rozmów z Mateuszem (jeden z Pasywków) i że w tych rozmowach mówiłam o nim jak o „złamanym chuju”, który „rucha wszystko, co się rusza”. I że jest – co oczywiste – z tego powodu niezadowolony i dlatego nie zjawił się w Melinie w weekend miniony.
No więc chcę podkreślić, że na pewno nigdy tak nie powiedziałam o Damianie.be, bo nigdy nie miałam takiego zdania na jego temat. Gdyby tak było, najpewniej nie trzymalibyśmy się razem kilka lat. Nie miałam też przecież interesu w tym, by kłamać i wbrew prawdzie tak o nim mówić. Nie wiem więc skąd takie pomysły i interpretacje. Wymieniłam w tej sprawie kilka wiadomości z Mateuszem, pytając go o to, czy coś takiego Damianowi mówił, ale on zaprzecza, podkreślając, że w ogóle nie za bardzo z Damianem.be rozmawia a na mój temat czy też na temat naszych rozmów nie rozmawiali w ogóle.
Spokojnie, ja dojdę do tego skąd to się wzięło. A potem osobę odpowiedzialną za próbę włożenia mi w usta słów, których nie wypowiedziałam, pociągnę do odpowiedzialności przede mną. I wówczas nie chciałabym być tą osobą.

Ale mimo wszystko, weekend nadszedł. I dobrze. Ostatni weekend wakacji!
W piątek Gacek i Peggy wyciągnęli mnie na UBU Tuż Obok. Nieistniejący już UBU zrobił imprezę „nad brzegiem Wisły”. Ale tak dosłownie. Przy braku jakiejkolwiek infrastruktury zrobili party nad rzeką. Szłam tam niechętnie w sumie, bo UBU było ciut obok moich muzycznych zamiłowań. A poza tym, wiadomo, UBU było ćpalnio-afterownią, więc i klimaty towarzyskie nie do końca moje. No, ale uległam i poszliśmy.
Na niewielkiej polanie w nadwiślanym lesie rozbito didżejkę, rozstawiono kilka świateł, prowizoryczny bar i dwa tojtoje. I tyle. To wystarczyło. Pomysł plenerowej imprezy – bardzo fajny. Wykonanie i przygotowanie miejsca – naprawdę niezłe. Muzycznie – nie było tak źle. Electro zaczęło się po naszym wyjściu, więc nie narzekam. Było okej. Chwilkę nawet poskakałam, chociaż jednak nie ukrywam, że to nie do końca mój styl imprezowania. A sikanie w toalecie typu toi-toi nie jest czymś fajnym. Oraz dziwię się, że nikomu się krzywda nie stała. W sensie, że nikt do wody nie wpadł. A już największym minusem było oczywiście dotarcie na miejsce, które graniczyło z cudem. Przechodzenie przez nieoświetlone tereny bez chodnika i jakiegokolwiek sensownego traktu pieszego w nocy jest jednak zadaniem trudnym. Tym bardziej, że nie było wskazówek żadnych, mówiących na miejscu -> idź tam, idź tu czy cokolwiek. To minusy.
Obiecałam Gackowi, że przez 1,5 godziny nie będę narzekać, dam imprezie szansę i nie będę marudzić, że chcę iść. Słowa dotrzymałam i nie było to aż takie trudne ostatecznie ;) Wytrzymałam a gdy mój czas minął, Gacek też stwierdził, że zaczyna mu się nudzić i że idziemy dalej. No, to poszliśmy.

Do Glamu, ma się rozumieć. Śmiesznie, bo pierwsze co spotkaliśmy na miejscu, to mocno już najebanego Kubusia (jeden z Pasywków), który upierał się, że do domu nie idzie, bo czeka na Damiana.be. No to czekał. Dostał ode mnie wodę i powoli próbował dojść do siebie jakoś. A my się bawiliśmy. Sporo, naprawdę sporo ładnych chłopców. Jednego czy dwóch nawet zaczepiłam, bo ich nie znam, ale byli zbyt zaaferowani czymś-tam. Wiecie, jak to młode ciotki – mają jakieś swoje towarzyskie ciotodramy i się najbardziej na świecie właśnie nimi przejmują. Dobrze, niech się bawią.
Musiałam oczywiście mieć negatywne przygody. Pomijam fakt, że po jednej wizycie w Glam moje buty ZAWSZE nadają się tylko do prania. Tym razem zdenerwowałam się, bo znów mi ktoś drynk zabrał. A to była Tequila Sunrise moja ukochana! Się zdenerwowałam. I trochę się dziwię ludziom. Ja wiem, że to taniej i w ogóle że nie trzeba płacić wtedy za picie a można poczuć alkohol w ustach i we krwi. Ale że tak się nie boją… Przecież w klubach są różni ludzie, bywają też zakaźnie chorzy od których można się czymś zarazić w ten sposób. Pomijam fakt, że wówczas „oszczędność” nie-wydawania kasy na drynk pójdzie się jebać, jak trzeba będzie na lekarza i leki wydać ale – co gorsza – to może uniemożliwić zabawę w najbliższym czasie, nie wspominając o innych rzeczach, których z powodu zakaźności swojej własnej nie będzie można robić. Zatem przemawiam do rozsądku tych nielicznych, którzy czytają blo – nie ryzykujcie. A jak jesteście ładnymi chłopcami i chcecie drynk, a nie macie kasy – podejdźcie do mnie czy tam do kogoś i zapytajcie „ej, postawisz mi drynk?” Zapewniam, że bez konieczności zwracania mi tego w jakikolwiek sposób, z chęcią zapłacę za taką osobę.
Poszłam kupić kolejny drynk, który chwilę potem wylądował na mnie prawie cały z powodu przepychającej się lesbijki. Same nieszczęścia.
Wybawiłam się w sumie, bo do domu wracałam przed 6:00. Z Gackiem zaliczyłam jeszcze kebaba po drodze, nie ma co ukrywać… Generalnie noc udana, choć mogło być lepiej pod względem towarzyskim w Glam. A! I zapomniałam, że jakiś koncert był tej nocy w klubie. Ale nie wiem za bardzo kto występował ani jak wypadł. Staram się omijać tego typu wydarzenia i spędzać je w sali gdzie nie słychać koncertów. Nie chcę się denerwować niepotrzebnie.

Sobota okazała się jeszcze bardziej szalona. Raz, że zaczęliśmy w Sqandals Bar na Rynku Starego Miasta. To dla mnie nowe miejsce a i generalnie miejsce chyba nie najstarsze, bo powstałe w miejscu dawnego Queer. Zresztą od Queer się nie odcinają teraz, bo mają gdzieś tam w logo, że „by Queer”. Tak jak nigdy do Queer nie dotarłam tak pewno i nie dotarłabym do Sqandal Bar, gdyby nie zaproszenie od nich. Napisali do mnie maila, że chcą mnie u siebie, że jest impreza Absolut Naked Boys i że mnie ze znajomymi ugoszczą. No dobra, pomyślałam sobie, czemu nie. Jeśli będzie źle, wyjdziemy. Nie ma przecież problemu.
Oczywiście, wzięłam moją przyjaciółkę Gacek. Do tego Kasiaspyrka, której już dawno nie widziałam i Kocykowa. A niespodzianką wieczoru był Grzegorz Jan. Tak, tak. Ten sam. Zapytacie: dlaczego? Powody są dwa. Raz, że spotkałam go noc wcześniej w Glam i akurat się pojawił gdy myślałam, kogo wezmę. A dwa, że chciałam jakiejś odmiany, urozmaicenia. Poza tym minęło już tyle czasu, że jestem „so over with him” i takie spotkanie nie będzie dla mnie emocjonalnie męczące. Grzegorz zresztą większość wieczoru był milczący. Chociaż nadal ma tak, że jak wypije ciut więcej, to ma potrzebę kontaktu fizycznego i robi wszystko, byleby tylko kogoś dotykać, trzymać, czuć choćby nogą ocierającą się nogę. To taka jego cecha charakterystyczna. Przywykłam.
W samym Sqandal było naprawdę fajnie. Pomijam fakt, że przyjęto mnie strasznie ciepło i że wypiliśmy litr Absoluta podawany przez sympatycznego barmana Krzysztofa (oraz panów hostów z Absoluta, z których jeden pił szoty z uczestnikami imprezy i gdy doszedł do nas, ledwo już chodził). Sqndal jest zdrowo kiczowatym miejscem. Takim, które jest różowe i pluszowe i się tego nie wstydzi. Ale nie udaje też, że to wszystko jest na poważnie. I dobra muzyka! Co prawda nie ma dja czy coś, ale bardzo ładnie grają – miejsce rozjaśniają też monitory z jakąś FashionTV czy coś (nie wiem w sumie, bo siedziałam tyłem do nich). Fajnie, przytulnie. Nie jest to największe miejsce na świecie, ale nie udaje też takiego. Prawdę mówiąc, byłam zaskoczona też liczbą ludzi, którzy się tam bawili. Bo było, w zasadzie, pełno. Wszystkie stoliki zajęte. I ludzie się dobrze bawili. Widać od razu – i to moim zdaniem właściwy kierunek – że to lokal dla zagranicznych ciot, które przyjeżdżają do Warszawy. Lokalizacja niemalże wymusza takie targetowanie, bo nie jest stamtąd najbliżej do innych miejsc LGBTQ w Warszawie. Co zresztą nas denerwowało, bo mżawka przeszkadzała nam w drodze do taxi po wyjściu ze Sqandal Baru. Ale generalnie: warto odwiedzić i chociaż raz zobaczyć jak się imprezuje na Zachodzie. Tak, tak, na Zachodzie. Bo nie zapominajmy, że może poza Wielką Brytanią i Niemcami, wszędzie tam są przede wszystkim bary różnego rodzaju i różnej maści, w których całe to pedalstwo się wieczorami bunkruje. Takie bary jak Sqandal.

Pojechaliśmy potem do Glam. Mieliśmy iść do Le Garage (!) ale czasu nam zabrakło i wybraliśmy Glam. No i znów: muzyka okej, buty do prania, ludzi sporo. Ale ładnych chłopców mniej niż w piątek. Generalnie mam takie wrażenie, że ich mniej w soboty jest tam niż w piątki. Ciekawe, czy po prostu wysiadają po piątku czy też od razu planują, że będą bawić się tylko jeden dzień?
Widziałam też Roberta, który chyba ani razu tej nocy do mnie nie podszedł. Za to bawił się znakomicie z Tym Drugim i z jego partnerem. Momentami aż byłam w szoku, że pozwala sobie na takie wygibasy. Bo już wskakiwanie na kogoś jest dość karkołomną figurą taneczną. Zwłaszcza po alkoholu.
Wydarzeniem nocy dla mnie było spotkanie Marcina. Takiego Marcina, co to był legendą zawsze w moich opowieściach, bo to właśnie ten Marcin odpowiada za rozdziewiczenie mnie! Tak, tak, z nim miałam ten słynny swój pierwszy raz w kiblu Utopii wiele lat temu. Boże, niesamowite. Nie wiem jak to się stało, ale stało się. Marcin znów jest grubszy (gdy go poznałam był właśnie po diecie i zrzucił kilkanaście kilogramów) ale poza tym zmienił się, mam wrażenie, niewiele. Strasznie zabawne to było. Takie spotkanie po latach. Bo w zasadzie, gdy wyjechałam wówczas z Warszawy, nie odzywaliśmy się chyba do siebie w ogóle. Pogadałam z nim chwilkę. Trochę grzecznościowo, a trochę dlatego, że naprawdę ucieszyłam się na jego widok. Wiem, wiem, dziwne to w sumie, ale tak było.
A koło mnie był wówczas też Arek – nastolatek poznany tej nocy. I tak jakoś od słowa do słowa… wyszło na to, że jedziemy do Luzzter. Tak, tak, do tego klubu, o którym myślicie.

W minioną sobotę stało się to, na co niektórzy czekali. Mekka zaćpanych warszawskich klubowiczów doczekała się mojej wizyty. Przeżyłam swój pierwszy raz w Lu. Wrażenia? Hm, średnie. Myślałam, że słynna czarna sala jest ciemniejsza. A tam dość jasno jest (przypominam sobie jedną z sal Łodzi Kaliskiej chyba w Krakowie, gdzie jest NAPRAWDĘ czarno). Muzycznie myślałam, że będzie bardziej electro, czyli że mniej mi się spodoba. A nie było tak źle. Poskakałam nawet chwilkę. Nie pokazali mi tego słynnego pomieszczenia, gdzie jest tylko mała półeczka, na której wszyscy sobie sypią i zażywają. Więc wizyta taka niepełna trochę.
Ale! Co ważne, mój okołopółgodzinny pobyt w tym miejscu spełnił warunek, jaki stał przede mną po przegraniu zakładu z moją przyjaciółką Gacek w czerwcu jakoś. Odwiedziłam Luzztra. Wybieram się tam za dwa tygodnie (wtedy miał być ten pierwszy raz!), bo obiecałam Peggy, że po jej urodzinach się z nią wybiorę. Niech więc już będzie. Ale nie sądzę, żebym kiedykolwiek jeszcze się tam wybierała. Bo i po co?

Do domu wróciłam jakoś po 8:00 i spałam sobie do 15:00.
Niedziela bardzo spokojna. Z tradycyjnym finałem: pizza. Zamówiliśmy z Michałem i obejrzeliśmy dwie części
„Kill Billa”, którego dotychczas nie miałam nigdy okazji zobaczyć. No co? Przecież zawsze mówię, że nie chodzę na te wielkie przeboje kinowe, bo wkurza mnie otoczka, jaka wokół nich jest. Ale po latach od premiery mogę nadrobić ;) I to właśnie zrobiłam.

Wypowiedz się! Skomentuj!