Znów dużo do napisania, bo tak się jakoś stało, że nie ogarniałam blo przez dłuższy czas… Nic to jednak, właśnie siedzę w pociągu do domu rodzinnego, co oznacza, że będę mieć teraz kilka dni na tło, żeby jednak się tym zając i ogarnąć. Więc zacznijmy od pierwszych dni po Paradzie Równości…
To błogosławiony dla mnie okres, nareszcie bez tysięcy telefonów, setek maili i tak dalej. Oczywiście, rozpętała się dyskusja czy Parada była sukcesem czy nie. Mnie też o to pytali. Ja uważam, że była. Z kilku punktów widzenia. Raz, że udało się zebrać sporą liczbę ludzi (choć zaraz Wojtek Szot powie, ze Wyborczej udało się zebrać tylko 23 tys. podpisów pod apelem do Marszałka Schetyny o zajęcie się projektem ustawy o związkach partnerskich i że taka liczba jest porażka), dwa że Paradę zrobiła w tym roku banda zapaleńców, którzy dotychczas tego nie robili (choć byli wśród nas ludzie z jakimiś przygodami przy organizacji dawnych Parad) a trzy, że w zasadzie wszystko poszło zgodnie z planem. Miasteczko Równości było pomysłem fajnym, którego nie udało się zorganizować jak należy. Za rok będzie lepiej. Mnie oczywiście zastanawia jak to jest, że w Tel Avivie idzie w Paradzie 100 tys. ludzi a u nas tylko 5… i oczywiście nie wiem czemu. Przyczyn widzę wiele. Ot, choćby sam fakt, że nie wiadomo czym tak do końca Parada ma być. Czy radosną czy waleczną manifestacją. I pytanie odwieczne o to, jakie ma być hasło Parady, jej cele oraz kto ma o tym decydować… Imprezy paradowe i paradopodobne przyciągają ludzi w innych miastach dlatego, że są huczne, radosne, kolorowe, wyzwlone i wesołe. Dopóki tak nie będzie w Warszawie, nie mamy co liczyć na tłumy. Jasne, że będą tacy i takie którym taka forma się podobać nie będzie, bedą narzekać na komercjalizację Parady i takie tam. Moim jednak zdaniem tylko takie podejście może sprawić, że będzie nas wiecej. Oraz podkreślam to zawsze: tak, zabawa może mieć charakter wystąpienia politycznego. To, że banda ciot, lesb i transów bawi się na środku Marszałkowskiej jest pokazaniem środkowego palca przeciwnikom osób LGBTQ i w tym sensie ma charakter polityczny.
W poniedziałek po weekendzie odwiedził mnie Robert. Miał zły humor i chciał spędzić z kimś chwilkę. No więc Melina jest miejscem jak najbardziej wskazanym. Dostał drynk, dostał pizzę, zadowolony wrócił do domu. A ja, nie ukrywam, też się cieszę z jego obecności u mnie.
Zresztą takie “powracanie do normalności” trwało u mnie kilka dni. We wtorek rano nareszcie znalazłam czas na zakupy w Carrefour (coś jeść trzeba!) a po południu umówiłam się na dwa spotkania. Jedno z Mateuszem – zdecydowanie o charakterze towarzyskim (kawa, spacer, luźna rozmowa o różnych duperelach) i drugie z Dzymitrym. To nowa postać na blo ;) I najpewniej jednorazowa. To znajomy Grzesia z Krakowa, który mieszka teraz… w sumie to nie wiem gdzie, bo cały czas zmienia miejsce zamieszkania. Tak czy owak pochodzi ze Wschodu, studiuje na Zachodzie i przygotowuje jakieś badanie na temat – jak rozumiem – drag queens w krajach postkomunistycznych. A więc i w Polsce. Ze mną spotkał się jako z osobą, która może dać kontakty do drag queen w Polsce (no, w sumie mogę) oraz “ekspertem” od środowiska LGBTQ w Polsce. Zawsze bawi mnie nazywanie mnie specjalistką czy też ekspertem w jakiś sprawach, bo w zasadzie jedyną rzeczą, w której ja określiłabym siebie ekspertką jest clubbing. No i ładni chłopcy. No i samorządność studencka. No i może jeszcze pojęcie tożsamości w socjologii (i trochę psychologii). Nic więcej nie przychodzi mi do głowy w zasadzie. Ale oczywiście na rozmowę z Dzymitrym się zgodziłam z chęcią, żeby pomóc. Dałam kontakty, coś poopowiadałam… Plus jest taki, że widziałam drag queen show w Kijowie dwa razy, więc chociaż o tyle mam porównanie międzynarodowe ze Wschodem. A to już coś dla niego. Spotkanie miłe zresztą, w języku polskim i angielskim. A że był z koleżanką, to jeszcze po białorusku czy tam po rosyjsku wymieniali z rzadka jakieś uwagi. Sam Dzymitry bardzo pozytywny. Mieliśmy się umówić na spotkanie w weekend, co by z nami poimprezował… Ale nie udało się, bo – korzystając z kontaktu ode mnie – wybrał się do Łodzi na spotkanie z tamtejszym światem drag queen.
Środa była dość zajęta. Najpierw poranna wizyta u dentysty. Jak zwykle w sumie… Niemniej, zbliżamy się do końca. Potem trochę biegania, umawiania się… Udało mi się też tego dnia odzyskać 4 tys. zł, które pewna firma była mi winna. To duży sukces! :) Tzn. ja wiem, że oni mi oddadzą, tylko kwestia tego kiedy. Na razie pożycza mi mBank. I dziękuję mu za to (oraz polecam Wam! naprawdę!).
Część kasy musiałam oddać właścicielom mieszkania tego samego dnia zresztą ;) A wieczorem wybrałam się do offowego Planu B, gdzie Maciej Bieacz przygotował dla bliskich znajomych spotkanie z okazji urodzin. To nie oficjalne party, bo takowe będzie w weekend któryś, ale takie spotkanie “na kawę”. Sympatycznie dość, choć z racji tego, że Plan B jest dość hipsterskim miejscem, to dziwnie się tam czasem czuliśmy. Ja specjalnie chciałam się dostosować i założyłam najbardziej offowe ubranie jakie miałam, ale i tak mam wrażenie, że odstawaliśmy od tłumu. No, trudno. Zahaczyłam też po raz pierwszy o Charlotte. Nie powiem, żeby dupę urywało. Ot, kanapkarnia. Ja wiem, że grzeszę mówiąc w ten sposób… ale tam nic specjalnego nie było. No, może poza tym, że tam ładni chłopcy pracują – spotkaliśmy Michała S. – ale w sumie to się wszędzie dzisiaj zdarza. Stoję więc na stanowisku, że nic specjalnego.
W czwartek udało mi się dotrzeć do okulisty. Muszę raz na jakiś czas wzrok kontrolować jednak. Skontrolowałam i… wszystko ok! W sensie, że wada mi się nie pogłębia i jest nieźle. Pan doktor nauk medycznych sprawdził mi też ciśnienie w oku (obrzydliwe badanie, w którym maszynka pluje trzy razy do każdego oka strumieniem powietrza!) i jestem zdrowa ;) To jakieś pocieszenie, nie?
Tego dnia także odwiedziłam Radio Kampus. Zaprosili mnie, żeby pogadać o Paradzie Równości i o Queer UW. Miło wyszło wszystko. Podczas programu jednak moją uwagę przyciągał młodzieniec, z którym prowadzący się zjawił w studio. Młody siedział co prawda obok realizatora a nie z nami, ale przez szkło mogłam go obserwować. I gapiłam się bez przerwy, bo był zjawiskowo piękny! Blondynek z ciut dłuższą grzywką, ma się rozumieć. Tak, wiem, jestem nudna. A program chyba ciekawy. Co prawda nadal muszę czasem powalczyć o upodmiotowienie mnie jako Jej Perfekcyjność, ale idzie mi to coraz łatwiej. Wychodzę też z założenia, że jednak jak ktoś mnie gdzieś zaprasza to zna mnie choć troszkę i wie, że to dla mnie kwestia ważna.
Czasem zastanawiam się, czy gdybym nazwała się Justyna a nie Jej, to czy byłoby to łatwiejsze. Jak sądzicie?
Prosto z radia pobiegłam do Instytutu Socjologii UW na spotkanie w sprawie działalności Komisji Rekrutacyjnych w tym roku. Jako że znów mam zaszczyt zasiadać w jednej z nich, chciałam posłuchać, dowiedzieć się oraz umówić z całą Komisją swoją na wszystko, co potrzebne. I wszystko fajnie poszło. Zmieniły się zasady rekrutacji na studia zaoczne II stopnia. Teraz nie ma już rozmowy kwalifikacyjnej – przyjmujemy na podstawie dokumentów. Trochę szkoda, trochę fajnie. Nadal podkreślam, że zasady rekrutacji powinny wynikać z wizji tego, czym ma być Instytut Socjologii UW – czy maszynką do robienia osób z wyższym wykształceniem socjologicznym czy też elitarną jednostką, która będzie zbierać tylko najlepszych. Dopóki Instytut Socjologii UW nie wybierze jednej drogi, wszystkie zasady rekrutacji, wszystkie programy studiów i tak dalej mogą być niespójne i powodować pewne problemy i frustracje. Ale to już nie do mnie należy decyzja…
Tego samego dnia wróciłam jeszcze na UW wieczorem na spotkanie Queer UW.
Własnie. Queer UW przechodzi pierwszy mały kryzys. Nie wiem do końca z czego on wynika, ale nie można udawać, ze go nie ma. Wydaje mi się, ze źle zrobiło nam pojawienie się w organizacji Agaty i Moniki. I komentarze takie słyszę cały czas w prywatnych rozmowach na ich temat z pozostałymi osobami z Queer UW. Niby nic się nie dzieje ale dziewczyny tak niefajnie weszły w tryby jakoś tam już działającej maszyny, że nie sposób tego nie zauważyć… Atmosfera się popsuła, jest coraz trudniej. Dwie osoby wyłączyły się z pracy w QUW przez to, kolejne co chwilę mi donoszą o swoich wahaniach w tej sprawie… Nie wiem za bardzo co robić, bo to jednak niełatwe zadanie, by wszystkich jakoś zadowolić. Podczas spotkania odczytałam (na prośbę autorki!) list, który skierowała do nas jedna ze znanych profesorek, która współpracowała z nami przy okazji konferencji naukowej a w którym stwierdza, że zasady funkcjonowania organizacji są złe, ja jestem zła, mam swoją “świtę” w Queer UW i że patrirachalnie zarządzana organizacja ma na celu jedynie wypromowanie mojej osoby i że ona żałuje, że się w to zaangażowała. Emocjonalna, transfobiczna (to chyba boli najbardziej, bo pochodzi ze strony osoby, która uchodzi za autorytet w kwestiach queer theory) wiadomość wywołała wśród osób na sali raczej uśmiechy. Bo można wszystko powiedzieć, wyrazić każdą opinię ale w odpowiedniej formie.
Dyskusja nad sytuacją w Queer UW była trudna. Ja nie ukrywam, że od samego początku wiedziałam, że dwie nowe dziewczyny namieszają w organizacji, ale nie było powodu ani sposobu, by do tego nie dopuścić. Przypuszczałam też, że po konferencji ich działalność tutaj osłabnie, bo traktują Queer UW jedynie jako środek do osiągnięcia celu jakim jest doktorat. Do takiej oceny mam prawo i mam nadzieję, że okaże się prawdziwa. Bo wcześniej wszystko ładnie działało i mam nadzieję, że działać będzie dalej. Jeszcze tylko publikacja nieszczęsna, nad którą przyjdzie nam popracować… Ale to już końcówka. A pomysły na nowy rok działalności mam, jak najbardziej! Więc wierzę, że po tym kryzysie jakoś się podniesiemy i damy radę.
Spotkanie się przeciągnęło i przez to spóźniłam się na podsumowujące Paradę Równości spotkanie w Le Garage. Na szczęście na większości byłam. I na szczęście postanowiono o odsunięciu w czasie rozpatrywania planów co do dalszej naszej współpracy. Wszyscy potrzebują odpoczynku po tym i mi na sam dźwięk nazwy Parada Równości robi się już niedobrze. Więc ta decyzja była dobra. A ja musiałam już lecieć dalej na kolejne spotkanie…
Tym razem w klubie Galeria. Spotkanie – powiedzmy – biznesowe, więc za wiele zdradzać nie będę. Ale mogę zdradzić, że trwało to wszystko do “nad ranem” i że trochę się najebałam ;) Oj, bo wiecie jak to jest… Polacy i Polki ponoć bez wódki dogadać się nie potrafią ;)
W piątek zobaczłam się z Pawłem Kaktusem. Spotkanie po latach. On teraz unika miejsc, gdzie alkohol się leje… Musi z racji terapii. Rozumiem to i wspieram go. Choć żałuję, że się nie widujemy przez to. On teraz mieszka z Kubą Po Prostu przy pl. Trzech Krzyży. Lokalizacja zajebista, czynsz – z powodu “zawirowań” – bardzo, bardzo niski. Czego chcieć więcej? Ja bym tam niezłą biforownię zrobiła ;) Znacie mnie.
Miło było go nie tylko zobaczyć, ale i dowiedzieć się, że u niego dobrze a idzie ku jeszcze lepszemu. Wspieram to! No i musimy pomyśleć nad jakimś wspólnym projektem naukowym. Wiecie, takie badanie socjologiczno-fizyczne czy też fizyczno-socjologiczne może być innowacyjne. A więc jest szansa na kasę ;) Tak, jestem interesowna. Ale ja potrzebuję pieniędzy! Muszę żyć jakoś :)
Wieczorem udaliśmy się na urodziny Mateusza W. (muszę ich oznaczać, bo Mateuszów ci u nas dostatek ostatnio – a wszyscy pasywni). Co prawda to na Bemowie, ale Maciej Bieacz nas zawiózł autem. Szukaliśmy po drodze ode mnie (z Ochoty przez Śródmieście na Bemowo!) apteki 24 h i… nie znaleźliśmy! A ja chciałam jakąś smecktę czy coś, bo mój żołądek nie czuł się za dobrze. Nie to, że coś było nie tak, ale jednak coś tam… wiecie, jak to jest? Lepiej na wszelki wypadek. Ale nie było apteki i musiałam sobie jakoś bez tego poradzić.
Urodziny zabawne. Ludzie w zasadzie nieznani (poza tym, że spora część zna “dość blisko” Mateusza W.) ale jakoś tam się dogadaliśmy. Niemniej, szybko się zmyliśmy. I do Glam pojechaliśmy. A tam całkiem sympatyczny wieczór! Dużo młodych ładnych chłopców, a więc tego, co transy lubią najbardziej ;) Sporo też dawno-nie-widzianych znajomych (z Whitney Houston na czele!), więc i wódki sporo poszło. Podobało mi się, jak Whitney – gdy chciałam jej fotkę na fotoblo zrobić – złapała jakąś pierwszą lepszą dziewczynę przechodzącą obok, żeby nie stać na zdjęciu samotnie. Potem jeszcze postawiła mi szota i stwierdziła, że musimy szybko wypić, żeby ona poszła i żeby nikt nas nie kojarzył ze sobą – dla mojego dobra, ma się rozumieć ;)
W sobotę organizowałam bifor u mojej przyjaciółki. Chciałam zaprosić młodych chłopców i to zrobiłam. Tristan, niestety, przyprowadził dwoch chłopców i dodatkowo jakieś kobiety. Więc więcej raczej już go zapraszać nie będziemy. Sami rozumiecie… Ja za to Pasywki przyprowadziłam. Zabawnie dość. Damian.be i jeden z Pasywków mają nadal emocje. A drugi Pasywek miał być nie tylko miłym towarzystwem w czasie wieczoru ale dodatkowo małą zemsteczką na Mocarze. Zemsteczka za Bartka, wiadomka. A Mateusz się nadawał do tej roli, bo zadręczał jeszcze nie tak dawno Mocara SMSami i wiadomościami na facebooku (zablokował go wszędzie, gdzie się dało), lecz ostatnio udało mu się odciąć od niego… do tego wieczoru :)
Mocar docenił. Powiedział, że plan był dobry. Lubię gdy przeciwnik – mimo tego, że właśnie się na nim odgrywam – potrafi wznieść się ponad to i przyznać, że mi się udała zemsteczka. Plus za to.
Przenieśliśmy się do Glam, gdzie znów sporo wypiłam. Nie na tyle jednak, by nie zjeść potem kebaba z Michałem w drodze do domu! W klubie było wszystko fajnie, poza panem, który na żywo “śpiewał”. Bardzo, bardzo na nie. Robił jedynie okrzyki w stylu “komon!”, “jea!”, “mh!”. Bardzo kiepskie to było. Jestem na nie całkowicie. Dobrze, że miał występ krótki, bo mógłby wszystkich odstraszyć z parkietu. Na szczęście noc skończyła się dobrze dla wszystkich.
Niedziela nie była spokojna. Udałam się na UW na spotkanie klubu parlamentarnego Evolucja, na które mnie zaproszono (bo członkiem nie jestem). Spotkanie z jednej strony fajne, a z drugiej smutne. Nie będę wdawać się w szczegóły, coby Nowej Koalicji nie ułatwiać zadania (tak, wiem że to czytacie). Niemniej, moim zdaniem, rok akademicki 2011/2012 będzie decydujący. Zadecyduje się być albo nie być Evolucji. Jeśli nie wydarzy się coś, co znacząco zmieni siły w Parlamencie Studentów UW, to obawiam się, że za rok po Evo zostaną wspomnienia. I piszę to trochę też po to, by jednak do pracy ludzi zmobilizować.
Wracałam ze spotkania Nowym Światem i zadzwoniłem sobie do mojej przyjaciółki Gacek, żeby zapytać czy żyje po weekendzie… a ta zaprosiła mnie na obiad, który właśnie jedli. Miło, bo Mocar go zrobił i smacznie podał. Posiedziałam, pogadałam, pośmialiśmy się z minionych nocy, pożartowaliśmy z ludzi… Standard.
W poniedziałek wybrałam się do zaprzyjaźnionej firmy. Posiedziałam, pogadaliśmy, ustalaliśmy jakieś rzeczy, trochę im tam ponaprawiałam jakieś duperele… Ale czas gonił, chciałam wpaść na UW, bo tam inauguracja SocjoSzkoły. W tym roku nie udało mi się jakoś specjalnie w to włączyć (inne rzeczy na głowie…), ale wspieram projekt i mam nadzieję, że za rok pójdzie mi lepiej włączanie się w przedsięwzięcie. Chyba, że będą protesty!
Okazuje się bowiem, że z powodu prowadzenia przeze mnie zajęć z licealistami w ramach warsztatów socjologicznych, które UW robi (promując Instytut Socjologii UW przy okazji), Stowarzyszenie Piotra Skargi wysyłało protesty do Mazowieckiego Kuratorium Oświaty :) Nie mam siły do nich, co za banda debili ;) Bez urazy, ale naprawdę trzeba być lekko niepewnym psychicznie, żeby pisać skargę dlatego, że zajęcia prowadzi osoba, która – ich zdaniem – posiada nieuporządkowane życie seksualne i choruje na świerzb (akurat wtedy nie miałam). Zabawne jest też to, że czytają mojego blo, więc mam nadzieję, że i to przeczytają. Przy okazji dodam, że jak każdy protest oszołomów, także i ten okazał się całkowicie nieskuteczny. Prowadziłam homoseksualną propagandę w płońskim liceum, gwałciłam dzieci oraz zjadałam potem ich szczątki, żeby nie zostawić śladów.
Ciekawe, czy będą protestować jak będę kwestować na ulicy na rzecz katolickiej Fundacji Dzieło Nowego Tysiąclecia? Napiszą do Prymasa w tej sprawie?
W poniedziałek spotkałam się jeszcze z Mateuszem O. Wpadł ot, tak na kolację. Zrobiłam ją i chyba niezła wyszła nawet. Nasza rozmowa trudna, bo on nie mógł się otworzyć, ale gdy powiedział wreszcie to, co wiedziałam, że powie, emocje opadły. I mógł wracać do domu. A mnie to coraz bardziej przekonuje, że ta znajomość nie zaspokoi potrzeb i nadziei, jakie ja w niej pokładałam a więc najpewniej trzeba będzie ją skończyć.
Wtorek w większości poświęciłem na pisanie (jakoś trzeba zarabiać…) poza tym na UW wpadłem na chwilkę zobaczyć się z moją promotor i wziąć wpisy ze dwa. Spotkać mi się udało, ale wpis tylko jeden uzyskałam… Niemniej, cieszę się z atmosfery spotkania z promotor, bo mam wrażenie, że było inne niż wcześniej. Konferencja jednak wiele nam dała. Może to tylko moje wrażenie, ale podbudowuje mnie to. Opowiedziałam jej też o moich planach a propos doktoratu i chyba jest zadowolona. Jeśli, oczywiście, uda mi się plan zrealizować…
Koniec roku szkolnego jest ważnym momentem w kalendarzu. Co prawda może i mnie mniej już osobiście obchodzi kiedy się dany rok kończy, ale… nie do końca. Bo przecież gros moich znajomych to ludzie bardzo młodzi, którzy nadal chodzą do gimnazjów i szkół ponadgimnazjalnych. Czasem wręcz bawi mnie, jak widzę na facebooku statusy “dostałem się do liceum!” albo “jednak będę w drugiej klasie!”, “no, to za rok matura!” i im podobne. Bawi w tym sensie, że pamiętam, jak nie tak dawno ja mogłabym coś podobnego napisać. Tylko, że wtedy nie było za bardzo u nas facebooka. A w zasadzie był… ale to już nie ma znaczenia.
Ważne jest to, że z okazji zakończenia roku szkolnego zaprosiłam do siebie Mateusza O. Żeby przyszedł, pokazał świadectwo i się pochwalił. Chociaż, jak sam twierdzi, nie ma w tym roku czym. No, niech będzie. Ja tam oceniać nie będę. Uważam, że każdy ma jakieś ambicje i jeśli je zaspokaja, to znaczy, że ma się czym chwalić. Przy okazji oczywiście nasuwa się pytanie czy ja mam się czym pochwalić w mijającym roku akademickim? No, pomijając fakt, że z zimowej sesji zaliczyłam jeden przedmiot a w letniej jeszcze ani jednego, to nie za bardzo… wydawałoby się. Ale tak nie jest. Wiem, że nie podchodziłam do egzaminów nie dlatego, że nie potrafię, że się boję czy też że mi się nie chciało, ale dlatego, że moją ambicją było w owym czasie co innego. Proste. Poza tym, nie zapominajmy, że moje studia doktoranckie (w przeciwieństwie do filologii polskiej) zmuszą mnie nie tylko do zaliczania zajęć, ale także do innej działalności. Z której zresztą muszę się “spowiadać”. I to też zrobiłam.
Jak więc mój miniony rok akademicki wyglądał?
– W minionym roku akademickim opublikowałem pracę "Śmierć prezydenta. Analiza momentu dyskursywnego w ogólnopolskich dziennikach drukowanych" w tomie "Katastrofa smoleńska. Reakcje społeczne, polityczne i medialne" pod redakcją Piotra Glińskiego i Jacka Wasilewskiego. Książkę wydało Wydawnictwo IFiS PAN. Praca jest sprawozdaniem z badania dyskursu medialnego w dniu śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego oraz w dwóch kolejnych dniach na podstawie ogólnopolskich dzienników drukowanych.
– Jestem także współautorem książki "Przemilczane, przemilczani. Raport z badań nad sytuacją osób LGBTQ na Uniwersytecie Warszawskim", w którym znajdują się teksty zarówno przeze mnie napisane jak i takie, których współautorem jestem. Książkę wydało Queer UW.
– Przyjęto do druku moją pracę "Dewiant wkracza na uczelnię. Krótka historia obecności osób homoseksualnych w polskiej myśli społecznej", która ukaże się w tomie "Polska socjologia wczoraj i dziś. Materiały ze studencko-doktoranckiej konferencji naukowej" nakładem AGH w Krakowie. Książka ukazać ma się jesienią.
– Przyjęto do druku tekst, którego jestem współautorem (wraz z Ewą i Pauliną) pt. "Narracja Auschwitz-Birkenau jako dominująca interpretacja Holocaustu". Praca ukaże się w tomie "Kultura Pamięci XX wieku w Polsce i w Niemczech" oraz niemieckojęzycznym tłumaczeniu "Erinnerungskultur des 20. Jahrhunderts in Polen und Deutschland". Wydawcą będzie Muzeum Powstania Warszawskiego. Książka ukazać ma się przed końcem roku.
– W tym roku ukazać ma się także publikacja po konferencji "Kontrowersje Dyskursywne: Pomiędzy Wiedzą Specjalistyczną a Praktyką Społeczną", w której ukaże się mój tekst "Nie jesteśmy chorzy. Walka osób transseksualnych o depatologizację w ramach kampanii Stop Trans Pathologization 2012". Wydawcą jest KUL.
Wygłosiłam referaty: “Nie jesteśmy chorzy. Walka osób transseksualnych o depatologizację w ramach kampanii Stop Trans Pathologization 2012" na konferencji "Kontrowersje dyskursywne. Między wiedzą specjalistyczną a praktyką społeczną", która odbyła się w dniach 18-19 listopada 2010 na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, "Przychodzi lesbijka/gej/trans do lekarza. Queerowanie służby zdrowia – problemy, strategie, perspektywy" podczas konferencji "Strategie queer. Kulturowa i społeczna sytuacja osób nieheteroseksualnych i transpłciowych w perspektywie interdyscyplinarnej", która odbyła się w dniach 3-4 czerwca 2011 na Uniwersytecie Warszawskim.
Uczestniczyłam w kilku wyjazdach zagranicznych:
– W dniach 30 września – 3 października reprezentowałem Polskę podczas 3rd European Transgender Council, której tegorocznym hasłem było "Embracing Diversity. Stretching Boundaries. Demanding Rights". Czterodniowe wydarzenie skupiało naukowców, prawników i aktywistów działających w obszarze spraw osób transpłciowych.
– W minionym roku akademickim uczestniczyłem także w wyjeździe naukowym "It’s T Time! Embracing Diversity", który odbył się w Kijowie w dniach 13-18 października. Organizatorem wydarzenia była Rada Europy oraz International Lesbian, Gay, Bisexual, Transgender and Queer Youth and Student Organisation. Wzięło w nim udział ok. 30 osób z całej Europy. Aktywnymi metodami w trakcie tygodnia wypracowywano rozwiązania dotyczące osób transpłciowych.
– W dniach 28 listopada – 5 grudnia uczestniczyłam w study session zorganizowanej w Strasburgu przez Radę Europy i IGLYO pod hasłem "LGBTQI Young People on the Doorstep of Health Care: Understanding Obstacles and Increasing Access". 
To nie koniec.
– Byłem przewodniczącym Komitetu Organizacyjnego ogólnopolskiej konferencji naukowej "Strategie queer. Kulturowa i społeczna sytuacja osób nieheteroseksualnych i transpłciowych w perspektywie interdyscyplinarnej". W dwudniowej konferencji wzięło udział ponad 30 osób z całej Polski. Przewidziana jest publikacja pokonferencyjna (zima 2011). Wystąpieniom przysłuchiwało się łącznie ponad 110 osób a kolejne 40 śledziło ją w specjalnej transmisji on-line. Nagrania video z wystąpień ukażą się także w internecie.
– Koordynowałem i współuczestniczyłem w badaniach nad sytuacją osób LGBTQ studiujących na Uniwersytecie Warszawskim, które posłużyły potem do stworzenia publikacji "Przemilczane, przemilczani". Książka dostępna jest w wersji drukowanej oraz w formie e-booka. Eksploracyjne badanie było unikalnym w skali kraju oraz Europy Środkowo-Wschodniej przedsięwzięciem.
– Koordynowałem organizację Tygodnia Równości na Ursynowie. W trakcie szeregu wydarzeń (pokazy filmowe, wystawa, prelekcje, dyskusje i wykłady) udział wzięli m.in. prof. Ireneusz Krzemiński, prof. Małgorzata Fuszara, dr Agnieszka Graff, dr Bożena Keff i inni.
– W semestrze letnim prowadziłem co dwa tygodnie w Instytucie Socjologii bezpłatne Warsztaty Dziennikarskie dla studentów i studentek UW w ramach Koła Naukowego Socjologicznego Warsztatu Dziennikarskiego. Projekt będzie kontynuowany także w przyszłym roku.
– Zostałem wybrany na Prezesa trzech kół naukowych na Uniwersytecie Warszawskim: Queer UW, Koła Naukowego Socjologicznego Warsztatu Dziennikarskiego oraz "Gazeta Studencka" – Praktyczna Szkoła Dziennikarstwa.
– Włączyłem się w promocję Instytutu Socjologii UW poprzez prowadzenie warsztatów dla licealistów "Socjologia – zawód czy powołanie?" w podwarszawskich szkołach średnich.
– Zostałem wybrany na członka Rady Doktorantów Instytutu Socjologii oraz na członka Rady Wydziału Socjologii i Filozofii UW.
– Pozostaję redaktorem naczelnym magazynu studentów Instytutu Socjologii UW "Niusy".
– W październiku 2010 obroniłem tytuł magistra na kierunku dziennikarstwo w Instytucie Dziennikarstwa UW oraz rozpocząłem studia II stopnia na kierunku filologia polska na Wydziale Polonistyki UW. Przygotowuję pracę magisterską pod roboczym tytułem "Tworząc język queer" pod kierunkiem prof. dr hab. Stanisława Dubisza.
– Powołano mnie do Komisji rekrutacyjnej na studia II stopnia (zaoczne) w Instytucie Socjologii UW.
Czyli coś tam jednak zrobiłam. I fakt, że nie mam aktualnie zaliczonej sesji i roku na moich trzecich studiach… no mało mnie martwi :) Poza tym wiem, że dam radę. A jak nie… to też przeżyję jakoś. Jestem Jej Perfekcyjność, nie takie rzeczy robiłam!
A co do spotkania z Mateuszem O. (bo od tego zaczęłam!), to wyszło całkiem fajnie. Niemniej, to było nasze raczej ostatnie spotkanie w ten sposób zorganizowane. Wydaje mi się, że dość jasno i od jakiegoś czasu dawałam do zrozumienia Mateuszowi, że jednak chciałabym, żeby ta relacja nabrała innego charakteru. On tego nie chce, nie zrozumiał albo nie interesuje go to. Więc nie ma sensu, żebym i ja się męczyła dalej. Dlatego też zaproszenie na weekendową imprezę, jako że już poszło, jest ostatnim, jakie ode mnie dostał. Nie ma sensu.
No i jeszcze a propos zaliczania, to tego dnia (przed jak i po spotkaniu z Mateuszem) odwiedziłam UW, żeby dostać jakieś wpisy do indeksu. Czyli nie jest ze mną aż tak źle, prawda?
Na UW zresztą potem jeszcze zostałam. Najpierw: spotkanie z dyrektorem Instytutu Socjologii UW na temat zmian w zasadach funkcjonowania doktorantów. Bo jest pomysł, żeby doktoranci za darmo prowadzili zajęcia – nie tylko ci, co dostają stypendia, ale wszyscy. I choć z jednej strony to fajne, bo przecież prowadzenie zajęć samo w sobie jest fajne, ciekawe i w ogóle, daje dodatkowo doświadczenie, uczy wiele… ale z drugiej strony: inni dostają za to kasę, więc może jednak nie jest to do końca fair, żebyśmy my nie dostawali, prawda? No i doktoranci chcą, żeby płacić a dyrekcja będzie się przed płaceniem wzbraniać. Wiadomo. Konkluzji za wiele nie ma z tej dyskusji – może poza tym, że jest szansa na współprowadzenie zajęć albo na to, żeby w inny sposób zaliczać te praktyki dydaktyczne. Z systemowego punktu widzenia największym plusem będzie na pewno to, że nikt nie będzie mógł zostać doktorem nie mając doświadczenia w prowadzeniu jakiś zajęć, co dotychczas jest możliwe.
Moje zajęcia zaś chyba są już zaklepane na 100 proc. Mówię chyba, bo do mnie dokument żaden oficjalny nie dotarł, ale widzę, że jak wół na stronie www widnieje, że w semestrze letnim przyszłego roku akademickiego prowadzę translatorium. No i fajnie. Strasznie się cieszę i jeśli okaże się, że rzeczywiście stanie się tak, to będę najszczęśliwszą transą na świecie :) Nie muszę chyba mówić, że zajęcia będą w klimacie queerowym i że zapraszam wszystkich i wszystkie, których to interesuje, a którzy są na UW, bo zajęcia będą miały status ogólnouniwersyteckich, więc “z zewnątrz” będzie można się zapisać.
Ze spotkania z dytrektorem musiałam uciec na posiedzenie Parlamentu Studentów UW. Bardzo smutne posiedzenie. Frekwencja zatrważająco niska – co świadczy oczywiście o braku kompetencji Marszałka, żeby ludzi zebrać albo żeby tak zorganizować posiedzenie, by wszystkim pasował termin i by się stawili liczniej… Świadczy też o ignorowaniu potrzeb opozycji, która akurat tego dnia stawić się nie mogła i której prawie nie było. Świadczy dodatkowo także o tym, że złą decyzją jest likwidowanie Konwentu Seniorów i nie korzystanie z możliwości jakie daje i z jego doradczej funkcji. Świadczy też o spadku zaangażowania ludzi w ogóle w działalność samorządową. Nie chcę się chwalić, ale gdy ja organizowałam posiedzenie Parlamentu Studentów UW w czerwcu, to frekwencja na nim była, mieliśmy kworum i można było podjąć decyzje w sprawach, w których decyzje były podejmowane. Posiedzenie smutne było także dlatego, że po raz kolejny Marszałek wykazał się absolutnym brakiem kompetencji do prowadzenia posiedzenia. I już nie mówię o kwestiach formalnych (bo jestem formalistą) i jego nieznajomości przepisów dotyczących tego, jak należy posiedzenie prowadzić, czy też takich “udogodnień”, które za moich czasów były standardem jak wyświetlanie porządku obrad na rzutniku za plecami Prezydium Parlamentu Studentów UW… ale chodzi o całkowity brak szacunku do mówców, zwłaszcza mówców i mówczyń opozycji, o niegrzeczne zachowanie wobec nich, o nierówne traktowanie mówców i mówczyń, w końcu o wyrażaną co chwilę stronniczość i pogardę zarazem dla osób, które reprezentują inny pogląd. Przekonanie Marszałka o tym, jaką jest wspaniałą osobą oraz jakimi debilami są wszyscy inni jest nie tyle złe, co smutne po prostu. Bo nikt z posłów i posłanek koalicji nie reaguje. Wyraźnie im to na rękę i nie przejmują się tym, że demokracja wyraża się przede wszystkim w szacunku dla poglądów mniejszości. Czy też w zwykłej pokorze i świadomości, że może jednak nie pozjadaliśmy wszystkich rozumów i warto czasem posłuchać, co inni mają do powiedzenia na ten temat, bo może zauważą coś, czego my nie zauważyliśmy. To jest smutne.
Nie chcę stawiać siebie w pozycji lepszej od innych, ale z racji stażu i pełnionej przeze mnie funkcji w Komisji Rewizyjnej Samorządu Studentów UW liczyłam na to, że jednak wobec mnie Marszałek nie będzie zachowywał się w ten sposób. Ale zrobił to. Dobrze, jeśli naprawdę chce, to ja mogę wyczerpać wszelkie formalne możliwości w czasie trwania posiedzenia do tego, by zrealizować swoje cele, wypowiedzieć swoje zdanie i zabrać głos tyle razy, ile będę chcieć, stosując odpowiednie kruczki i zabiegi formalne. Nie ma sprawy. Tylko po co?
A czy warto, żebym głos zabierała? Nie wiem ilu formalnie teraz jest parlamentarzystów i ile parlamentarzystek. Niemniej, jestem przekonana, że 90 proc. z nich nie przeczytałao projektu Regulaminu Parlamentu Studentów UW, który miał być dyskutowany i głosowany na tym posiedzeniu. Ja przeczytałam. Miałam uwagi. Chciałam się nimi podzielić. Chciałam zwrócić uwagę m.in. na to, że Marszałek może zwołać posiedzenie np. na 21 marca, przenieść je potem na 1 marca, poinformować o tym wszystkich 14 marca i będzie to zgodne z prawem (choć sprzeczne z logiką i zasadami demokracji). Szkoda, że Marszałek nie chciał tego posłuchać. Tzn. ja to oczywiście powiedziałam, ale nikt nie słuchał.
Szkoda też dlatego, że pewno jestem jedną z ostatnich i niewielu już osób, które czytają projekty protokołów z posiedzeń przygotowywane przez Marszałka i zgłaszających poprawki do nich. Szkoda, że chociaż tego tak po ludzku nie docenił.
Jednak po spotkaniu grupy parlamentarzystów i parlamentarzystek z Evolucji, których od zawsze wspieram i zbieram w niedzielę poprzedzającą posiedzenie Parlamentu Studentów UW widzę, że może nie być łatwo to zmienić. Zapaleńców jest coraz mniej. Ludzie mają inne sprawy, a idee są dla nich coraz mniej ważne. Podobnie w sumie jak posłowie i posłanki aktualnej koalicji, którzy sprawiają wrażenie, że zależy im tylko na wpisaniu potem pewnych rzeczy do CV, co ma im pomóc w walce w innych sytuacjach – politycznych czy zawodowych. Szkoda, szkoda. Kiedyś Parlament Studentów UW był miejscem, gdzie rzeczywiście coś się działo, gdzie ludzie mieli możliwość dyskutowania o sprawach ważnych, gdzie spierały się idee a nie interesy.
Po posiedzeniu Parlamentu Studentów UW udałam się do Galerii. Tam spotkanie o chrakterze – nazwijmy to – biznesowym. Atmosfera miła, trochę konkretów. Mam nadzieję, że sprawa ta zamknie się niedługo i będę mogła zdradzić jej szczegóły :)
Ponieważ ten wieczór to wigilia Bożego Ciała, to więcej osób mogło coś zrobić, wyjść, ruszyć się. A więc namówiłam moją przyjaciółkę Gacek na ruszenie dupska z domu. Damian.be też był w Galerii. Niespodziewanie zjawił się też jego dobry znajomy z Łodzi – Łukasz. Ja też miałam okazję go poznać podczas ostatniego pobytu w tym mieście. Bardzo ładny, męski, z tatuażami, wokalista zespołu rockowego… No wiecie, taki facet przez duże F. Ale tam jakaś negatywna lekko emocja była między nim a Damianem.be (za to moja przyjaciółka miała bardzo pozytywną!) i ostatecznie nie czekaliśmy na tańczących tej nocy chłopców w Galerii tylko przenieśliśmy się dalej. Do końca nie wiedzieliśmy gdzie. W sensie, że do Cudu Nad Wisłą, bo to dość nowe, offowe miejsce. I fajnie, że tam można się wybrać, ale jak nareszcie udało się nam dotrzeć i zobaczyliśmy kolejkę do wejścia, to zrezygnowaliśmy. Właśnie tak bowiem wyobrażam sobie kolejkę z czasów PRL. Dwa kilometry ludzi stoją i czekają. Nie, nie, ja czekać nie będę. Gdybym jeszcze miała pewność, że wejdę i umrę z wrażenia, to może bym się odważyła… ale nie w przypadku, gdy widzę to, co widzę. Że tam w środku (można mówić o CnW, że jest się “w środku”?) nie ma nic takiego, co sprawi, że umrę. Więc nie.
Wycofaliśmy się. Ponieważ było blisko do Gacka, wybraliśmy się do niego. Po drodze kupiliśmy wódkę jakąś czy coś i tak sobie usiedliśmy. Mocar zaraz przyszedł ze swoją szefową, która niniejszym dowiedziała się, że Mocar jest pedałem. Siedzimy, siedzimy i czegoś jakoś nam brakuje. Rozrywki. A ja w kontakcie byłam w Robertem, więc udało się nam ustalić, że jest w Zwiąż Mnie i że zaraz pracę kończy.
Tak, pojechaliśmy do niego. Tak, przeze mnie. Tak, dla niego. Ja, Damian.be i Tomeczek. Bo Gacek już najebany padł spać… Na miejscu okazało się, że impreza rzeczywiście się kończy. Natomiast jeszcze z Robertem coś wypiliśmy i zajmowaliśmy się ogarnianiem a) umierającego już Tomeczka (usnął na schodach…) oraz b) zaginionego w akcji telefonu Damiana.be. Udało się nam i Tomeczka ogarnąć i telefon odzyskać (Volfra Taxi okazała się uczciwa!). Posiedzieliśmy jeszcze trochę a jak Robert skończył pracę, ruszyliśmy dalej! Do Glam! No bo skoro noc ma być szalona, to niech będzie. Tomeczka odstawiliśmy pod domem a sami na Żurawiej wylądowaliśmy. Tam spotkała nas niespodzianka. Dwie grające lesbijki po dwóch utworach… skończyły! Ludzi sporo jeszcze w klubie, pląsają sobie na parkiecie, drynki zamawiają a one kończą! No co za szok. Z podsłuchanej ich romowy z barmanem wywnioskowałam, że one mają zapłacone tyle-a-tyle i nie obchodzi je, co się dalej dzieje z klubem. Żenada i dziecinada. Totalny brak profesjonalizmu. Moim skromnym zdaniem, powinien to być ich ostatni występ z tym klubie. A dodatkowo powinnam powiedzieć wszystkim znajomym właścicielom klubów, że one nie. Że zdecydowanie nie.
Co mnie zaskoczyło, to że ludzie nadal siedzieli! :) Bez muzyki, pogrążeni w rozmowach, podrywach, flirtach i własnych sprawach… nadal siedzieli! To dość zabawne, ale zarazem świadczące o tym, że a) mają dużą potrzebę zabawy, wyjścia z domu, imprezy, b) naprawdę źle że te didżejki wyszły.
Niemniej, po jeszcze jednym drynku my też wyszliśmy. Do mnie. To znaczy Damian.be nie, ale ja z Robertem owszem. I u mnie też piliśmy. Żeby jednak nie było wątpliwości – Robert nie spał u mnie.
Boże Ciało, wiadomo, spędzone w domu. Nawet za dużo roboty nie miałam. I nawet za pisanie blo się wziąć miałam, ale… no, sami wiecie jak to jest. Jak jest wolne, to się czasem po prostu nie chce nic robić. I choć w sumie mam wakacje od jakiegoś czasu, a więc i wolne od jakiegoś czasu, to mogłabym tak codziennie mówić, ale jednak dzień wolny dla wszystkich jest rozleniwiający bardziej niż inne dni :)
A wieczorem: spotkanie z Pauliną i Ewą. Swoją drogą, okazało się, że Ewie się tak samo bardzo nie chciało iść na nie, jak mnie. Dobrze jednak, że poszliśmy, bo było bardzo sympatycznie. Paulina jak zwykle zrobiła dobre przekąski w postaci surowych warzyw oraz sosu jogurtowo-czosnkowego i kilku innych. Zrobiła też jakieś serowe niespodzianki. Miło wyszło, miło. A gadaliśmy, jak zawsze o Auschwitz (naukowo jak i towarzysko) oraz o Queer UW i wydarzeniach sprzed kilku dni.
Gdy już się zaś najebałyśmy, śpiewałyśmy piosenki Edyty Górniak. I zabijcie mnie, nie wiem dlaczego.
Niespodziewanie nadszedł weekend właściwy. Piątek. A tutaj wielka niespodzianka: impreza w apartamencie. Jak to się stało, że zaprosiłam znajomych do wielkiego apartamentu na Nowym Świecie? Ano tak, że pojawił się ktoś, kto chce za niego zapłacić. Bez wchodzenia w szczegóły… Arek, który mieszka na co dzień w Szwajcarii a który jest moim znajomym przyjechał na weekend do Warszawy. I ponieważ tak czy owak wynajmował apartament, to skorzystaliśmy z tego i tam imprezę zrobiliśmy. Na początku nie było łatwo. Przestrzeń duża a nas aż nie tak wielu i trudno było te metry kwadratowe jakoś ograć. W sensie, że zazwyczaj jesteśmy na nieco mniejszych przestrzeniach i to znajomych, więc wiadomo, jak się w tych murach zachować. A tutaj nie za bardzo. Ale po kilku drynk okazało się, że dajemy radę ;) Było fajnie. Na tyle, że wyszłam raz z moją przyjaciółką zapalić a przy okazji miała mi pokazać stojącego na Nowym Świecie chłopca, który się jej podobał.
Chłopca nie spotkaliśmy, ale jakąś grupkę przechodniów zaczepiliśmy. Dwóch chłopców i dwie dziewczyny. Zaczepiliśmy je pytaniem “czy jesteście hipsterami?” i powiedzieli, że nie. Znaczy, że są. Więc od słowa do słowa i zaprosiliśmy ich do środka, do aparatmentu. Arka nieco to przeraziło, ale uspokoiłam jego niepokój ;) Jeden z chłopców był trochę jednak hetero ale ten drugi zupełnie nie. Wojtek. Co śmieszne, nikt nie wziął do niego kontaktu, podczas gdy się wszyscy jego urodą (słusznie) zachwycali! Teraz, gdy piszę te słowa, wiem co to za Wojtek, ale odkryliśmy to dopiero po 10 dniach od tej imprezy! Gdy wypiliśmy już większość alkoholu postanowiliśmy się zbierać. (Mateusz został, najebany i zrzygany w moim łóżku…) Za namową Arka, który chciał zobaczyć Hunters stwierdziłam, że wejdę tam, zostawię go z Gackiem czy tam innymi ludźmi i pójdę do Glam. I dobrze, że weszłam. Może i to był piątek, może i byłam najebana lekko ale w środku zobaczyłam masakrę. 4 osoby na krzyż. Naprawdę, nie więcej. Masakra.
Doszłam do baru na chilloucie, gdzie stał Gacek i wyszłam od razu. Do Glam.
A tam impreza w porządku. W sensie, że w stylu Glam ;) Dopiero potem się dowiedziałam, że Tomeczka do Glam nie wpuścili, bo był… zbyt najebany a Michał po wejściu na schody Glam zrzygał się tam i wyszedł z klubu. Trochę masakra :)
Ja zaś bawiłam się dobrze! Na pełnej kurwie! Ponieważ nocować miałam w apartamencie, to wracałam z Glam z Gackiem, coby on mnie po drodze do siebie odprowadził. Zahaczyliśmy, nie inaczej, o kebaba. A potem Gacek wszedł ze mną do apartamentu. Ja, generalnie, położyłam się spać do Mateusza (ogarnęłam zarzygane miejsca…) a Gacek… no właśnie. Od Arka wyszedł z pokoju Kuba Po Prostu i ktoś jeszcze. Ktoś jeszcze (nie wiem kto to…) wyszedł a Gacek do nich wszedł i spali razem we trójkę trochę. Ja usnęłam obok Mateusza. Trudno.
W sobotę poszłam na hipsterskie śniadanie z moją przyjaciółką do Sketch. Tam obsługiwał nas jeden lekko przegięty ale bardzo miły pan. Opierdoliłyśmy po Sketchburgerze i tak się zaczął mój dzień. Odebrałam od Gacka mojego iPada zostawionego tam w środę podczas picia z okazji wigilii Bożego Ciała. Wyglądałam pewno dość śmiesznie w muszce, koszuli i bluzeczce oraz lekko rozwianych włosach… Wróciłam do domu lekko się ogarnąć.
Wieczorem bowiem: impreza urodzinowa Macieja Bieacz. Ponieważ to mogą być jego ostatnie urodziny w życiu, postanowiłam się na nich zjawić jednak. Kiedyś byliśmy prawie przyjaciółmi, więc wypada, co nie? Tym bardziej, że impreza u Gacka w Ordynacka Palace Residence, więc chcę wpaść. Ludzi sporo, choć trochę dziwni momentami dla mnie. Zwłaszcza znajome Adama (tego, co go Maciek podrywa ostatnio), ale daliśmy radę. I owszem, się lekko najebaliśmy. Potem odwieczny dylemat “kto gdzie idzie”. Ja od razu mówiłam, że w Hunters moja noga nie postanie, więc odpadło. Poszedł m.in. Gacek, który potem nagrywał mi się na video, że było w klubie totalne gówno i że więcej tam nie pójdzie. Ja wiem, że kiedyś już tak na temat Toro mówił i słowa nie dotrzymał… niemniej, świadczy to nie najlepiej o jakims miejscu, jeśli ma sytuację podobną do Toro ;)
Tak czy owak – impreza trwała w najlepsze. O tyle dziwnie się dla mnie skończyła, że w apartamencie wylądował ze mną (jakkolwiek dwuznacznie lub nawet jednoznacznie nie zabrzmi) jakiś chłopiec, którego imienia nie znałam za bardzo nawet w momencie, gdy wychodził. Okazało się zresztą, że znałam (Michał), tylko pewna nie byłam. I nie wiem czemu poszedł ze mną, prawdę mówiąc. Spał koło mnie a rano mnie obudził i wyszedł. Dziwnie jakoś tak. Sama czasem się zastanawiam po co ja takie rzeczy robię…
Tym bardziej, że… w środę (a więc kilka dni później) moja dermatolog powiedziała mi, że znów mam świerzb (zaraz do tego dojdę) i tegoż Michała zaraziłam. Znajomi żartują, że dlatego musiałam znów zachorować, że nie przekazałam choroby dalej poprzednim razem i teraz musiałam, żeby mieć pewność, że wyzdrowieję… No, niech będzie.
Dzień spędziłam w zasadzie z Arkiem. Poszliśmy na śniadanie do Fridy na Nowym Świecie. A że tam podawali jakiś dobry drynk z truskawek… no to wypiliśmy jeden. A potem drugi. A potem trzeci. A potem poszliśmy po Filipa, który gdzieś tam koleżankę odprowadzał. A potem wypiliśmy jeszcze jednego. Spotkaliśmy też Gacka i Macieja, więc z nimi na Krakowskie Przedmieście się wybraliśmy, żeby zobaczyć Warsaw Fashion Week czy coś takiego. Ale nic się nie działo, poza tym, że Arek chciał ze mną za rękę chodzić. No więc chodziliśmy.
Wieczorem wylądowaliśmy znów w Royal Route Residence. Z wódką. Ponieważ Arek chciał, zaprosiłam do nas także Kenny’ego. No i oni sobie coś tam razem w pokoju robili a ja rozmawiałam z Filipem. I zauważyłam, że to już naprawdę koniec naszej znajomości. Od czasu gdy sypiał z Grzegorzem nie poprawiło się nic. Skoro on nie widzi nic złego w tym, że nie odzywa się do mnie przez 7 a nawet 10 dni i udaje, że nadal jest tak jak było… to nie mamy o czym rozmawiać. Po prostu.
Do domu z sobotniej imprezy wróciłam w poniedziałek koło 13.00. Nie pamiętam już na czym mi ten dzień zleciał, ale pamiętam, że umówiłam się z Robertem na wtorkowy poranek. Bo on wyjechał z siostrą gdzieś nad morze ale chciał pilnie wrócić. Nie wiem czemu. Mówił, że się po prostu tam źle czuje. Sprawdziłam mu transport i nocnym autobusem wrócił stamtąd do Warszawy. Był na miejscu koło 6.00. A ja odebrałam go z dworca. I zaprosiłam na śniadanie. Jasne, że się nie wyspałam. Ale chciałam go zobaczyć.
To był dopiero początek intensywnego dnia. Postanowiłam się w końcu na UW wybrać i ogarnąć nowe ubezpieczenie zdrowotne, jakie będę mieć dzięki Uniwersytetowi. Dotychczas płaciłam 32 zł do PZU Życie a teraz będzie 56 zł. Więcej, no ale rozumiem, że nie udało się im inaczej wynegocjować. Trudno. Dla mnie ważne jest, żeby jednak mieć to, bo okazuje się, że oszczędzam. Poza tym – wystarczy jedna wizyta u lekarza na dwa miesiące, żeby mi się opłacało. Więc spoko, na pewno zaraz złapię jakiś syfilis czy inne gówno, więc spoko. Ogarnęłam też ostatecznie kwestię konferencji naukowej. Wyobraźcie sobie bowiem, że ona nadal nierozliczona… No, ale nic to. UW ogarnia. Dadzą radę. Pani, która się tym zajmuje – pełnomocnik kwesotra – jest zajebiście miła i pomocna. Dzięki bogu za takich ludzi! Ja oczywiście płaszczę się przed nią, udaję najmniejszego robak i chodzący brak wiedzy… ale i bez tego czuję, że ma taką naturę, że ogarnęłaby mnie ramieniem i przytuliła.
Potem spotkanie z Marcinem. Dawno się nie widzieliśmy. Co więcej, ostatnio widzieć się mieliśmy jakieś 6 tyg. temu w piątek w przededniu jego urodzin. Miałam mu dać prezent. Ale że wyszło nam spotkanie na dwa dni przed tym terminem tak jakoś spontanicznie, to odwołał to piątkowe. I prezent czekał do dziś. Dostał go, to najważniejsze (tak, była to książka i filmy porno). Samo spotkanie miłe. Odkryłam, że jednak miejsca mniej formalne – czyli nie kawiarnie – sprzyjają wymianie myśli między nami. Mam takie wrażenie, że moment, gdy siedzieliśmy naprzeciw Żurawiej 4 na murku pod jakąś instytucją, która była za nami, był najfajniejszy w tym wszystkim. Więc może następnym razem będę od razu proponować tego typu spotkania. Na murku.
Fajnie było go znów zobaczyć.
A pod wieczór wpadł do mnie Kuba. Jeden z Pasywków. Ponieważ ostatnio Mateusz pokazywał mi swoje świadectwo, tym razem padło na niego. Przyniósł, lekko wygniecione. Dostał ode mnie oczywście jakiś posiłek (już nie pamiętam, co to było dokładnie) i pogadaliśmy trochę. Głównie o tym jak sobie w szkole radzi. Skądinąd wiem, że ma tam problemy z racji tego, że jest przegiętą ciotą. Ale wiem też, że sobie radzi oraz że są sposoby formalne, by sobie radzić. I powiedziałam mu – a powtarzam to teraz – że w tym zakresie na moją pomoc może oczywiście liczyć. Przecież jestem jebaną formalistką! :)
Następny dzień był dla mnie bardzo ważny. Nie powiem, że stresujący, bo to nieprawda… Ale był o tyle ważny, że o 9:00 miałam egzamin wstępny na studia II stopnia w Ośrodku Studiów Amerykańskich. Złożyłam tutaj papiery też na I stopień, więc jest szansa, że chociaż tutaj się dostanę. I nie będę ukrywać, że a) zależy mi na II stopniu (na razie jestem na liście rezerwowej), b) jeśli dostanę się na oba, to wybieram II, c) jeśli dostanę się na I stopień, to sobie przez rok pochodzę na co ciekawsze zajęcia i tyle – pewno nie będę tego kontynuować, bo oznaczałoby to, że rok po obronie doktoratu będę bronić licencjat… Ale nigdy nie wiadomo jak się życie potoczy ;)
Sam egzamin – wydaje mi się, że prostszy niż rok temu, ale może ja się nie znam… A może mi teraz szczęście sprzyjało (wtedy na rezerwowej nie byłam). Zobaczymy, za kilka dni ma się sprawa rozjaśnić. Z oboma stopniami.
Prosto z Wydziału Zarządzania (tam miał miejsce egzamin) pojechałam do dentysty. To moja ostatnia, ósma chyba wizyta u niego w tym cyklu. Udało mi się wyleczyć w zasadzie wszystko. Do mojej decyzji pozostają “ósemki”, ale nimi zajmę się za jakiś czas. Generalnie wydałam na stomatologa jakieś 1,5 tys. zł. Z dwudziestoprocentową zniżką, ma się rozumieć. No cóż, ale generalnie moje zdrowie w tym roku mnie kosztuje…
Potem jeszcze wizyta u dermatologa. Tak, mam świerzb. Nie, to nie ten sam co poprzednio. Minęło za dużo czasu od poprzedniego leczenia, żeby była możliwość samo-zarażenia… Co oznacza, że znów mnie ktoś zaraził. Fajnie, nie? Podejrzewam, że tym razem wiem kto… w sensie, że to nosiciel ukryty. Ma, ale sam nie ma objawów i zaraża innych, bo nie chce – wbrew mojej poradzie – poddać się leczeniu mimo braku objawów. Pamiętajcie, na przyszłość, że brak objawów gdy ktoś bliski Wam ma świerzb nie zwalnia Was z konieczności leczenia. Wprost przeciwnie, musicie to zrobić dla dobra swojego, tej osoby i innych dokoła. Dziękuję za uwagę.
Oczywiście, tego dnia zdobyłam InfectoScab i jestem już zdrowa. Przez to też wieczorem nie poszłam na urodziny barmanki Glamowej. Miałam, chciałam, planowałam… ale jednak leczenie świerzbu jest ważniejsze ;)
Czwatek minął mi na pracy przy komputerze. No, niestety, czasami trzeba. Niemniej, praca ta przynosić powinna efekty. A ja podliczyłam dziś ile mam “wirtualnych” pieniędzy. To znaczy takich, które powinnam mieć lub które będę mieć lada moment, bądź też takich, które pożyczyłam komuś. I wyszło mi 5150+880+300+400+1400+1400=10790 zł. Tak, ponad dziesięć tysięcy gdzieś tam krążących, które nie mogą do mnie dotrzeć. Mam nadzieję, że większość do końca lipca do mnie trafi. Mój kochany mBank ma do mnie zaufanie i na kartę kredytową mi z chęcią pozwala wiele rzeczy brać, ale ja chcę moje pieniądze oraz chcę zlikwidować kartę kredytową! :) Oddajcie mi kasę! ;)
Arek, który tydzień wcześniej w weekend szalał w Warszawie, postanowił wrócić. Przez tydzień był u siebie w Bydgoszczy rodzinnej a teraz znów chciał w Warszawie poimprezować. Ponieważ wcześniej tego nie planował, nie ogarnął sobie apartamentu a te okazały się być zajęte czy coś tam. Więc spał u mnie. W piątek zabrałam go na bifor na Grochów do znajomych Michała. To nie była dobra decyzja. Wszystko fajnie, wszystko sympatycznie… Ale jednak to nie moje towarzystwo. Za mało młodych ludzi, za dużo kobiet… Doceniam, że dobry alkohol i ładne wnętrze, ale to zdecydowanie za mało. Sam Michał jednak mówił potem, że to nie była najlepsza czwórka, jaką tam miał. Trudno więc, stało się.
Pojechaliśmy więc czem prędzej dalej. Do Toro. Arek rzadko bywa, więc nie miałam nic przeciwko i podjęłam to ryzyko. Tam okazało się, że ludzi nie za wiele i się nie dzieje dużo… Dobrze, że występowała Monika Jarosińska. Ostatni mój z nią kontakt wspominam źle. Ten natomiast bardzo korzystnie. Uratowała imprezę, poważnie. Inaczej nie wiem czy dałabym radę. Ma ładny głos, niezły kontakt z publicznością. Dobrze nagłośniona… nie, no było naprawdę fajnie.
A potem Arek spotkał Nicol. Czyli dawniej Jordana. I się zgadali, że wychodzimy z Toro i jedziemy gdzieś-tam. Ja nie chciałam gdzieś-tam, więc powiedziałam, że obok jest kebab na pl. Konstytucji i że ja tam chcę, to go zjem. I zjadłam sobie, co mi poprawiło nastrój, ale i mój stan fizyczny.
Arek chciał jechać po spotkaniu z Jordanem do mnie, żeby się przebrać czy coś tam. No więc jeszcze o Melinę zahaczyliśmy zanim do Glam dotarliśmy. Udało się jednak i ja zadowolona oddałam się zabawie. Arek jednak stwierdził, że nie da rady. W sensie, że tam palą, że jest duszno (fakt, coś im się zjebało i było tak gorąco jak jeszcze nigdy w historii!) i on musiał wyjść. Wrócił sobie do Toro. A ja bawiłam się dalej w Glam. Awantur i rewelacji nie było, więc wróciłam do domu z Michałem jakoś. W domu jeszcze usmażyłam nam rano (bez tłuszczu!) fileta z uda kurczaka z sosem cayene i czerwoną fasolką.
Arek wrócił jakoś, ale caaaaałą sobotę miał z głowy. Umierał, mówiąc krótko. A to niedobrze, bo w sobotę zaplanowana była impreza w Melinie. I to na pełnej kurwie, bo w limuzyną Hammera wożącą nas potem po klubach. A Arek naprawdę umierał. Przybył na ratunek Tomeczek, który miał pomóc załatwić Arkowi coś, co postawi go na nogi. Ale nie załatwił. Zjedliśmy kebaba, próbowaliśmy różnych soków, drynków, czegokolwiek… Nic nie pomagało. Dlatego jak na minibifor przybyli ludzie, to zastali Arka tak jak zastali. Zdychającego. Ale mimo wszystko postanowiliśmy bawić się dalej. Limuzyna zamówiona, zapłacona… Trzeba na pełnej kurwie dać radę! I po biforze u mnie rzeczywiście limuzyna podjechała. Wpakowaliśmy się w nią i ruszyliśmy w podróż! Zapłacone było za godzinę i tyle zamierzaliśmy wykorzystać. Najpierw – by dojechać do klubu Zoo. To nie było łatwe, bo nie wszędzie limuzyna da radę wjechać. Ostatecznie jednak Mazowiecką zdobyliśmy, zakorkowaliśmy i do Majkiego wskoczyliśmy na jego urodziny. Ludzi już trochę było. On ucieszył się na mój widok, zaprosił nas wszystkich na welcome drinki, przedstawił mnie mamie swojego faceta… no, działo się, działo. Jak na kilkanaście minut, które byliśmy w klubie, to naprawdę sporo się wydarzyło. Ale fajnie, pozytywnie.
Szybko wyskoczyliśmy (Gacek z Martyną zostali) i pojechaliśmy dalej. Część chciała wysiąść przy Hunters a część, w tym ja, pojechała dalej, do Glam. Pan był na tyle uprzejmy, że zgodził się przekroczyć czas o jakieś 3 minuty i nas dowieźć na miejsce ;) No, chociaż tyle.
Śmieszne było to, że Arek zaprosił Daniela Cz. i Kamila ChupaChups. W sensie, że to są ludzie, z którymi ja już nie mam kontaktu i jakoś tak nie rozmawiam raczej. Tak więc musieliśmy jakoś przez ten jeden wieczór działać razem, jak dawniej. I udało się. Oni trafili z Arkiem do Hunters, ale wyszli po pół godziny. Ja trafiłam do Glam i wyszłam nad ranem. Poznałam aż trzech ładnych chłopców. Oraz zrobiłam scenę Robertowi. Taką lekką ciotodramę. Już wyjaśniliśmy sobie co i jak ale w klubie nie było tak wesoło. Musiałam też kolejne 100 zł pożyczyć Damianowi.be, który kartę kredytową zgubił czy tam zniszczył… No, generalnie nie miał kasy ;)
Gacek z Kocykiem przyszli potem z Zoo i Huntersa do Glam (to takie miejsce, gdzie coraz częściej kończą się imprezy). Ale już długo z nimi nie siedziałam tylko do domu pojechałam. I to śmiesznie, bo odwiózł mnie David (ze swoim pięknym chłopcem!). Ale że David pijany, to zamówił pana, który prowadził samochód Davida. Dobra instytucja. A pan śmieszny, bo osiemnastolatek zestresowany tym, że wiezie transa i bandę ciot w drogim aucie ;) Było śmiesznie. A Davidowi dziękuję za transport!
W niedzielę… bawimy się dalej! Arek wynajął na jedną noc apartament na Nowym Świecie i chciał pogadać ze mną. Wpadłam więc i gadaliśmy sobie. A wieczorem Michaś przyjeżdżał z Władysławowa. Więc odebrałam go z dworca (przecież ja go do Władka wysłałam!) i pojechaliśmy do Arka znów. Siedzieliśmy ostatecznie całą noc. Ale całą. Do 7 rano jeśli mnie pamięć nie myli. Rozmowy, rozmowy, muzyka (dużo chóru chłopięcego, trochę popu, na koniec też house’u), pizza nocą, podryw i takie tam. Skończyło się tak, że ja sama wypiłam 0,7 l wódki (oni nie pili, woleli mocniejsze rzeczy) i spaliśmy w tym apartamencie do 12.00. Dwadzieścia minut później byłam już u fryzjera (specjalnie dla mnie wcześniej przyszedł do pracy, więc nie mogłam się spóźnić i dlatego z Chmielnej 1/3 na Chmielną 122 jechałam taxi…). Potem spacerowałam sobie z Michasiem. Jedliśmy śniadanie/obiad/posiłek w Złotych Kutasach. (dialog dnia: “Na co masz ochotę?”, “Na to, na co chcesz mnie zaprosić”). Trochę pogadaliśmy, ale i jemu śpieszno było do Krakowa. Więc odprowadziłam go na dworzec, gdzie zapomocą biletomatu, bez kolejki, patrząc na OLBRZYMIĄ kolejkę w kasach holu głównego, kupił sobie bilet na podróż. I pojechał.
A ja wróciłam do domu się ogarnąć. I spakować na wyjazd! Wszystko trwało nie za długo, bo okazało się, że Arek – zmęczony nocą i zmuszony czekać aż do 18:00 na samolot do Zurichu – wynajął apartament, który od 18:00 do 11:00 był dostępny ale pusty. 80 m kwadratowych o wysokim standardzie. Więc ja go zajęłam. I zorganizowałem tam spotkanie ze znajomymi, którzy chcieli mnie zobaczyć przed wyjazdem. Wpadł Gacek, Kasiaspyrka, Robert. Michał nie chciał wpadać, bo “jutro muszę wyjść z domu, więc dziś nie będę wychodzić”. Wypiliśmy coś, pogadaliśmy, pojedliśmy… Potem został tylko Robert i mogliśmy spokojnie pogadać o weekendzie minionym i nie tylko. Nie chciał jednak korzystać z dwułóżkowej sypialni na Nowym Świecie (przez ścianę z moją sypialnią), bo wiedział, że musiałby wstać ze mną najpóźniej o 7:00. Przecież mam rano pociąg do domu rodzinnego.
Więc o 7:20 stałam już na dworcu, czekając na pociąg Express InterCity Bolesław Prus, który szczęśliwie dowiózł mnie na Pomorze Zachodnie. Tak zaczyna się mój tygodniowy pobyt tutaj oraz tutaj jest moment, o którym opowiadam w pierwszym akapicie tej blotki.
Wypowiedz się! Skomentuj!