Zacznę tam, gdzie ostatnio skończyłam. Sobota, 17.00, wybory uzupełniające do Rady Wydziału Filozofii i Socjologii UW z grona doktorantów i doktorantek. Zjawiam się na czas. Wraz ze mną – jeszcze jeden doktorant Instytutu Socjologii, Wojtek. Nikt więcej. Jest człowiek z Komisji Wyborczej Doktorantów UW. Procedujemy. Rozpoczyna zgłaszanie kandydatur. Wojtek zgłasza mnie. Ja wyrażam zgodę. Wojtek tworzy Komisję Skrutacyjną. Przychodzi po chwili jeszcze nasza koleżanka, ale że nie ma legitymacji doktoranckiej (okazuje się tak w ogóle po kilku dniach, że ją zgubiła), więc nie może zagłosować. No, trudno. Procedujemy. Bierzemy kartki, wpisujemy na nich nazwisko kandydata, którego popieramy. Oddano głosy 2. W tym głosy ważne: 2. W tym głosy na mnie: 2. 100 proc! Lepiej niż na Białorusi ;)
Śmieszne te wybory. Ale pokazują kilka rzeczy. 1. Ludzie mają to w dupie. I mam tutaj na myśli zarówno doktorantów i doktorantki WFiS (z filozofii nikt się nie pojawił przecież) ale i Komisję Wyborczą Doktorantów UW, która – przewidując najpewniej taką „frekwencję”, ustaliła termin wyborów na sobotę na 17.00. Nie wiem na ile powtarzanie w kółko, że „i tak nikt nie przyjdzie” jest prawdą a na ile samospełniającą się przepowiednią. Skoro ustalamy taki termin, to nie dziwmy się, że nikt nie przychodzi, prawda? A po 2. Widać wyraźnie, że Rada Wydziału Filozofii i Socjologii UW nie jest prestiżowym „stołkiem”. Nic dziwnego. Rzeczywiście, w przypadku tego wydziału nie jest to organ bardzo aktywny. Po co więc do niego poszłam? Raz, że ktoś musi a ja się znam i nadaję. Dwa, że jednak czasem tam się dzieje coś ciekawego. Trzy, że chcę się jak najbardziej wiązać z Wydziałem i Instytutem. Cztery, że czasem można posłuchać ciekawych kolokwiów habilitacyjnych. A co do wiązania się z Instytutem… kilka dni później delegowano mnie z ramienia doktorantów do Komisji rekrutacyjnej na studia II stopnia zaoczne. Będę znów w wakacje dzieci przesłuchiwać z Komisją. Zapraszam Was w ogóle do startowania! :)

A jak wracałam z koleżanką, co nie miała legitymacji, zaszliśmy na pocztę (coś tam wysyłałam też) i do Cofe Heaven. Spotkała mnie tam miła niespodzianka. Chłopiec, co mnie obsługiwał (ładny, gładko zaczesany na grzecznego ucznia, szczupły, niewysoki) narysował mi serduszko na kubku, w którym mi kawę podał. Megasłodkie to. I miłe. Od razu się człowiekowi humor poprawia. Jeśli to czyta (kto wie?), to pozdrawiam go ciepło!

W sobotę wieczorem nie wytrzymałam. Musiałam wyjść z domu. Postanowiłam, że mimo wszystko, mimo choroby (czułam się już zdecydowanie lepiej!) idę do klubu. Zaplanowałam wszystko dokładnie. Żeby się nie narażać na przeziębienie i pogorszenie – oczywiście podróż taxi. Poza tym o 1 wsiadłam w taxi a o 4 już wracałam. Czas wymierzony, żeby nie za długo, żeby się nie wystawiać na zarazki innych osób. I wszystko poszło zgodnie z planem.
Wpadłam do Glam i od razu masa znajomych jakiś ludzi. I nowe twarze też. Cieszę się, że dane mi było zobaczyć Patryka i Sebastiana. Oj bo ja ich lubię. Może nie znamy się jakoś szczególnie dobrze, ale doceniam ich poczucie humoru oraz – co oczywiste – urodę. Są piękni.
Impreza była okej. Marcin właściciel namawiał mnie jak zawsze na picie. Mocar wypominał mi 10 zł, które jestem mu winna (przecież oddam!) a ja poznawałam jakiegoś nowego kolegę z Irlandii. Miło jest móc znów live po angielsku pogadać, naprawdę. A i kolega sympatyczny, choć urody przeciętnej. Chwilkę potańczyłam, ale zaraz trzeba było się zbierać. Zdrowie przede wszystkim!

Nie wspominając o tym, że Manifa! W niedzielę przecież trzeba się pojawić! Zimno było jak cholera. Michał nie poszedł, nie wiem czemu. Ludzi jakoś może i sporo, ale nie wyglądało to aż tak majestatycznie jak zwykle. To chyba pogoda, naprawdę. Tym bardziej, że po drodze nas jakaś śnieżyca złapała. A ja chora. Więc się wycofałam gdzieś na wysokości pl. Trzech Krzyży i dalej nie szłam. To byłoby bez sensu i niebezpieczne trochę nawet. Filip był ze mną. To jego pierwsza manifestacja publiczna w Warszawie. Podobało mu się, choć było dość spokojnie i nie za wiele się działo. Prawda jest taka, że nie doszedł pod Sejm, gdzie oczywiście czekała banda miłych chłopców i dziewcząt z organizacji prawicowych. Ale tutaj też czynniki pogodowy dał o sobie znać. No i pamiętajmy, że podczas Manif są spokojniejsi niż podczas Parad Równości. Ale co tam, niech sobie stoją i krzyczą, co chcą. Mają prawo.
Manifa mi się podobała, mimo wszystko. Bębniarze dopisali, bardzo ich lubię! Zawsze ubolewam nad tym, że poza lesbijkami, środowisko LGBTQ jest marnie reprezentowane na Manifie. Jasne, były transy i to miłe, kilkoro pedałów też spotkałam… ale nadal, to jakoś za mało. Zważywszy na to, jak nas zawsze feministki popierały podczas Parad… to najprostszy i może najbardziej prymitywny argument z możliwych, ale najzwyczajniej należy się im to, żebyśmy pojawiali się na Manifach! Zasługują na naszą wdzięczność i stawiennictwo. Dawniej wymówką było to, że Utopia. Że impreza się kończy o 7 czy 8, to ciężko wstać na 12 i iść w marszu. Teraz nie ma Utopii, więc argument odpada. Ale ciot nie było.

Wieczorem, w ramach relaksu i zdrowienia, zamówiłam pizzę. Boże, nawet nie wiecie, jakie to zajebiste uczucie, móc nareszcie zjeść coś, co nie rozpływa się w ustach i od czego nie boli Was gardło podczas łykania. Delektowałam się tą pizzą na maksa. Oglądaliśmy z Michałem „Incepcję”. W sumie to ja bardziej oglądałam, bo on widział wcześniej. Ja nie. Film dobry, przyznaję. Jest zaskakujący i oczywiście na maksa gra na efektach specjalnych, ale sama fabuła i pomysł – podobają mi się. I wspieram ten film oraz polecam. Mi się tytuł nie podobał, dlatego do kina nie poszłam (no co, każdy powód jest dobry!) ale teraz nadrobiłam.

W poniedziałek rano, dla odmiany, wizyta u lekarza. Kontrola u mojej pani doktor podstawowej opieki zdrowotnej. Diagnoza: jestem zdrowa! Zaniepokojenie: nadal lekko powiększone migdałki. Czyli że angina poszła się jebać, ale nadal coś jest nie tak. No, wiem, że jest. Jestem cała w swędzącej wysypce! Na wszelki wypadek dała mi skierowanie na badanie krwi. Poprosiłam, żeby mi dała zwolnienie następnego dnia, to to ogarnę sobie. Dała.
Wróciłam do domu wziąć ostatni antybiotyk. Filip wpadł i zrobił jedzenie. Lubi gotować u/dla mnie. Miłe to w sumie. Piwo nawet kupił do obiadu! Więc posiedzieliśmy razem sobie, zjedliśmy i potem trzeba było się zbierać. Na posiedzenie Parlamentu Studentów UW, ma się rozumieć. Bo gdzież indziej mogę spędzać noce, jeśli nie na UW? Posiedzenie ważne, bo na nim dyskusja o zmianach w Regulaminach. Zmiany poważne, niektóre głupie. Co ciekawe, były skandale! Na sali zebrało się 4 byłych Marszałków i kilkoro wicemarszałków. To się rzadko zdarza. Były awantury, były wyzwiska, było wykluczanie z posiedzenia, było wzywanie Straży Akademickiej… No, generalnie było źle. Poziom, jaki mi się nigdy nie zdarzył podczas gdy ja prowadziłam posiedzenia. Ale rozumiem, że Nowa Koalicja (nadal ich tak nazywam) sobie sama ze sobą nie radzi. Trudno. Wiele razy zabierałam głos, ma się rozumieć. Co mnie zaskoczyło najbardziej? Na sam koniec posiedzenia Marszałek zabrał głos i powiedział, że dopiero dziś dojrzał do tego, żeby docenić jakość moich wypowiedzi i merytoryczność tego, co robię. Dla takich momentów warto to robić. Bo ja wiem, że większość myśli, że ja po prostu zadymy robię. A to nie tak. Ja to robię dlatego, że są pewne wartości – także w działalności samorządowej – które są dla mnie ważne od lat. Dla których od VI klasy szkoły podstawowej walczę na szczeblach najpierw samorządu szkolnego, teraz – samorządu studenckiego i doktoranckiego. I nadal będę to robić. A nikt nie wie, ile czasu zamierzam studiować przecież ;)
Po posiedzeniu: wyjście na wódkę. Wszyscy Evo poszli do Bistro. Więc i ja. Ale na chwilkę i ostrożnie, bo rano badanie krwi przecież! Mam być na czczo! Wróciłam taxi, bo stwierdziłam, że jestem po chorobie i się nie będę nocnym tłuc.

Rano: badanie. Generalnie wszystko w wynikach wyszło okej. Więc nie jest źle. Zaskoczyły mnie białe krwinki, bo myślałam, że jednak wysypka może być chociaż w części alergiczna i że wtedy powinny być podwyższone. Ale nie.
Wróciłam do domu i do roboty. Niestety, czas lżejszego traktowania się skończył. Czas zacząć myśleć o powrocie do normalności. Po prawie 2 tygodniach to niełatwe. Więc po całym dniu spędzonym przy komputerze na zarabianiu pieniędzy, psychicznie szykowałam się na wyzwania „normalnych dni”. I zaczęło się.
W środę rano warsztaty dziennikarskie by JP. O dziwo, ludzie nadal przychodzą. Więc jest dobrze, jest miło. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy… Nadal ja dużo mówię, ale bez obaw, to się zmieni. Na razie chcę, żeby się oswoili ze sobą i ze mną. Potem będę działać inaczej. Zadania domowe są po to, żeby się do ciężkiej pracy przyzwyczaili. Mam bowiem nadzieję, że spośród tam zgromadzonych uda mi się ogarnąć ludzi ciekawych, fajnych, wartych uwagi. I że będę im płacić za jakiś czas za ich teksty. Naprawdę, chcę!
Po dyżurze w zaprzyjaźnionej firmie, wróciłam na UW. Wybory do organów Samorządu Doktorantów Instytutu Socjologii UW. Znów: uważam, że te wybory są bezprawne. Ale to inna sprawa. Wystartowało 6 osób na 6 miejsc. Przyszli też ludzie spoza kandydatów i obecnych członków (to wybory uzupełniające), więc jest ciekawie. Głosowało 13 osób. Dostałam – jak prawie wszyscy – 12 głosów. Dziękuję za nie! Obiecuję, że nie zawiodę!

Wieczorem wpadł do mnie Marcinek i Paulina. Pracowaliśmy nad badaniem, które aktualnie podsumowujemy. To będzie fajne coś, zobaczycie. Póki co jednak, trwa walka, bo widać wyraźnie, że z Pauliną stoimy na lekko jednak niezgodnych pozycjach w polu naukowym. Marcinek jest na jeszcze innej pozycji, ale raczej bliższej mojej. I tak się przepychamy. Ale to dobrze! To bardzo dobrze! Dzięki temu będzie łatwiej potem na krytykę odpowiadać! Ale, jak to czasem bywa… Od słowa do słowa, zaczęło się picie :) Paulina poszła, Marcinek został. Wódka się skończyła, kupiliśmy Jacka. Boże, jaki on jest dobry! I było szaleństwo, była miłość, była muzyka! Było miło.
Marcinek potem usnął na moim łóżku i musiałam sobie radzić jakoś na podłodze. Nie ma co ukrywać, trochę się skurwiliśmy. Na tyle, że Marcinek rano zdychał jak wstał przed południem. Ja, oczywiście, nie. Mój organizm dobrze toleruje alkohol. Jestem tolerancyjna, zawsze to powtarzałam!

Następny dzień, zgodnie z planem! Najpierw praca w domu (Marcinek spał), potem dyżur w firmie zaprzyjaźnionej a potem spotkanie Komitetu Organizacyjnego. Ponieważ zaprosiłam do siebie ludzi sporo na wieczór, na cebulową, musiałam z rana tę cebulową ogarnąć. To jednak trochę roboty jest. Gotowanie dla 10 lub więcej osób czegokolwiek jest zasadniczo wyzwaniem zawsze. Bez znaczenia, co się robi, roboty jest w chuj. Udało mi się to jednak jakoś ogarnąć. Z pomocą innych – Adam przyniósł plastikowe miseczki, Filip kupił grzanki. Jest dobrze, sytuacja opanowana. Wszyscy zjedli, zadowoleni. Posiedzieli, popili. Łukasz przyniósł własnoręcznie zrobione wafelki cytrynowe. Pycha!!! A Pola robiła na miejscu przysmak świętojański, świętokrzyski, świętojerski czy jak to się tam nazywa. Było fajnie. Wszyscy się najedli, pogadali. Tak powinno być. A na noc Łukasz z Filipem zostali. Ostatecznie się trochę najebaliśmy i poszliśmy spać wszyscy razem we 3 na moim półtoraosobowym łóżku. Miło.

W sobotę rano coś tam ogarniałam, ale ledwo. Wstałam o 8.00 a o 10.00 już był samochód po mnie. Musiałam się spakować BŁYSKAWICZNIE! To główny powód, dla którego do Berlina nie wzięłam ładnych ubrań.
Właśnie, Berlin. Po co jechałam do Berlina? Dla dobra Parady Równości 2011. Naprawdę. Uwierzcie mi, że podróż samochodem z Warszawy do Berlina w 4 osoby samochodem to nie wymarzony sposób na spędzenie piątku (a potem niedzieli na powrót). Jechał Łukasz P, Antarex i Paweł. No i ja.
Podróż była okej, bo rzeczywiście samochód mieliśmy niezły. No, nie zmienia to faktu, że kilka godzin w podróży zawsze jest męczące. Po drodze zaliczyliśmy z daleka Chrystusa ze Świebodzina (machaliśmy mu) i zajezdnię Nevada. Śmieszne miejsce, bardzo duże a w środku tylko kierowcy tirów i panie pracujące za barem. Ale jedzenie niezłe, więc nie narzekam.
Do Berlina dojechaliśmy koło… 20? Jakoś tak. Pokój mój i Jacka okazał się dość małą klitką z jednym łóżkiem. Ale co tam, damy radę. Nie przyjechałam tam spać czy też siedzieć w pokoju przecież! Za to właściciel pokoju, w którym spać mieli Łukasz i Paweł się nie zjawił. Więc poszliśmy do EBAB (Enjoy Bed And Breakfast), gdzie generalnie załatwiane były te pokoje. Miły czarny pan na miejscu nam pomógł i po jakimś tam czasie załatwił dla chłopców apartament w samym centrum Berlina, przystanek od Alexanderplatz. I to dosłownie apartament, bo pomieszczenie było wielkie, bardzo nowe, dobrze wyposażone i w ogóle. W porównaniu z naszą klitką, to było jak wejść do pałacu z chaty chłopskiej ;) Ale co tam!
Zaczęliśmy się ogarniać na noc. Paweł jest hetero i zmęczony, więc postanowił zostać w domu. Łukasz i Jacek chcieli do sauny. Więc poszli. A ja chciałam na imprezę. Posiadanie samochodu jest o tyle dobre, że nie trzeba się martwić o taxi czy inne takie. A że Jacek nie pije, mieliśmy kierowcę na każdą chwilę obecnego. Odwieźli mnie do Die Bushe. Moim zdaniem to jest House B, ale nie do końca ogarniam, bo te dwie nazwy się tam pojawiają… Więc nie wiem ostatecznie jak się nazywa. Nieważne. Ważne, jaka jest w środku impreza. Była okej. Ludzi ciut mało jednak, ale organizatorzy zadbali o wszystko tak czy owak. I to mi się podoba: ludzi nie ma za wiele, ale jednak impreza na bogato. Były dwie panie i dwóch panów, którzy robili swoje stripteasy, zabawiali publiczność i się z publicznością. Było naprawdę ciekawie, fajnie, profesjonalnie. Potem rozdawali zimne ognie i w pewnym momencie wszyscy zapalili (nie wiem po co, ale to nie ma znaczenia). Ludzi niewiele, picie tanie… więc się bawiłam okej. Ładnych chłopców widziałam 4, co jak na niewielką liczbę osób w klubie jednak było pewnym osiągnięciem. Wyskakałam się, posłuchałam lekko łupiącego house’u i disco.
Potem chłopcy mnie zabrali automobilem do pokoju.

Rano najważniejsza część pobytu. Spotkanie z Niemcami z CSD Berlin. To chyba jedna z większych parad w Europie, więc ich doświadczenie (kilkudziesięcioletnie!) w organizacji wydarzenia jest dla nas ważne. I nie była to, czego się obawiam jak słyszę „wymiana doświadczeń”, czcza gadka o niczym. Wręcz przeciwnie. Było bardzo konkretnie, była wymiana plików, ofiarowali nam sporo różnych rzeczy, kontakty o które nam chodziło… Mówiąc krótko: dali nam więcej niż chcieliśmy! Naprawdę, nie przesadzam. Udało się nam nawet dostać od nich badanie dotyczące wpływu parad na gospodarkę miasta. Jedno takie z 2001 roku już mamy, drugie – z 2010 – będzie gotowe w maju i wtedy mamy je dostać. Więc spotkanie bardzo, bardzo udane. Momentami schodziliśmy z tematu i oczywiście pytali o Fundację Równości (współpracowali z nimi a jeden z jej decydentów ma mieszkanie w Berlinie), ale od razu podkreślam, że niczego złego o nich nie mówiliśmy. Ja w ogóle uważam, że o poprzednich paradach, o poprzednich organizatorach czy też o osobach, które odmawiają udziału w przygotowaniach do Parady Równości 2011 nie ma sensu mówić źle. Nie jesteśmy od tego, by kogoś oceniać, tylko by zająć się przygotowaniem fajnego wydarzenia.
Potem zjedliśmy razem smaczny obiad i w ogóle było okej.

Chwila odpoczynku, zaraz zbliżał się wieczór… A więc impreza. Znów się powoziliśmy trochę i ostatecznie plan udało się nam zrealizować właściwie. Czyli, że Łukasz z Jackiem w saunie a ja z Pawłem próbowaliśmy dotrzeć do jakiś klubów, na których jemu zależało. Co się jednak okazało? Że jednego z tych klubów nie ma, drugi jest zamknięty a trzeci jest dziwny. I ostatecznie Paweł poszedł tam, gdzie my mieliśmy finalnie trafić. Do Goya. To duży klub z bardzo specyficznym, ładnym i prestiżowo wyglądającym wnętrzem. Ludzi w nim sporo, ale bez szaleństwa. Muzycznie okej, bo grał dj R.O.N.Y., którego znamy z Utopijnych popisów. Więc było okej. Mało młodych chłopców, większość to przedtrzydziestolatkowie, więc nie w mój deseń. Ale coś tam poskakać można było, więc nie narzekam. Zabiła mnie tylko pani na barze, bo mi powiedziała, że kartą mogę od 50 ojro płacić. No, c’mon! Od 50 ojro?!

Spałam tym razem w apartamencie. Muszę też od razu dodać i wyjaśnić, że nie płaciłam za cały ten wyjazd. Firma Gepon, która jest licencjobiorcą nazwy „Parada Równości” ma w warunkach licencji m.in. zapewnianie obsługi logistyczno-technicznej Komitetu Organizacyjnego Parady Równości 2011. I to właśnie ta firma pokrywała przejazd, kilka posiłków, nocleg. Takich wyjazdów w tym miesiącu będzie jeszcze kilka (chyba jeszcze 3) i za wszystkie płaci Gepon. Ja już raczej się nigdzie nie wybiorę – nie dam rady urwać kolejnego weekendu.

Odwiedziliśmy jeszcze Międzynarodowe Targi Turystyczne w Berlinie, które w niedzielę się kończyły. Na miejscu odwiedziliśmy najpierw jedyny tematyczny obszar tychże targów, czyli podróże LGBTQ. Chociaż prawda jest taka, że równie dobrze możnaby to miejsce nazwać „Gay Section”, bo cała w zasadzie oferta kierowana była do mężczyzn. Wszystkie obrończynie kobiet i walczące feministki mogą czuć się oburzone. Mnie to też trochę wkurzało… Ale cóż na to poradzimy? Przesąd jest taki, że geje się bawią a lesbijki siedzą w domu. Poza tym, ja już od dawna nie wierzę w emancypację przez ekonomię („Nasze różowe pieniądze nas wyemancypują!”), więc też i mniej się tym przejmuję. Może właśnie obecność tylko gejowskich ofert jest powodem do niepokoju dla samych gejów? Może tak bardzo wpisali się w system, że jest on już w stanie ich asymilować w ten sposób? A lesbijki są ostatnim bastionem oporu? A może znów lesbijki wyklucza się nawet spośród wykluczonych?
Spotkałam na targach Berenikę z Łodzi. Krótka rozmowa i zaraz musieliśmy jechać do Polski. W Warszawie byłam koło 22. To był ciężki weekend.

W poniedziałek musiałam jednak normalnie zacząć tydzień i ruszyć na całego. I zrobiłam to, ma się rozumieć. O 10.00 byłam w zaprzyjaźnionej firmie. Siedziałam ciut krócej niż zwykle, bo chciałam na UW załatwić ostatecznie coś formalnego. Na UW mam możliwość taniego kupienia sobie ubezpieczenia zdrowotnego i postanowiłam z tego skorzystać. Przy moich wszystkich ostatnich problemach zdrowotnych, byłabym w stanie jedną wizytą u pani dermatolog opłacić 4 miesiące ubezpieczenia tegoż i sobie chodzić do dermatologa ile chcę. Więc mi się opłaci na pewno. Załatwiłam, mam wszystko gotowe. Od 1 kwietnia będzie działać.
Poszłam na seminarium magisterskie, na którym znów się okazało, że nasz dziekan to dobry człowiek. Darował mi to, że mnie nie było ileś-tam czasu i w swojej wyrozumiałości nie denerwował się nawet, że nie mam opracowanych pomysłów na pracę magisterską, które – teoretycznie zgodnie z ustaleniami sprzed wielu tygodni – powinienem prezentować. Zrobił to ktoś inny.

Rozliczyłam się z PIT. Ostatecznie okazało się, że rzeczywiście jedna z firm zrobiła błąd i złego PIT-11 mi wysłała. Poradziłam sobie jakoś jednak, ogarnęłam to. Fiskus wisi mi ponad pół tysiąca. Przyda mi się. Pomyślałam, że może w ten sposób spłacę ten nieszczęsny kredyt studencki, który nadal gdzieś tam nade mną wisi. Zostało mi z tysiąc do zapłaty, więc w sam raz. Fajnie, że Bank Zachodni WBK się tym interesuje… Nigdy nie dostałem od nich żadnej najmniejszej nawet informacji, że cokolwiek jest do zapłaty. Nic a nic.
A co do PIT, to po jakimś czasie (ponad tydzień później) zadzwonił do mnie pan z Urzędu Skarbowego, że chce ode mnie faksem (tak, nie mailem a faksem!) moje PIT-11, bo coś mu się nie zgadza. No, spoko. Sprawdziłam to – miał rację, zrobiłam błąd. Zła rubryczka, ale poza tym wszystko okej. Łącznie z wartościami do zwrotu. Wszystko, wszystko poza tym się zgadza. Ale oczywiście zrobiłam korektę i zaraz wysłałam via internet. Co nie zmienia faktu, że pan się domaga PIT-11. Wysłałam mu. Niech spada.
Wieczorem wpadł Filip i spał u mnie.

Wtorek był dla mnie, jak się potem okazało, ważnym dniem. Oto bowiem udało mi się znaleźć Tego Lekarza. Doktor Otto z Profemed uratowała mnie. Wizyta u niej była dla mnie, oczywiście, dużym stresem. Ale musiałam zmienić dermatologa. Okazało się, że jest bardzo miła, empatyczna. Udało się jej to, co – moim zdaniem – jest najważniejsze i najtrudniejsze: zbudowała atmosferę bezpieczeństwa i zaufania. Przecież u lekarza obnażamy nasze problemy i obnażamy się fizycznie. Więc zawsze jest to stresujące. Zwłaszcza gdy ja się przy nikim nie rozbieram od jakiś 6 lat. Więc plus dla niej, że jej się to udało.
Wypisała mi dużo leków, dała dużo porad, dała numer komórki… Pogadaliśmy też tak na luzie o kilku rzeczach. W tym sensie była to bardzo fajna wizyta. No i już dwa-trzy dni później była poprawa widoczna.

W środę rano spotkałam się pod UW z… Grzegorzem. Wiem, zaskoczenie. Generalnie nie mamy żadnego kontaktu. Ale ostatnio się odezwał. Że kiedyś mówiłam, że gdyby potrzebował pomocy, to może się do mnie zwrócić. I rzeczywiście, kiedyś tak mówiłam. Więc się zwrócił. Z prośbą o pożyczkę. Kwota wielka nie jest, bo to 400 zł (ostatnio 200 zł też Filipowi pożyczałam…), ale ponieważ ja chwilowo nie mam płynności finansowej (zalegają mi z kasą dwie firmy i jeden wierzyciel), to pieniądze pożyczam od mBanku. Wypłaciłam w środę rano z karty kasę i dałam Grzegorzowi. Podpisaliśmy umowę. Teraz już tak robię, bo wiem, że jeśli idzie o kasę, to nie ma co się czaić. Więc tak wyglądało moje spotkanie z Grzegorzem. Umówiliśmy się pod UW, bo nie mieliśmy za bardzo kiedy indziej i gdzie indziej się spotkać, bo przecież on nie ma wstępu do mojego mieszkania…
A potem, zamiast iść na zajęcia, siedziałam i robiłam jedno zlecenie pisemne… Nie ma zmiłuj, praca cały czas, cały zasrany czas. Krótka wizyta w zaprzyjaźnionej firmie a potem działalność społeczna. Papiery Queer UW złożone, mogę starać się o dotację na rzecz Queer UW od Zarządu Samorządu Studentów UW. Jest okej, zobaczymy co z tego wyjdzie. Dwa dni później odpowiedni wniosek został przeze mnie złożony i czeka na rozpatrzenie. Będę informować ;)
Udało mi się NARESZCIE iść na zakupy do Carrefoura. Z Michałem, którego z domu wyciągnęłam na tę okoliczność. Gdy wracaliśmy obładowani jak ostatnie idiotki, zaszłam do apteki odebrać mój recepturowy krem zlecony przez dr Otto. W ten sposób mam już wszystko w domu, mogę łykać, smarować się, działać. I niech działa, bo nie wytrzymam!
Wieczorem wpadł Filip przez którego oglądaliśmy Magdę Gessler na VOD. Michał nie znał tego za bardzo (Hiszpania…), więc był trochę zainteresowany. I ostatecznie zobaczyliśmy aż trzy odcinki…

Czwartek, zgodnie z moim planem z początku semestru, winien być dla mnie dniem wolnym od stałych zobowiązań, żebym mogła w trakcie jego trwania ogarniać inne sprawy. I udało się! Zajęłam się pracą nad wykresami. Miałem je zrobić dzień wcześniej, ale mi się nie udało z powodu innych obowiązków. Więc teraz poszło. Wykresy piękne i gotowe (choć Marcinek, który je dostał, i tak je przerobił po swojemu) wysłane z niewielkim tylko opóźnieniem.
Wpadła Monika z piękną sukienką, którą chciała mi ofiarować. Suknia piękna naprawdę, szalona, czarno-pomarańczowa z długim trenem. Boska! Jedyny minus: ma rozmiar 36. Tak, 36. Więc ciut, ciut się w niej nie mieszczę. Ale nie ma to-tamto! Od razu poszłam do krawcowej obok domu i poprosiłam o poprawkę. Wszycie 1,5 cm materiału na długości 30 cm. I tyle. Za to, że to ekspresowa usługa, musiałam zapłacić aż 50 zł. Ale opłacało się, bo wszystko dobrze wyszło i suknia dzień później była piękna i gotowa i dobra na mnie.
A po południu spotkanie z Marcinem. Tym młodym. Miała być godzinna kaweczka, ale tak się dobrze rozmawiało, że zaszalał i został dwie godziny. Dla mnie to dobrze, bo przecież im dłużej, tym fajniej. Siedzieliśmy w Coffee Heaven przy pl. Zamkowym (to jego wybór), gdzie jest dużo mebli, dużo ludzi i dużo zamieszania. Ale nasze spotkanie chyba fajne. Mi się podobało. Szkoda tylko, że Marcin jest taki zamknięty. Nie tylko chyba na mnie, ale tak generalnie. Cały czas go namawiam, żeby się trochę otworzył. Może to kwestia wieku? Nie wiem. Ale wiem, że chcę go znów zobaczyć. I dlatego namówiłam go na to, żebyśmy wyznaczyli termin spotkania :)
Wieczorem wzięłam się za pisanie tego blo. Mija tydzień a ja nadal go nie skończyłam…

W piątek rano byłam gościem w TVN Style. Zaprosili mnie na nagranie programu o clubbingu. W sensie, że ponoć mają być właściciele klubów, selekcjonerzy i ja. Jako clubberka, jako jednodniowa selekcjonerka i jako osoba, która pisała pracę i zna się na rzeczy. Zgodziłam się. Na miejscu znów mnie pochwalono, że makeup jest w zasadzie gotów i że makeupistka nie ma co robić. Poprawiła lekko świecenie się przed wejściem na antenę i tyle.
Rozmowa miła, chociaż nie wydaje mi się, żeby była jakaś porywająca… Oczywiście, musiało się pojawić pytanie o kokainę. Kłamać nie będę narkotyki są w każdym klubie. W KAŻDYM. Nie ma klubów wolnych od narkotyków. To, czy jest to kokaina, amfetamina czy jeszcze co innego, to kwestia klubu konkretnego. Ale oczywiście, że wszędzie narkotyki są. Ale opowiadałam też o tym, jak Danielowej jedzenie przynosiliśmy, czy jak planowaliśmy ustawienie odpowiednie naszej grupy, żeby wszyscy mogli do klubu wejść. To były czasy…

Potem dyżur w zaprzyjaźnionej firmie, odbiór sukienki od krawcowej i znów na miasto. Tym razem spotkanie z Patrykiem i Sebastianem. Ładni chłopcy, bardzo ładni. Do trzech razy sztuka z tym naszym spotkaniem, bo już dwa razy (z ich powodu!) trzeba było przekładać. Ale udało się, a to najważniejsze. Pogadaliśmy, wypiliśmy kawę. Ja się na nich mogłem napatrzeć, a to dla mnie też miłe przecież. Chociaż widzę, że oni mają jakieś tam między sobą problemy, to jednak są ładną parą. I życzę im najlepszego. A przede wszystkim tego, żeby się ze mną częściej widywali. Ja tam zawsze dla nich czas znajdę.
Co do spotkań-niespodzianek, to nie można pominąć spotkania z Dawidem. Tak, tym Dawidem. Tym samym, który chciał, żeby nie pojawiać się na blo i zamieniać jego imię na „D.”. Oczywiście przed spotkaniem uprzedziłam, że informacja o tym jednak się na blo znajdzie. Zdawał sobie z tego sprawę i nalegał tylko, żeby treść rozmowy nie znalazła tutaj swojego odzwierciedlenia. I w zasadzie nie mam nic przeciwko. Napiszę tylko, że powiedział jedną rzecz, która mnie bardzo zaskoczyła. Bardzo niefajnie zaskoczyła, a która dotyczyła naszej znajomości z jej początków. Mogę chyba powiedzieć wręcz, że zabolało. I tyle. Po spotkaniu w Złotych, poszliśmy na spacer a potem jeszcze McD zaliczyliśmy.

No a potem czas na imprezę. B4 u Gacka liczny, bo się ludzie na jego urodziny zjeżdżają już. Mi to nie przeszkadza, chociaż cały czas podkreślam, że gdyby nie ja i moje towarzystwo, to cała ta nasza grupa by się niebezpiecznie posuwała wiekowo…
Nie obeszło się bez ciotodramy. Gacek powiedział Filipowi, że bardzo go lubi i w ogóle, ale gdyby nie ja, to nie byłoby go na tym b4ze. No i Filip miał potem rozkminę na ten temat i siedział smutny. A generalnie b4 miły, udany. Podobnie impreza w Glam późniejsza. Sporo ludzi, trochę ładnych chłopców. No a ja poznałam Dawida. Dawid to taki młody chłopiec w stylu gotycko-punkowym. Miły, nieletni, ładny. Pogadaliśmy trochę i widziałam, że dobrze sobie radzi w konwersacji ze mną (a to nie zawsze jest łatwe) oraz próbuje być lekko bezczelny w granicach rozmowy i gry towarzyskiej. Od słowa do słowa, od gestu do gestu, od tańca do tańca… Ostatecznie wylądował u mnie w domu. Filip też. Było miło, choć – w sumie nie wiem czemu – usnęłam ostatecznie na legowisku na podłodze z Dawidem. Wydaje mi się, że Filip zajął całe łóżko w ten sposób, że nie dało rady go ruszyć. Ciężko powiedzieć, bo alkoholu było sporo jeszcze rano… A co ciekawe, gdy weszliśmy do mieszkania, spotkaliśmy w drzwiach Michała też z dwójką nowych gości :) Nie ma to jak mieszkać na Ochocie!
Nad ranem/rano przenieśliśmy się do łóżka wszyscy już i spaliśmy we trójkę na moim półtoraosobowym w trzy osoby. To już się zdarzało.

Chłopcy wyszli jakoś po południu. Ale 5 minut po ich wyjściu zjawił się Marcinek. I tak after przerodził się w bifor niemal bez przerwy. Marcinek przyszedł w zasadzie popracować, ale… jak to zwykle bywa… Zamówiliśmy pizze. Było miło, ale zaraz trzeba było się ogarniać na imprezę!
Dawid wpadł do mnie koło 21. Ja już byłam w sukni. Szybkie szykowanie i zaraz przyjechała po nas taxi. Pojechaliśmy na urodziny Gacka. Tym razem moja przyjaciółka wynajęła apartament przy Grzybowskiej i tam nas umieściła. Było w sumie jakieś 40 osób. Ja zawsze mam obawy przed robieniem imprez, na których miesza się tak różne środowiska, jak to miało miejsce tutaj. I moje obawy okazały się słuszne. W sensie, że jednak nie było jednej imprezy, tylko kilka małych imprez. Ale nie szkodzi, było bardzo miło. W sukni wyglądałam dobrze, ludzie byli mili, jakaś tam muzyka grała… Nie ma co narzekać! Dużo wódki było, ale pod tym względem akurat się ograniczałam. W butach na obcasach nie wolno dużo pić! Naprawdę – nie! :)

Z urodzin przeniosłam się do Glam. Tam koncert dawała Paula, a obiecałam gaylife.pl, że napiszę im z tego relację. Antarex był z misją paradowo-równościową w Niemczech, więc ktoś musiał. No i udało mi się występ zobaczyć, a potem fotki z Paulą porobić. No a potem zaczęła się normalna impreza. Filip się najebywał, Dawid gdzieś zniknął. Więc i ja się bawiłam – poznałam kilku nowych ładnych chłopców. Wspieram to i lubię to. Każda noc powinna przynosić coś takiego. Ostatecznie, nie mogliśmy za długo siedzieć, więc z Filipem wróciłam do domu.

Wypowiedz się! Skomentuj!