Z trójkątem faulknerowsko-girardowskim w tle
Nie mam czasem siły do moich znajomych. Wiem, że często powtarzam, że są dla mnie najważniejsi. Czyli, że jeśli mam do wyboru zająć się nimi albo zająć się czymś innym, to zajmuję się nimi. I w zasadzie nigdy tego nie żałuję.
Nie inaczej było i tym razem. W piątek znów miałem w domu melinę. Miało być spokojnie, ale się nie udało. Człowiek chory, umierający… Marcinek zaproponował, że wpadnie i rosołku zrobi. Nie, no, jestem na tak! Raz, że Marcinek. Dwa, że dobry rosół. A trzy, że połączenie tych dwóch rzeczy. I rzeczywiście, Marcinek zaszalał i zrobił bardzo dobry rosół drobiowo-wołowy. Taki dla chorej osoby. Czyli dla mnie. Fakt, że czułam się lepiej niż dzień czy dwa dni wcześniej, ale nadal cały dzień popierdalałam z temperaturą 38 st.C. Samopoczucie jednak mi się trochę poprawiło. Przeciwzapalne tabletki od pana-doktora-za-120-zł pomogły. Marcinek przyniósł jakiś alkohol. Okej, na moją prośbę (bo od poniedziałku będzie Miesiąc Bez Alkoholu!), ale potem się rozkręciło i do sklepu trzeba było iść.
Byli u mnie też Adaś z Mateuszem, bo nie mieli się gdzie przytulać i stwierdzili, że moje mieszkanie wykorzystają. Czuję się czasem jak hostel :) Niemniej, zaczęło się jakoś tak rozkręcać, że skończyło się po wypiciu przez nas ponad 2 litrów wódki. Ja byłam tak osłabiona (rosół był jedyną rzeczą, którą zjadłam tego dnia), że po pół drinka stwierdziłam, że jestem już dziabnięta. Co nie przeszkodziło mi jednak pić dalej. Wiem, wiem, podczas choroby?! Jak towarzystwo dobre, to i choroba nie przeszkadza. Chłopcy ostatecznie spali u Tomeczka, który nie wrócił na noc a Marcinek padł na moje łóżko. Że nie miałam go serca z niego spychać a tym bardziej kłaść się koło niego (nie, no, obok każdego innego owszem, ale nie koło niego), więc położyłam się na podłodze. I tak spaliśmy. Dobrze, że ja wyspana po tych dniach chorowania!
Rano oni skacowani się walali po łóżkach kilka godzin a ja w tym czasie coś tam przy komputerku sobie robiłam. Tak, wiem, melina. Nic na to nie poradzę. Moje mieszkanie jest melinogenne.
Sobotę całą Adaś u mnie spędził. Nie, nie dlatego, że chciał mi towarzyszyć, tylko dlatego, że nie chciało mu się do domu jechać a Mateusz musiał na chwilkę wyskoczyć, żeby wrócić z nowymi zapasami. Bo z jedzeniem u mnie, jak zawsze, krucho. W sensie, że jest sporo, ale rzeczy dieta-białkowa-wskazne a nie „normalnego” jedzenia.
Więc sobotę całą u mnie Adaś spędził a wieczorem znów dołączył do niego Mateusz. Do mnie zaś jeszcze dodatkowo wpadł Filip. Muszę przyznać, że nasza relacja jest też dość dziwna… Nie będę wdawać się w szczegóły, by wyjaśnić w jaki sposób jest dziwna (bo zaraz będę się nad inną relacją rozwodzić), ale jest. Sam Filip to przyznał ostatnio w odpowiedzi na pytanie moje SMSem zadane, ale stwierdził, że choć jest dziwna, to jemu odpowiada. Nie no, mi także. A zresztą z tymi relacjami… Rację ma Kelly Rowland, która śpiewa: „It’s complicated, it always is!” Czasem wydaje się nam, że to jest po prostu coś Czego Jeszcze Świat Nie Widział. Ale nigdy tak nie jest. Rację ma Rene Girard, gdy mówi, że pycha pcha nas do myśli, że pragniemy bardziej niż inni dokoła, że nikt nigdy nie pragnął tak bardzo, jak my. Gówno prawda.
Wieczór był więc przyjemny. Tym bardziej, że na chwilkę odwiedziła mnie moja przyjaciółka Gacek (złego słowa o niej nie powiem) nareszcie! Z Polą na dokładkę. Wpadli, posiedzieli, wyrazili ubolewanie, że jestem chora i zaraz się na imprezę zebrali.
A ja, owszem, nie byłam. Stało się. Pierwszy od kilku lat weekend, gdy nie bawiłam się w klubie. I żyję z tym. A wiecie dlaczego? Bo nie ma Utopii.
Niedziela i poniedziałek to dwa dni, gdy nadrabiałam jakieś rzeczy, które się pojawiły w czasie choroby. A to jakieś informacje dla Parady Równości, a to znów coś tam dla gazety. Wiadomo, zawsze milion rzeczy się pojawia wtedy, kiedy nie trzeba. I wtedy, kiedy już myślę, że będę mieć kilka luźniejszych dni… A tutaj: nie ma mowy! :) Niemniej, to sprawiło, że z domu wyszłam dopiero w poniedziałek wieczorem… wybrałam się na zakupy do Carrefoura. W sumie można powiedzieć, że gdyby nie czwartkowe wyjście do lekarza (taxi->lekarz->dom), to nie wychodziłam z domu od wtorku do poniedziałku. Wiem, wiem, szaleństwo. Ale jak JP choruje, to już na całego.
We wtorek musiałam wrócić do normalności. Siedem godzin prawie w zaprzyjaźnionej firmie. Nadrabiam nieobecności. Potem wieczorkiem jeszcze spotkanie z Il. Ważne dla niej, ważne dla mnie. Dogadaliśmy się co do pewnej biznesowej sprawy i trudno, trzeba działać. Tak, wzięłam na siebie coś jeszcze do zrobienia. Co prawda to nie jest nic „na wczoraj”, ale jednak będzie trochę dodatkowej roboty. Jestem nienormalna, wiem.
I podtrzymuję swoje stanowisko: przyszły rok akademicki mam „na luzaku” – w tym sensie, że odpuszczam wiele rzeczy i skupiam się na doktoracie. Zastanawiam się nawet powoli nad urlopem dziekańskim na polonistyce. Bo nie wiem czy to nie będzie dobre rozwiązanie dla postępu mojej pracy. Tym bardziej, że w czasie minionych wakacji miałam podobne plany co do bieżącego roku akademickiego: że znajdę czas na pisanie. Oczywiście, widzę teraz wyraźnie, że nie ma takiej opcji… Ale to już jakby inna zupełnie sprawa. Prawda jest taka, że był zamiar, ale nie było planu. A teraz jest zamiar i powoli rodzi się plan. Więc się uda!
W środę znów kilka godzin ciężkiej pracy przy komputerze na zlecenie (a w zasadzie „na dzieło”) dla kogoś a potem bieganie. Musiałam spotkać się z panem profesorem, który redaguje jedną z moich prac. Chodzi o tekst o dyskursie prasowym po katastrofie smoleńskiej, który ma się ukazać w książce wydanej – uwaga! – przez Polskie Towarzystwo Socjologiczne. Cieszę się z tego :) Więc miał kilka drobnych, głównie językowych rzeczy do poprawki. Opowiedział, wręczył i tyle. Mogłam pędzić na UW, gdzie załatwianie spraw sprawozdania za ostatnią już uczelnianą organizację studencką. Roboty z tym więcej niż to wszystko warte. Odkąd wprowadzili ze 2-3 lata temu obowiązek podpisywania sprawozdania przez jeszcze dodatkowo dziekana i w ogóle, to się robi zamieszanie. Ale dam radę, ogarnę to. Będzie ciut po terminie, ale to akurat w niczym mi nie przeszkodzi.
Potem jeszcze odwiedziłam moją przyjaciółkę Gacek, co by przed wyjazdem do Holandii się spotkać i pogadać. Przecież rozstała się ze swoim b.s.p.s., więc musi się zwierzyć. Wyszło też na jaw podczas wizyty, że Gacek ma problemy z czytaniem. Własnych wiadomości zresztą na Facebook wysłanych. Założyliśmy się jeszcze o coś, pośmialiśmy jak debile i zaraz trzeba było się zbierać do domu.
Wieczorem do mnie Adam wpadł. Na „Czarnego łabędzia”. W ogóle to miał mnie od Gacka odebrać i do Play mieliśmy jeszcze iść… Ale nie będę tego komentować w sumie. Bo potem było tylko gorzej. W zasadzie, to się trochę pokłóciliśmy. W sumie o nic konkretnego. A może i tak. O uwagę, o Mateusza, o skupienie, o równe traktowanie, o żarty, o moje mieszkanie, o spanie, o chuj wie co. Nie rozmówiliśmy tego, bo nie było nastroju odpowiedniego. Więc potem w wiadomościach facebookowych jakoś tam rozmówić to chcieliśmy, ale – w moim odczuciu – nie udało się. Wydaje mi się, że zmieniłam trochę rozumienie tego, co nazywałam „byciem skazanym na siebie”. Bo jakiś czas temu stwierdziłem, że jesteśmy z Adamem na siebie skazani. W takim znaczeniu, że cokolwiek by się nie działo i cokolwiek byśmy nie robili, prędzej czy później trafiamy znów do siebie jakoś-tam. Ale teraz mam wrażenie, że to jednak tak nie działa. Że jeśli nie robimy nic w kierunku tego „bycia skazanym”, to to się nie wydarzy. Nie zadzieje się samo z siebie. A to jednak dwie zupełnie inne perspektywy patrzenia na znajomość.
W czwartek bardzo burzliwy dzień. Zwłaszcza w firmie, z którą współpracuję. Oj, mocne zakończenie było z awanturą i w ogóle. Ale to się zdarza wszędzie. Zwłaszcza, gdy czasu mało, ludzi sporo a jedna z osób potrafi nic nie robiąc w zasadzie, robić duże zamieszanie i udawać, że dużo zrobiła. Podoba mi się ta technika. Taka zasłona dymna. Skuteczne to się okazuje.
Pognałam potem na spotkanie Komitetu Organizacyjnego Parady Równości 2011. Łukasz zdradził wszystkim nareszcie jaki jest pomysł na finał Parady Równości tegorocznej. Poza tym pojawiło się także kilka fajnych nowych wątków. Nie będę zdradzać za wiele, ale generalnie jest dobrze, rozrasta się nam to wszystko do fajnych rozmiarów. Kwestia tego, jak ludzie dopiszą i co na ten temat sądzą. Ale wierzę, że nie będzie źle.
***
To jest w sumie sytuacja zabawniejsza niż się spodziewałam. Gdy poznałam Dawida, podkreślał, że nie chce być jak inni chłopcy, którzy jakoś tam w moim życiu się na chwilkę pojawiali i potem znikali czy coś takiego. W każdym razie, że nie chce być jednym z wielu. I bóg mi świadkiem, że nie traktowałam go w związku z tym, jak pozostałych/poprzednich. Ale potem on zrobił wszystko, żeby jednak wpisać się w stały scenariusz: 1. celowo i umyślnie postanowił wycofać się ze znajomości ze mną, 2. zaczął spotykać się z jednym z moich stałych znajomych, którzy zazwyczaj ode mnie przejmują chłopców nowopoznanych, 3. zerwał ze mną kontakt całkowicie.
Jasne, od momentu, w którym napisał do mnie, że „musimy się spotkać i pogadać”, wiedziałam, że tak będzie. (O tym w poprzedniej blotce było) Czekałam tylko, aż wszystko się wydarzy. Zresztą podczas tego spotkania-pogadania powiedziałem mu, że zerwie ze mną kontakt. On twierdził, że nie, że „zróbmy wszystko, by tak nie było”. A potem jak zwykle ja miałem rację…
Okej, przyznaję, że przeszacowałem. Zakładałem, że stanie się to dzień wcześniej. Ale jednak nie stało się. A dlaczego zerwał kontakt? Bo nie chciał pojawiać się na tym blo. Proste. Zawsze powtarzam: nie chcesz, zniknij z mojego życia. Nie ma innej opcji. Bo ktoś tam zagadał do niego na jakimś pedalskim portalu pytaniem, czy on jest tym Dawidem z mojego blo. A ja przecież na samym początku znajomości, jeszcze podczas tej mojej nocnej wizyty u niego po piciu u lesbijek na Ursynowie, ostrzegałam, że mam blo. Zawsze ostrzegam, zawsze informuję. Bo wiem, jak to się potem kończy a nie chcę, żeby wyszło, że nie ostrzegałam. Ostrzegałam. I mówiłam już wówczas co trzeba zrobić, żeby się na blo nie pojawiać. Z mojej strony zasady są zawsze proste i ścisłe.
Dawid zerwał znajomość w trakcie rozmowy na Facebook.
Zerwanie kontaktu było mi potrzebne. Ostatnio – wracam znów do psychoanalitycznego podejścia – myślałam, że potrzebuję, żeby on wreszcie się z Damianem.be coś-tam, coś-tam, żebym mogła go znienawidzieć i w ten sposób się z nim emocjonalnie rozstać. Ale byłem w błędzie. To nie o to chodziło.
To moja chorobliwa potrzeba kontroli. Wiecie, że po to obsesyjnie prowadzę kalendarz, po to piszę blo i po to prowadzę fotoblo – żeby mieć świadomość kontroli nad własnym życiem. Dawid wybił mnie z tej pewności, w tym sensie, że to on zadecydował o „osłabieniu” naszej znajomości. To była jego decyzja, jego wybór. A więc coś, czego ja nie zaplanowałam. Nie miałem nad tym kontroli. I tak naprawdę to było właśnie to, co uniemożliwiało mi „domknięcie” tej sytuacji, jej emocjonalne rozwiązanie. Musiało się stać coś, co sprawiło, że to ja byłabym „in charge”, ja symbolicznie decydowałabym o tym, co się między nami dzieje. I to się stało. Ponieważ od samego początku mówiłam Dawidowi, że to on zerwie ze mną kontakt, a on zapierał się, że nie. A stało się tak, jak ja przewidziałam. On zerwał, on zakończył. Znów mam kontrolę nad sytuacją, nad swoim życiem. I w ten sposób rozwiązała się cała ta relacja. Mogłam symbolicznie, emocjonalnie rozstać się z Dawidem.
Paulina stwierdziła, że to ją przeraża – moja zdolność do przewidywania takich rzeczy jak ludzkie zachowania. Bo to oznacza, że ona będzie miała w przyszłości trzech eksmężów i… nie, no oszczędzę jej tego ;)
Także Paulina zasugerowała, że może ja tworzę klasyczną „sytuację faulknerowsko-girardową”. Co to znaczy? To znaczy, że emocja (pragnienie) ma u mnie wymiar trójkąta i że potrzebna jest mi osoba trzecia do stworzenia z namiętności pragnienia. Girard pisze: „Narodzinom pragnienia towarzyszy zawsze obecność osoby trzeciej.” Chodzi o to, że z namiętności nigdy nie zrodziłaby się miłość (pragnienie), gdyby nie było pośrednika – osoby trzeciej.
Koncepcja jest ciekawa, nie koniecznie do streszczenia tutaj na blo… Ale jako przykład, Girard podaje Anzelma z „Don Kichota”. Poślubił on niedawno młodą i piękną Kamilę ale jakiś czas po ślubie prosi znajomego Lotara o pewną przysługę. Prosi go, żeby zaczął podrywać Kamilę, żeby „poddać próbie jej cnotę”. Lotar odmawia, bo to głupie. Ale Anzelm nie ustępuje, naciska na niego na wiele sposobów i ujawnia wręcz obsesyjny charakter tej prośby. Lotar długo odmawia, ale potem, żeby uspokoić Anzelma, pozornie zgadza się na pomysł. Anzelm urządza więc małe spotkanie Lotara i Kamili. Zachowuje się w sumie jak szaleniec, przez to ostatecznie tamtych dwoje pada sobie w ramiona. A gdy dowiaduje się o zdradzie, Anzelm popełnia samobójstwo.
Anzelm potrzebował trzeciej osoby, by utwierdzić się w swoim uczuciu. Potrzebował Innego, by móc uwierzyć (?) we własną emocję. Miłość do Kamili byłaby niemożliwa, gdyby nie było kogoś, kto może jej też potencjalnie pragnąć. Potrzebujemy potwierdzenia, że ktoś jest wart naszej emocji, naszego chcenia, naszej miłości.
Bardzo to kusząca perspektywa, tym bardziej, że Girard twierdzi, iż taki schemat trójkątny jest w zasadzie powszechny, zawsze obecny. To tak jak z zazdroszczeniem komuś czegoś. Ktoś ma coś, czego my chcemy. I to jest jeszcze nie-zazdrość, tylko stwierdzenie faktu. My chcemy tego czegoś, ale potencjalnie wiemy, że ten ktoś nam tego czegoś nie odda. Zakładamy, że będzie się bronić, gdy będziemy chcieli mu to coś zabrać. I wtedy jest zazdrość.
Potrzebny jest – tak jak przy zazdrości – ktoś, kto potencjalnie chce tego samego tak jak my. I dopiero wtedy namiętność może przerodzić się w pragnienie. I tutaj pojawia się pytanie, czy ja z Dawidem nie zrobiłam czegoś takiego – nie wystawiłam go Lotarowi, by móc odkryć, że ja (Anzelm) naprawdę żywię emocję do Dawida (Kamili). Ale sytuacja ta jest tak szalona, że Kamila i Lotar padają sobie w ramiona.
W książce Girarda jest więcej cennych propozycji, ale na razie ją czytam, więc chcę się skupić na tym, poddać osądowi w swojej głowie, przemielić w krytycznej ocenie i dopiero wówczas będę w stanie się odnieść do tego wszystkiego.
***
Za kilka godzin lecę do Holandii. Weekend w Rotterdamie i Amsterdamie przede mną :)
dużo lepiej trawi się opowieść o przyjacielu don kichota na trzeźwo i bez schizy w głowie.
to też przewidziałeś? ;)
-> kmb
To akurat nie było do przewidywania. To była po prostu wiadomka :)