Ostatnią blotkę pisałam przed sylwestrem. Jakoś tak znów wyszło, że nadrabiam zaległości z dłuższego czasu. Ale postaram się tym razem krótko, rzeczowo. Bo cały czas pracuję nad posumowaniem roku 2010 w moim życiu, a to też obszerna sprawa (no co? Wiele się działo przecież!).

Dokładnie w wigilię sylwestra po tym, jak wróciłam do domu z zaprzyjaźnionej firmy, rozpoczął się I Turniej Sushi im. Jej Perfekcyjności. Czyli starcie tytanów: Paulina vs. Marcinek. Każde z nich ma dość mocno ugruntowaną wysoką opinię na temat swojego sushi, więc postanowiliśmy to sprawdzić. Najlepszym sposobem na sprawdzenie jest zaś bezpośrednie starcie. Turniej planowaliśmy od bardzo dawna. Tak naprawdę to już nie pamiętam od kiedy. Ale zawsze nam coś wypadało i kolejne weekendy musiały być przekładane. Ostatecznie udało się umówić na 30 grudnia (choć rozważany był też plan, żeby zrobić to 31 grudnia).
Zawodnicy stawili się na miejscu na czas. Wzięli się szybko do roboty. W kuchni panowała atmosfera zdrowej rywalizacji. Pomagali sobie, jeśli trzeba było coś pożyczyć czy podać. Nie było więc zażartej walki, bo każde z nich pewne było tego, że to właśnie jego wytwory okażą się tymi najlepszymi. Ja cierpliwie czekałam z krakowskim znajomym Marcinka, który załapał się – chcąc, nie chcąc – na dobrą wyżerkę. W kuchni latały składniki, działo się, walka była ostra. Aż doszło do momentu prezentacji przygotowanych potraw.

Wszystko wyglądało bardzo smacznie. A ja lubię jeść oczami. I w ogóle jeść lubię. Więc nie ukrywam, że szybko zabrałam się do jedzenia. Pochłaniania. Ilości przygotowane przez Marcinka i Paulinę spokojnie wystarczyłyby dla dwa razy większej liczby osób niż zgromadzeni u mnie w pokoju. Mimo dołączenia Tomeczka do nas! Wódka się lała, maki znikały… Ostatecznie, po długich naradach samego ze sobą plus wysłuchaniu kilku opinii postronnych osób, wydałam werdykt: nieznacznie, ale jednak zwyciężył Marcinek. I żeby nie było podejrzeń o to, że go faworyzuję, to już po jego przyjściu dałam mu prezent, żeby czuł się tak czy owak wyróżniony. Chociaż, prawdę mówiąc, Paulinie też się dostało coś ;)
Tak więc Marcinek jest mistrzem sushi. Honorowy tytuł będzie można odebrać mu za rok, jeśli ktoś się odważy stanąć z nim w szranki i poddać mojej ocenie. Ktoś już teraz chętny może?

W sylwestra nie poddałam się tak łatwo i znów wybrałam się do zaprzyjaźnionej firmy. Znów nadrabiać godziny stracone w wyniku wyjazdu na Święta. I nawet mi się to udało, choć przyznam, że nie był to najintensywniejszy czas w moim życiu. Jednak 31 grudnia niewiele się dzieje na świecie ;)
Nie dałam się jednak i coś tam porobiłam z rzeczy, które nie wymagają interakcji z ludźmi. Wszystko po to, by przygotować się na wieczór pełen interakcji. E-interakcji, ma się rozumieć.
Zanim jednak to się stało, musiałam jeszcze posiedzieć kilka godzin z zaległym referatem, którego termin nadesłania mijał właśnie 31 grudnia. I dałem radę! KUL dostał ode mnie tekst.

Tradycją już bowiem jest to, że sylwestra spędzam samotnie. Na seksczacie. Nie pamiętam, prawdę mówiąc, jak zaczęła się ta tradycja, ale trwa i jestem jej wierny. Tomeczek w tym czasie miał swój dobowy dyżur w hostelu a Paweł obchodził sylwestra za ścianą. Chcąc więc, nie chcąc – dołączył do mnie po jakimś czasie. Trochę się pośmialiśmy, trochę razem wypiliśmy i zaczęło się YouTubeParty z Violettą Villas, Telmą Houston i Tiną Turner. Plus disco polowe piosenki weselne i śmieszne filmiki z wesel. Było sympatycznie, ale po jakimś czasie zorientowałam się, że jak tak dalej pójdzie, to nie dam rady wyrobić swojej sylwestrowej normy chłopców zaspokojonych przez Olę33 na seksczacie! Ostatecznie siedzieć musiałem aż do 10 rano a i tak się nie udało nadrobić straconych godzin. Szkoda, musieli sobie sami radzić.
Bo wiedzcie, że 31 grudnia i 1 stycznia seksczat pełen jest ludzi. Setki, tysiące samotnych osób spędza w ten sposób koniec/początek roku i zawsze mam takie wrażenie, że moja obecność jako dość sympatycznej trzydziestotrzylatki jest jednak im pomocna ;)

Minusem tegorocznego sylwestra było to, że wypadł w piątek. Bo zamiast iść normalnie na imprezę, musiałem siedzieć w domu. Odbić zamierzałem sobie w sobotę i mi się to udało. Od razu wychodzę z założenia, że wszyscy starzy ludzie, co dla nich wyjście na imprezę jest wielkim świętem i którzy minioną noc balowali do rana, nie dadzą rady. I 1 stycznia nie zjawią się w klubach. A ja owszem, a ja tak. I młodzi chłopcy, co mają siłę, też.
Moje przewidywania okazały się słuszne (czy to jest zmysł socjologiczny?). Mały b4 u mojej przyjaciółki Gacek najpierw, ale jednak ludzie nie do końca żyli na nim jeszcze. Po całonocnym piciu i ćpaniu byli jednak zmęczeni. Nie ja. Część z nich postanowiła iść do Nine. Ja wolałem wybrać Glam. Choć klub może nie taki ładny, to jednak z niższą średnią wieku. I nie pomyliłam się nic a nic. Młodzi chłopcy w dużych ilościach bawili się 1 stycznia. O ile można było. Bo Coli Light nie było. Potem Coli też nie. I Sprite’a też. Sok był jabłkowy. Potem Colę donieśli, ale to mnie nie ratuję. Ja jestem na diecie. Więc piłam Whiskey z sokiem jabłkowym…
Impreza była dobra, zwłaszcza jak na 1 stycznia, ale jednak w końcu się musiała skończyć. Więc żeśmy postanowili z Tomeczkiem i Damianem.be, że afterujemy. U nas. Niestety, po drodze zaliczyliśmy McD (byłam tam pierwszy raz od kilku miesięcy! Ale nic się nie zmieniło, nadal mają w chuj kalorii.), potem wódkę kupiliśmy i do domu dotarliśmy. Film urywa mi się – co w sumie zaskakujące, bo ani pijana bardzo nie byłam, ani nic takiego się nie działo – gdy wchodzę do bloku z chłopcami. Potem w domu poszłam spać a oni jeszcze sobie pili dalej. Więc z mojego afterowania niewiele wyszło, ale idea przetrwała i została obroniona w tych dwóch nie najmłodszych już osobnikach!

Niedziela nie była dniem obijania się. Musiałem zobaczyć się z Kacperkiem, który odwiedził Warszawę po swojej wyprowadzce do Rotterdamu. Nic się nie zmienił, jednak nadal tak samo uroczy, ładny, szarmancki, uśmiechnięty i szczery. I nadal rozmyślający. Nie wiem po co, ale stara się maksymalnie urefleksyjniać swoje życie. Namawiam go trochę, żeby spróbował chociaż przez chwilkę nie, ale się nie daje. Więc walczy z różnymi swoimi sprawami, które są tylko jego. Jeśli wiecie, co mam na myśli. Spędziliśmy razem kilka godzin, było miło. Opowiadał mi co tam u niego, u nich. No i sprawił, że podjęłam decyzję, że zrealizuję plan i pojadę do Holandii. Tak jest, jadę. Dziś, gdy piszę te słowa, wiem, że Adrian jedzie ze mną i że mamy już bilet lotniczy do Einthoven i bilet kolejowy z Amsterdamu do Warszawy. Tak, tak. W połowie lutego lecę! Cieszę się, bo plan jest wzorowy. Najpierw lecimy do Einthoven, stamtąd pociągiem do Rotterdamu jest godzinka. W Rotterdamie spędzamy piątkowy wieczór/noc z Kacperkiem i jego bsps. W sobotę po południu jedziemy do Amsterdamu (2 godziny) i tam się bawimy. W niedzielę chłopcy nas opuszczają a my szlajamy się po mieście do wieczora, by koło 18 czy tam 19 wyjechać w kuszetkach do Warszawy. W poniedziałek o 10 jesteśmy w Warszawie i zapierdalamy normalnie, jak gdyby nigdy nic!

Ale wracając do teraźniejszości (czy też raczej do przeszłości), odstawiłam Kacperka na autobus i wybrałam się na zakupowanie do Carrefoura. Ta moja białkowa mnie wykończy. Finansowo w sensie. Czemu łosoś jest taki drogi?!

Wieczorem wizyta Adriana. Zapowiadał ją od dawna i specjalnie na tę okazję przywiózł od mamy nalewkę. Ja wiedziałam, że będzie za mało, więc od razu wódkę kupiłam ;) A że nam było naprawdę mało, to po wysłuchaniu wszystkich ciotodram Adriana (sylwestrowe szaleństwo, rozbijanie szampana, płacz, seks, łzy, obciąganie, rzucanie, wyznania…) zgłodnieliśmy. Ruszyliśmy na kebaba. Pech chciał, że 2 stycznia Najlepszy Kebab Na Świecie Zdaniem Mojej Przyjaciółki Gacek nie był otwarty. I musieliśmy wrócić z pustymi rękoma. Jako że gastrofaza nam nie przeszła, zrobiłam pierogi od mamusi (dziękuję, mamo!).
A po pierogach poszliśmy spać. Nie wiem już która była godzina, ale późno. Znów spałam z Adrianem w łóżku, ale tym razem Adrian rozochocony alkoholem zamierzał wykorzystać tę sytuację inaczej. Udało mi się go powstrzymać, ale jednak miał na mnie ochotę i odnotowuję to dla potomnych ;)

Poniedziałek był już dniem jak co dzień. Nie ma zmiłuj, nie ma zwolnij. Trzeba biec dalej. Po dyżurze w zaprzyjaźnionej firmie, zgadałam się przypadkiem z moją przyjaciółką i spotkałam się z nią w Złotych Kutasach. Ona ogarniała sobie Play i przedłużała umowę. Pani zaproponowała Gackowi telefon HTC Firecośtam i wziął go. Teraz trochę żałuje i póki co, ja go testuję. Muszę mu już oddać, ale zdanie mam wyrobione :) I będzie recenzja w prasie, ma się rozumieć.
Potem seria spotkań. Najpierw z Hugo i Perełką we W Biegu Cafe przy pl. Zbawiciela. Boże, dawno mnie tam nie było. I okazało się, że poza przyjemną rozmową z nimi dwoma, mam jeszcze jedną miłą niespodziankę w postaci niezwykle atrakcyjnego chłopca, który tam pracuje. Wiedziałem, że już kiedyś wcześniej zwróciłem gdzieś na niego uwagę, ale nie wiedziałem gdzie i kiedy. Potem do mnie dotarło. To były Grzegorza, co go kiedyś w Glam widziałam. Niebywałej urody chłopiec. W domu następnego dnia wyskoczył mi jako jeden z moich losowych „fanów” na facebooku, więc – nie myśląc długo – zaprosiłam go do znajomych. Nie będę się przecież w jakieś zaczepki bawić. Jak chcę go w znajomych, to zapraszam, prawda? Korespondencja nasza się rozwinęła we wtorek, kiedy przez dobre kilka godzin wymienialiśmy wiadomości facebookowe. Takie tam, bez szczególnej treści. Trochę zaczepkowe, trochę flirtujące, trochę o niczym. Pogawędka. Small talk.

Po spotkaniu z Hugo, przygotowania do spotkania Queer UW. Udało się nam zgadać nareszcie i wybrać jakiś termin. Przed spotkaniem właściwym zjawił się nowy osobnik, który chce z nami wystawę artystyczną zorganizować. Opowiadał mi co i jak, żeby potem móc to opowiedzieć ludziom na spotkaniu. Zapowiada się, że jest w tym jakiś potencjał, ale po spotkaniu już się nie odezwał i na maila nie odpisał… Więc może zrezygnował jednak?
Samo spotkanie Queer UW dość udane. Podstawowym celem dla mnie było ogarnięcie kilku istotnych tematów a propos najbliższej działalności i to się nam udało. Bierzemy się za Raport Studencki i za umieszczenie w nim części dotyczącej osób LGBTQ studiujących na UW. Cieszę się, że chcą się za to wziąć. Czeka nas dużo pracy, ale może z tego wyjść coś fajnego. Mnóstwo superpomysłów się pojawiło podczas spotkania, więc było warto.
Ale był też cel dodatkowy: rozbicie mojej pozycji i tego, że mówię z pozycji władzy. (Prezes Queer UW, „ta” Jej Perfekcyjność). Dlatego było wino – żeby zacząć jakiś proces grupowy. Może nie udało się w 100 proc., ale jednak było nieźle. Będziemy nad tym dalej pracować. Póki co jednak, skupiam się na tym, żeby zagrzać ich do pracy nad naszymi projektami. Chociaż, przyznaję, jest nieźle.

Wtorek spędziłam w domu. Nie powinnam, bo zajęcia, bo coś tam… ale jak nie poświęcę trochę czasu, to mi się naprawdę narobią zaległości i się nigdy z tego nie wygrzebię. Więc siedzę cały dzień i napierdalam na klawiaturze jak głupia. Ale na blo czasu nie ma. Nawet nie wiecie, jak ubolewam. Wiem, że rzadsze i dłuższe pisanie ma negatywny wpływ na czytelnictwo ;)

W środę rano znów musiałam iść do Carrefoura. Tym razem, by się przygotować na Trzech Króli (zwane od tej pory: Sześciu Króli). Bo wpadliśmy na pomysł, że do mnie ludzie się zejdą, coś do jedzenia zrobią, będzie alkohol i będzie miła noc. No więc musiałam kupić kubeczki, talerzyki, duperele. Nie będę po nich zmywać, wolę zaśmiecić planetę. No co? Taka prawda, nie będę udawać, że jest inaczej.
Zaliczyłam jakieś tam aktywności na UW, bibliotekę, ksero, te sprawy no i zajęcia u prof. Śpiewaka. Jednak mam głowę zaprzątniętą nadchodzącą konferencją prasową Parady Równości. Dokładnie za tydzień, więc przygotowań mnóstwo. Materiały, zaproszenia, mailingi… To się tak wydaje, że to mała sprawa, ale jednak załatwiania dupereli jest mnóstwo. Oczywiście, nie narzekam, bo wiedziałam, na co się piszę! I właśnie a propos Parady było kolejne spotkanie w środę. W… Fantomie. Moja pierwsza wizyta tam, więc zabawnie. Dobrze, że nie musiałem wchodzić tam sam tylko z Marcinkiem. Zawsze to raźniej :)
Rozmowy ważne, kontrowersyjne tematy, trudne kwestie, ciekawe i radykalne propozycje. Zobaczymy, jaka będzie tegoroczna Parada. Ja coś czuję, że to może wyjść naprawdę fajnie. Po 10 latach chodzenia ulicami Warszawy, coraz mniej osób reaguje na nas „alergicznie”. Jest też co roku coraz mniej przeciwników… więc może teraz będzie normalnie?
Ja zaś, jak zawsze, ogłaszam już teraz, że jeśli ktoś potrzebuje noclegu w okolicach 11 czerwca i jest młodym chłopcem ładnym, to ja zapewniam. Mówię poważnie. Rok temu wpadł do mnie przecież m.in. piętnastolatek, którego w ogóle wcześniej nie znałam i który mnie na oczy pierwszy raz zobaczył na dworcu Warszawa Centralna… Więc śmiało, zapraszam.

Wieczorem: wspólne gotowanie. Zmuszono mnie, żebym cebulową zrobiła. Dawno nie miałam okazji, więc w sumie to i dobrze. Na dwa garnki, bo tyle tego zrobiłam! Ale jak bydła dużo, to wiem, co robię. I okazało się, że wcale nie było jakoś za dużo. Jasne, zostało, ale to dla Tomeczka, który znów był w pracy i nie mógł z nami korzystać z uroków jedzenia.
Sporo ludzi się zeszło, przyznaję. Było miło, bo wszyscy się zaangażowali i coś przygotowali wcześniej, albo na miejscu u mnie. Strasznie miło nam te jedzeniowe spotkania wychodzą. Gorzej, że są tuczące. Dlatego chcę powiedzieć, że nie jadłam prawie nic. Specjalnie wcześniej opierdoliłam coś dużego i białkowego, żeby mi się jeść nie chciało. Nawet cebulowej swojej nie tknąłem. No, tyle co spróbować podczas gotowania, czy już miękka cebula. I od gości po jednym (dosłownie!) gryzie, żeby ogarnąć jak im wyszły ich potrawy.
Wszystko było fajnie, do czasu. Potem się atmosfera ciut popsuła. Nie wiem jak to się stało. Mnie wkurw wziął, Gacek się mocno najebał, Adam trochę też. I generalnie, gdy się ludzie rozchodzić zaczęli w nocy po spożyciu całego alkoholu, to się okazało, że nie jest już tak fajnie. Oczywiście, następnego dnia na trzeźwo z moją przyjaciółką Gacek (złego słowa o niej nie powiem) rozmówiliśmy to, wyjaśniliśmy sobie wszystko. Nigdy nie pozwalam, żeby takie sprawy zalegały. Nie można – trzeba je szybko rozmówić. Zanim jednak to się stało, to w nocy nagle – dla mnie zaskakująco – okazało się, że Adam śpi u mnie. Wkurwiona byłam, więc nie spałam z nim tylko na ziemi. Wiem, wiem, takie ciotodramatyczne po prostu, ale ja byłam trzeźwa. Więc po prostu nie chciałem wszczynać awantur. I dlatego wolałem się z całej sytuacji wyłączyć tymczasowo.
Więc choć generalnie noc była miła, to z kiepskim zakończeniem.

Czwartek minął na sprzątaniu, spaniu i ogarnianiu. Pisaniu, także. Jak zawsze zresztą. Nie ma to jak wolny dzień ;) Ale nie było tak źle, bo dupę ruszyłam na spotkanie grupy samorządowej/klubu parlamentarnego. Tak, tak, w Święto Trzech Króli zorganizowali spotkanie. Choć ja nie mam obowiązku, żeby na nim być, to jednak za bardzo mi zależy. Poza tym chciałem wpaść do Gacka, żeby pogadać o zajściach poprzedniej nocy. Wydaje mi się, że nieźle nam ta rozmowa wyszła i że wszystko jest wyjaśnione.
Wieczór spędziłam na… pisaniu.

Czy jest jakiś program, który liczy liczbę wpisanych znaków? Chciałabym chyba kiedyś sprawdzić ile ja piszę dziennie/tygodniowo/miesięcznie. To może być ciekawe.

W piątek wstałam wcześniej, żeby ogarnąć trochę kolejne zlecone mi zadania. Potem całodniowy dyżur w zaprzyjaźnionej firmie (dość zresztą pracochłonny) i potem upragniona wizyta u fryzjera. Bo miała być w środę, ale gdy dotarłem na miejsce okazało się, że Marcin jest chory. I że nikt nie odwołał mojej wizyty :( Więc pani mnie pyta czy ja chcę się umówić z nią czy z nim. Mówię, że z nim. A ona na to, że nie wiadomo czy w piątek będzie. Na szczęście dla mnie: był! I było strzyżenie, i było miło! Miałam już naprawdę za długie włosy.

Nie wiedziałem w sumie czy iść do Grzegorza na parapetówkę. Z jednej strony: jasne, czemu nie. Impreza jest moim życiem przecież. Ale z drugiej… jakkolwiek patetycznie to nie zabrzmi, to Grzegorz mnie nadal boli. Jako jednak, że mam zapędy masochistyczne, postanowiłem pójść. Wpadłam tam dość późno, bo i stwierdziłam, że nie będę siedzieć nie wiadomo ile. Żeby było śmiesznie, przez całą imprezę nie zamieniliśmy ani słowa. Nie licząc momentu wręczania mu jego rzeczy i prezentów na nowej drodze życia. Wymieniłam co dostał, przywitałam się i tyle. To dla mnie dość trudne chyba.
Na szczęście, na pocieszenie, na imprezie było mnóstwo młodych, ładnych chłopców! Patryk i Sebastian są rozbrajająco słodcy. Ale że na razie chyba mają początek związku, to spędzają czas głównie ze sobą. Karol, co się najebawszy, jest przesłodki z tym swoim usiłowaniem bycia cool po wódce ;) Kilka innych osób, też sympatycznych. Był, oczywiście, Marcinek – i to też decydowało o mojej woli przyjścia. No i sam Grzegorz, którego zobaczyć też w sumie chciałem. Najgorsze, co zauważyłem i czego – obawiam się – mogę nie przeżyć, to emocja na linii Marcinek – Grzegorz. Nie wiem czy to mnie nie zabije.

A z innej beczki… Pamiętacie, jak kiedyś mówiłam, że wstydzę się tego, że się boję? Że gdy wychodzę z bloku w sukience, to zawsze mam poczucie strachu i że mnie to wkurwia? Więc oczywiście wychodziłam też w piątek z bloku do taxi i znów spotkałam dwóch chłopców-dresów, którzy musieli skomentować mój strój i to, jak wyglądam. I bałam się, jasne. Ale też i nie dałam tego po sobie poznać. Niech nie wiedzą, że mają nade mną przewagę. Jestem Jej Perfekcyjność i się tak łatwo nie poddaję. Liczę na to, że kiedyś strach minie.

Więc parapetówka była miła, ale gdy zobaczyłem, że młodzi chłopcy wychodzą a nagle zjawiła się grupa ludzi znacząco zawyżających średnią wieku, nadszedł czas na ewakuację. Do taxi. I do Glam. Dobrze, że Kacper mnie do taksówki odprowadził, bo tej nocy było tak ślisko, że bym się wyjebał na pewno :)
W Glam oczywiście megakolejka do szatni. Miło, że właściciel się mną zaopiekował i nie tylko zaproponował coś do picia (jestem na diecie, więc wodę!) ale i szalik pozwolił schować w biurze. Impreza była… no, było tak sobie. Bez szału. Ludzie podchodzili, witali się, zdjęcia ktoś ze mną sobie robił (Gacek chce za to kasować po 5 zł). Właśnie, bo potem Gacek z resztą bandy wpadł z otwarcia klubu Show, czy jak mu tam. To ten, co Doda coś ma z nim wspólnego i dlatego mnie tam nie było. Doda+Dżaga+media+ja to złe połączenie. Więc nie.
Dj w Glam grał coraz gorzej, więc nie było opcji, trzeba było spierdalać.

Sobota była szalona. A nie miała taka być! Miała być wyjątkowo spokojna i też bez alkoholu. Ale gdy sprawdzałam teksty jakieś, naszło mnie na SMSa do Kaktusa. I on odpisał, że wpadnie za półtorej godziny. Napisałam mu, że nie i w ogóle. Zadzwonił Kuba Po Prostu i poinformował, że będą za kwadrans. No nie, co to, to nie. Ja jeszcze przed kąpielą, w stroju do spania, mieszkanie nieogarnięte. Przekonałam ich, że pół godziny muszą mi dać. I dali.
Wpadli, obaj już lekko (a Kaktus nawet nie lekko…) dziabnięci. Z winem musującym. Pili „na smutno”. I mnie zmusili. Więc i ja się włączyłam w ten smutek, lekko jednak pozostając z dystansem i co jakiś czas śmiejąc się z tego naszego smutnego nastroju. Paweł ostatecznie umarł i usnął. Potem, gdy już go dobudziliśmy i Kuba przestał powtarzać zdanie o straconych latach, nadszedł moment decydowania. Co teraz, gdzie teraz, jak. Oni zdecydowali jednak na pójście do domu. Ja – do Glamu. Z Tomeczkiem. W ten sposób moja impreza zaczęła się o 18.
W Glamie… okazało się, że jest jakiś koncert charytatywny Sashy Strunin (tak?) i Ramony Rey (czy teraz wszyscy mają imię i nazwisko na tę samą literę?). Więc one występowały, a ja czekałam aż się wyludni, bo ludzi było za dużo. Plus taki, że ładnie grał dj. Można było poskakać chwilę. Pojawił się też Damian.be, którego miało nie być! I redakcja gaylife.pl, bo zaczęła współpracę z Glamem. Ciekawie. A! I stwierdziłam, że o ile ubóstwiam młodych ładnych chłopców, to gdy widzę ich naćpanych, to tracą dla mnie całą atrakcyjność i stają się przeciętnym nikim. Poważnie. Narkotyki działają na mnie całkowicie odrzucająco.

Damian.be się pojawił ale i szybko zmył, bo miał seks. Gacek nie dotarł z urodzin, bo przed 2.00 umarł najebany w domu. Co więc było robić? Iść dalej. Do Toro. Zobaczyłam, że jest taki ładny chłopiec, co kiedyś mi się już podobał a co jest znajomym Damiana.be. Chciałam, żeby mnie przedstawił, ale on musiał biec…
No więc podchodzę do niego i mówię: „Cześć Łukasz. Jestem Jej. Słuchaj, jedziemy do Toro, jedziesz z nami?” I on się zgodził. Co już mi się podobało, że jest taki hej do przodu. Wspieram to! Burges nas podrzucił (chwała Ci za to i dzięki!) i mogliśmy oddać się szalonej zabawie. Niestety, Whiskey Sour było w promocji za 15 zł. Więc sami rozumiecie… Kilka wypiłam. Nie tyle jednak, żeby się najebawszy. Tomeczek chodził sobie, szukał, skakał, ale chyba się ciut nudził. Ja mniej, bo Łukasz zapewniał mi swoją osobę i było nie tak nudno. Potańczyłam, poskakałam trochę też. Potem jeszcze spotkałem Jurka (jest łysy!) i Huberta. Więc było z kim pogadać ze starych znajomych.
Ale była też emocja na więcej.

Nad ranem, gdy w Toro zapalali światło, ja miałam ochotę na after. Zaproponowałam Hubertowi i Łukaszowi. Pierwszy odmówił, drugi był na tak. Tomeczek był od razu wykluczony, bo musiał lada moment iść do pracy na 24 godziny. Paweł śpiący w domu też, bo do pracy zaraz miał wstawać. Kupiliśmy wódkę po drodze i trafiliśmy do mnie.
Najpierw drynk. A potem już shoty. Bez opierdalania się. I tak od szota, do szota… zaczęło się szaleństwo. Łukasz jest bardzo atrakcyjnym wysokim blond chłopcem. Ale nie wyobrażajcie sobie za wiele :) Trochę się przepychaliśmy, trochę wygłupialiśmy, trochę leżeliśmy… Było bardzo miło. Tym bardziej, że Łukasz okazał się być układnym chłopcem i jak mu czegoś zabraniałam (a zabraniam większości rzeczy), to po kilku próbach się poddawał. Żeby nie było niejasności, to powiem: byłam cały czas ubrana w majtki i koszulkę (czyli mój normalny strój do spania) i Łukasz nie dotykał części mojego ciała zakrytych przez ubranie. A ja nie dotykałam jego części ciała, które uważane są za „wstydliwe” w opresyjnej kulturze chrześcijańskiej. Rzekłam.
I chcę dodać, że to było miłe.

Wstaliśmy po tym wszystkim koło 17.00 i jeszcze prawie do 20.00 leżeliśmy w łóżku, dalej się wygłupiając. Potem musieliśmy wstać, bo do mnie Adam wpadał. Łukasz poszedł, Adam został. Pogadaliśmy, potem ja się jakoś ogarnęłam (choć nie było łatwo) i skończyło się na tym, że obejrzeliśmy z Adamem „Long Island Expresway”. To dobry film, chyba trzeci raz go oglądałam. Więc i Wam polecam. A potem poszliśmy spać.

W poniedziałek nadal umierałam. Wszystko było w zasadzie okej, poza moim maksymalnym osłabieniem. Ledwo miałem siłę, żeby rękę podnieść (tak, ramiona bolały mnie najbardziej). Dlatego też po dyżurze w zaprzyjaźnionej firmie, udałam się do domu na spoczynek. Nie było szans. Tym bardziej, że mi odwołali posiedzenie Komisji Rewizyjnej Samorządu Studentów UW. A półgodzinny sen w domu mi się przydał do odżycia. Ruszyłam na UW przed 20.00. Wtedy bowiem przewidziane było spotkanie redakcji. I odbyło się. I znów zastosowałam myk z winem. Były aż 4, bo Karol przyniósł. Plus moje ptasie mleczko.
Spotkanie, choć pełne opierdalania, dobrze wyszło. Są efekty, są ustalenia, są plany, są obietnice. Mam nadzieję, że damy radę. Wszystko prawie 2 godziny trwało, więc z Instytutu Socjologii UW wyszliśmy około 22. I trzech stwierdziło, że idzie do Bistro popić coś jeszcze. I czy ja z nimi? Skoro próbuję proces grupowy wdrożyć, to nie było opcji, musiałem iść. I się zaczęło. Od razu całą butelkę. Potem jeszcze szot. I jeszcze. I coś tam. I się najebaliśmy dość szybko. Wracaliśmy taxi, ale jeden z kolegów się bardzo, bardzo źle poczuł i zaproponowałam, żeby nie tłukł się do siebie na Bielany, tylko żeby spał u mnie. Zrobił to. Ale zanim, to posiedział sporo nad sedesem…

Tak nadszedł wtorek. Czyli dzień nadrabiania tego, co szalona 26godzinna impreza sobotnio-niedzielna zabroniła mi robić. Boże, czasem mam dość :) Ale potem sobie myślę: impreza jest twoim życiem, inaczej być nie może. To oznacza, że zawsze już będę babrać się w zaległościach, które powstają przez to, że czasem moje misterne plany sypią się z powodu jakiejś głupoty i totalnego szaleństwa.
Ale to dobrze. Takie prawo młodości.

We wtorek też ukazał się na Onet.pl tekst Marcina o mnie. „Mężczyzna źle przebrany za kobietę”. W zasadzie ukazał się wcześniej, ale tego dnia wisiał na głównej. To oznacza, że moje blo, fotoblo i w ogóle przeżyły zmasowany atak. Także ten blo. Śladów znaczących nie ma, bo nikomu się czytać nie chce tego ;) pewno podobnie będzie i z tą blotką – że ją mało kto ogarnie. Przywykłam. A śmieszne są, jak zawsze, komentarze. Najbardziej lubię te, że jestem zachłanna na popularność medialną. Tak, to prawda. Raz w tygodniu piszę do różnych mediów „Ej, przepraszam, czy może nie chcecie teraz wy o mnie napisać czegoś?” i proszę ich żeby się zgodzili. Tak, robię to, przyrzekam!
Nie samym jednak Onetem człowiek żyje. Wieczorem miałam jeszcze krótkie spotkanie Komitetu Organizacyjnego Parady a propos konferencji. A potem posiedzenie Parlamentu Studentów UW. Czyli praca, praca, praca. Do domu wróciłam jakoś po 23, czyli nie tak źle.

Środa zaczęła się bardzo wcześnie. O 9.00 przyjechała taxi, która mnie do Polsatu News zawiozła. Tam, jako rzecznik prasowy Parady Równości 2011 opowiadać musiałem o różnych rzeczach. Było okej, bo pan prowadzący był obojętnie-życzliwy. Nie atakował, tylko pytał.
Potem pojechałam do centrum, gdzie o 11.30 konferencja prasowa Parady. Dużo rozmów, powtarzania tego samego… Ale tak musi być. Dobrze, że dziennikarze się zjawili, bo to nigdy nie wiadomo czy będą czy nie. Napisali potem, poszło w mediach dużo informacji, wzmianek. Mam nadzieję, że jeszcze jutro coś się będzie dziać.
Po tym wszystkim mnie tak ogarnęło zmęczenie, że odebrałam tylko dokumenty rejestracyjne Queer UW z Biura Spraw Studenckich i wróciłam do domu robiąc po drodze jakieś megazakupy w Carrefour. Znów: popracować (nie obijać się przecież!) i chwilkę przespać. By ostatecznie tego bloga napisać. O, ładnie.

A teraz kolejna blotka, którą puszczę, będzie podsumowaniem 2010. Rzekłam!

Wypowiedz się! Skomentuj!