Nie może być tak, że napiszę „to był spokojny tydzień”, nie? Nie był oczywiście. I zawsze musi być coś takiego, że potem wszyscy gadają, że ja dla lansu i popularności żyję. W sensie, że wydarza się coś, co inni odbierają jako działanie „pod publikę”. A to wcale nie jest tak, że ja się spodziewałem, że dojdzie do walki (dosłownej) w Samorządzie Doktorantów UW z powodu mojej obecności.

We wtorek sobie dzielnie odrabiałam dyżur w zaprzyjaźnionej firmie (bo w poniedziałek miałam mieć wybory i przez to moja nieobecność była zaplanowana). I, oczywiście, znów mam jakieś zajęcia na polonistyce opuszczone. Muszę popracować nad tym. Zły początek mi się często zdarzał w kolejnych latach akademickich, ale to nie oznaczy, że zawsze będzie mi się udawać, prawda? Przecież ktoś się może naprawdę kiedyś wkurzyć. To, co jest pocieszające, to fakt, że nie muszę mieć takiego strasznego ciśnienia na te studia. C’mon, mam już dwa magistry i doktora w drodze… Jeśli okaże się, że nie będę mieć czasu na trzeciego magistra, to jakoś to przełknę. To tylko kwestia moich ambicji. Jasne, byłoby miło go mieć i skończyć te studia. I chcę to zrobić. Jednakże gdyby jakieś okoliczności zewnętrzne sprawiły, że nie dam rady… To nie będzie płaczu. Zwłaszcza na pierwszym roku.
Ale wracając… Bo wieczorem musiałam się na UW zjawić. W Instytucie Nauk Politycznych toczyła się walka o głosy w wyborach do organów Samorządu Studentów. Piękna walka, piękne głosowanie. Piękne emocje, piękne chwyty, pięknie ogólnie. Ja naprawdę jestem fanatykiem głosowania w wyborach samorządowych. I uważam, że to jest festyn i święto demokracji, jakkolwiek inni nie śmialiby się wówczas ze mnie. Jedna z kandydatek poprosiła mnie o bycie mężem zaufania. Oczywiście, to dla mnie zaszczyt, więc nie odmawiam. I się zgadzam. Będę co prawda tylko na liczeniu głosów, ale liczy się i tak. Liczenie może okazać się ważniejsze od samego głosowania. Wiecie, jak to mówią – nie ważne kto jak głosuje, tylko kto jak liczy te głosy ;) Co prawda czasy największych oszustw wyborczych na UW już chyba za nami, ale kolorowo wciąż nie jest. Zdarzają się rzeczy straszne i przerażające – jak na przykład nie dopuszczenie mnie do startowania na Wydziale Polonistyki.

Liczenie głosów w budynku Samorządu (nie w INP), więc atmosfera podekscytowania, bo wiadomo, że walka będzie zażarta. To jeden z tych nielicznych momentów w trakcie wyborów samorządowych, gdy nie wiadomka co i jak. Liczenie trwa, a w sali obok zaczyna się posiedzenie Komisji Wyborczej Doktorantów UW. Jako że chcę w nim uczestniczyć, wychodzę. I tak dopiero trwa rozkładanie głosów (są cztery równoległe głosowania, trzeba policzyć podpisy na spisie uprawnionych, sprawdzić czy wszystkie wrzucone karty mają pieczątki… godziny pracy, więc mogę wyjść spokojnie).
Siadam w sali Samorządu Doktorantów. Obok mnie: szef Komisji Wyborczej, Szef Zarządu (to ten, który musi się przeze mnie przed Wojewódzkim Sądem Administracyjnym tłumaczyć), dwóch członków Komisji (w tym Seweryn). I pada hasło, że muszę wyjść z sali, bo teraz będzie posiedzenie komisji. No więc mówię, że posiedzenie jest otwarte, więc chcę zostać. Zaczyna się.
Że nie jest otwarte, bo mnie o tym Przewodniczący mailowo informował. No, informował, ale niezgodnie z prawdą. Regulamin Samorządu Doktorantów UW nie utajnia posiedzeń Komisji. Sprawdziłam to – w zasadzie ani Komisja Wyborcza Samorządu Studentów UW ani Komisja Wyborcza UW nie mają tajnych posiedzeń. Ale to dopiero post factum. Trwa przepychanka słowna. Nie moja w sumie i nie szefa Komisji a bardziej Seweryna (członek Komisji) i Przewodniczącego Zarządu (członka Komisji). Więc ja się włączam i mówię, że naprawdę Regulamin nie pozwala utajnić/zamknąć tych obrad. Na co szef Komisji Wyborczej Doktorantów UW mówi, że nie obchodzi go Regulamin, bo on chce. No, to ostre było. Szef demokratycznego organu ma w dupie Regulamin… Sprytnie. To tak jakby poseł powiedział, że ma w dupie konstytucję. Jasne, to nie jest karalne, ale wiadomo, że jest wówczas przegrany. Tę wypowiedź, niestety, słyszało niewiele osób.
Szef Zarządu stwierdza, że skoro ja nie chcę wyjść, to on idzie do miejsca, gdzie liczone są głosy a gdzie ja jestem mężem zaufania i będzie tam siedział dopóki ja stąd nie wyjdę… No, jak małe dziecko. Na złość mamie odmrożę sobie uszy. Niech siedzi, mi tam nie przeszkadza. Ani ja nie odpowiadam za pilnowanie, by nikt w liczeniu nie przeszkadzał, ani nie zależy mi na jego obecności na posiedzeniu Komisji. Bo bez niego i tak jest kworum (dochodzi jeszcze jedna dziewczyna z Komisji). Nerwowa atmosfera trwa. Ponieważ to budynek Samorządu Studentów, ci zaczynają zaglądać zainteresowani tym, co się dzieje. Były szef samorządu studenckiego mówi mi, że to co robię, to obstrukcja. Potem jeden ze znajomych pogratuluje mi tego, stwierdzając, że za każdym razem jak ktoś zarzuca mi obstrukcję, on ma pewność, że ja bardzo dokładnie wykonuję swoje obowiązki. Miłe to.
Szef doktorantów wraca (mimo tego, że ja sali posiedzenia Komisji nie opuściłem). Włączam nagrywanie audio – informuję o tym wszystkich dokoła. Szef doktorantów stwierdza, że posiedzenie przeniesie się do innej sali. Idą tam, ja z nimi. Nie będę się przeciskał, jeśli mnie wypchną. Przecież nie posunę się do użycia siły. Podchodzę, szef doktorantów (ten, co jak małe dziecko się zachowywał), zamyka mi przed nosem drzwi. Ale ale! Członkowie Komisji są jeszcze na zewnątrz. Seweryn próbuje wejść. Drzwi, trzymane, ani drgną. Wkurwia się, bo jego obowiązkiem, przywilejem i prawem jest uczestnictwo w posiedzeniu Komisji. Szarpie drzwi. Obaj je szarpią. Nie wiadomo jak i w którym momencie, odpada kawałek tynku, drzwi są wyrwane z futryny. W wejściu do nowej sali stoją obaj. Jeden chce wejść i umożliwić wejście mnie, drugi stara się uniemożliwić to ostatnie. Zaraz pobiją się na poważnie. Widzę wściekłość, słyszę okrzyki, wrzaski, wyzwiska. Nie jest dobrze. Po chwili jednak rozdzielają ich i wracamy do sali wyjściowej. Siedzę i czekam na rozwój wydarzeń. Nie reaguję na słowa szefa doktorantów, który wyraźnie zaczyna bredzić i nie wytrzymuje napięcia. Krzyczy, coś bredzi o wiecznej kadencji dla siebie… Trochę to przerażające na dobrą sprawę. Jego znajomi z samorządu studenckiego zaczynają na niego wrzeszczeć, żeby się opamiętał. Próbuję nawiązać kontakt jedynie z szefem Komisji Wyborczej, bo on mnie interesuje aktualnie. Niestety, jest tak posłuszny zdaniu krzyczącego, że nie reaguje racjonalnie na moje argumenty.
Szef doktorantów idzie po Straż Akademicką. Wraca z dwoma panami. Lekko zdezorientowani słuchają jego wyjaśnień, dlaczego ja muszę wyjść. Krótka dyskusja, ale przemawia do nich fakt, że sytuacja nie jest taka jasna, jak przedstawia to szef doktorantów. Sami dodają, że na terenie UW w godzinach otwarcia w zasadzie każdy ma prawo przebywać bez ograniczeń. I wychodzą.
Szef Komisji postanawia, że nie otworzy posiedzenia. Wszyscy zmęczeni wychodzą i idą do domów. Ja wracam na liczenie głosów. Dalej wieczór przebiega już spokojnie. Choć moi kandydaci nie odnoszą jakiegoś spektakularnego zwycięstwa, to jeden z nich do Parlamentu Studentów UW się dostał (gratulacje!). Jedyny pozytyw tego dnia.

W środę znów masa roboty. Jestem nią naprawdę zasypany, zakopany. A tym razem w szczególności, bo przez ten wieczór nieszczęsny wypadł mi znów czas przeznaczony na pracę. Po powrocie we wtorek nie byłam już w stanie za wiele zrobić. Mnie jednak też emocjonalnie to wykończyło. Położyłam się spać. Co prawda wstałam wcześniej rano, żeby popracować, ale na niewiele się to zdało. Musiałam posiedzieć jeszcze pół dnia, żeby jako tako wyjść z zaległości. Mówię, że jako tako, bo wiem, że to pozory. Wyjdę z tego – jak tak dzisiaj na to patrzę – gdzieś w następną niedzielę. Następną licząc od dziś, nie od środy, o której mowa ;)
Plusem środy było bardzo udane spotkanie redakcyjne. Nowi dziennikarze są bardzo pozytywnie nastawieni, mają dużo pomysłów. Jeszcze trochę nieśmiali, może poza jednym, ale rozkręcą się. Widzę już kto odpadnie a kto wytrzyma. Ale to sami muszą się o tym przekonać.
To posiedzenie o tyle ważne, że formalnie było to doroczne Walne Zgromadzenie Członków Koła Naukowego. Dokonaliśmy wyboru Prezesa Zarządu. Tak, tak, to ja. Od samego początku szefuję temu Kołu. I mam przed sobą dwuletnią kadencję. Niemniej jednak, chcę podkreślić, że to niedobrze. W sensie, że zaczynam szukać następcy! Bo prawda jest taka, że w żadnej z moich dotychczasowych społecznych działalności mi się to nie udało. Mam nadzieję, że tym razem będzie inaczej, że się da. Ja wiem, że społecznikarstwo umiera. Wiem o tym.

W czwartek byłam po raz pierwszy na seminarium magisterskim :) Pani była przygotowana na szok. W sensie, że na to, że dotychczas mnie nie było, ale jestem i że będę. Niemniej, zaraz na początku poinformowała mnie, że dziekan otworzył nowe seminarium i że może byłoby lepiej dla mnie, jak i dla niej oraz dla całej grupy, gdybym jednak tam poszła. Chodzi o liczebność. Tamto seminarium ma na razie 4 osoby, więc ciut za mało :) Więc pewno spróbuję, przeniosę się. Bo co mi w sumie za różnica?
Po seminarium, które się trochę ciągnęło, debata wyborcza w Instytucie Socjologii UW. Mój ukochany instytut zawsze z nich słynął. W sensie, że debat przed wyborami do samorządu studentów, żeby nie było wątpliwości. Tym razem też było ciekawie. Nie darowałam sobie, zadałam po 1 pytaniu do każdego kandydata. No, poza jednym, bo mi przypadkiem umknął na liście z pytaniami, gdy je pośpiesznie czytałam. Niemniej, poszło. To nie chodzi o to, że ja chcę zadać im trudne lub czasem bezsensowne na pierwszy rzut oka pytania. Wręcz przeciwnie. Chcę im pokazać, że są rzeczy, których nie wiedzą i wobec tej niewiedzy winni być pokorniejsi. A wiem o tym z własnego doświadczenia. Ja też startowałem po raz pierwszy do Parlamentu Studentów UW trochę tak ot. Dopiero potem się przekonałam, jaki to jest ciężar, jak wiele muszę się dowiedzieć i nauczyć. Chcę, żeby i oni to wiedzieli.
Potem intensywny bardzo dyżur w zaprzyjaźnionej firmie. Ostatnio, gdy zmniejszył się skład liczebny zespołu, jest naprawdę dużo zapierdalania. Nie mówię, że to źle, ale chcę to tylko podkreślić :)

Potem poszłam do Banku Zachodniego WBK przy pl. Konstytucji. Termin spłaty kredytu studenckiego się rozpoczyna. Więc chciałam pójść i: 1) dowiedzieć się ile mam tego kredytu, 2) dowiedzieć się czy mogę go spłacić jednorazowo czy naprawdę muszę przez dwa lata, 3) czy mogę zlikwidować rachunek bieżący. Najpierw naczekałam się jak głupia kurwa do obsługi klienta. Ale naprawdę w chuj czasu. Pół godziny jak nic. A gdy się dopchałam, okazało się, że pani nie wie i musi dzwonić. Mogę spłacić cały kredyt. Mogę zlikwidować rachunek po spłacie. Ile mam kredytu sobie mogę sprawdzić w Internecie. Więc chyba 5,4 tys. zł. Spłacę, żeby mieć z głowy.
Przeszłam się spory kawałek z banku na spotkanie króciutkie z Maciusiem. Służbowe, że tak powiem ;) Ale po drodze na spotkanie z Grupą Studencką KPH. Realizuję swoje zobowiązania wobec grantodawców. Za każdym razem jak mnie pytają w formularzu zgłoszeniowym jak wykorzystam wiedzę zdobytą podczas danej konferencji LGBTQ, to obiecuję, że skontaktuję się z organizacjami pozarządowymi w Polsce i zaproponuję im jakąś współpracę. Tak też zrobiłam. Pewno współpracy po tym spotkaniu za bardzo nie będzie, ale chociaż mam nadzieję, że mają teraz jakieś głosy z zewnątrz plus podstawę do ewaluacji plus do jakiejś nowej analizy SWOT. Czy cokolwiek. No, mam wrażenie, że nasza rozmowa może się im przydać. Mi się trochę też przydała, prawdę mówiąc :) Ale to mniej istotne. Ważniejsze, że spędziłam u nich z 1,5 godziny rozmawiając o ich celach i środkach ich osiągania. Posiedziałabym może i dłużej, bo to było owocne, ale Marcinek do mnie przybył. W sensie, że do mnie do domu a ja byłam przy Żelaznej. Szybko zamówiłam taxi i dotarłam do domu jak się dało najprędzej.

Marcinek miał do mnie sprawę, powiedzmy, biznesową. Jestem na tak, ale… jakoś tak od słowa do słowa skończyło się na tym, że się trochę najebaliśmy. Nie, nie trochę. Nawet dość znacznie. Skończyliśmy – nie wiem – o 3? Może później. Po drodze jeszcze zaliczyliśmy wypad z domu na kebaba. Więc było ostro, tym bardziej, że musieliśmy ze dwa przystanki przejść. Pamiątką z tego wieczoru jest m.in. fotka Marcinka skaczącego bez spodni po korytarzu mojego bloku :)
Jest też coś negatywnego. Nie poszłam, znów, na zajęcia w piątek. To są jedyne zajęcia, na których od początku roku nie udało mi się być… Bardzo, bardzo mi z tym źle. Tym bardziej, że do prowadzącego pisałem, że na pewno będę. I chuj. Niedobrze. Muszę z tego jakoś wybrnąć. Kurwa mać.

Po całym dniu harowania, pisania, robienia, dzwonienia, planowania, zapraszania, ustawiania, zapisywania wieczorem mogłam ostatecznie iść na imprezę. Gacek stwierdził, że na Otrzęsiny Instytutu Socjologii UW chce iść ze mną do CDQ. No dobra, ja tam nie mam nic przeciwko. Śmieszne było to, że to – na dobrą sprawę – moja trzecia impreza studencka w życiu. Jedną sama organizowałam jako działaczka samorządowa a jedną zaliczyłam, bo to były moje połowinki czy coś takiego. Więc pewne zainteresowanie moją osobą, przyznaję, było. Nie było to celowe. Bardziej: nieuniknione. I oczywiście, jak zawsze, pojawiły się hasła „musisz się ze mną napić”. Dla mnie to miłe, a jeszcze milsze, że udało mi się spotkać znajomych, którzy ze mną studia zaczynali. To dopiero niespodzianka! Fajnie było te kilka gęb zobaczyć znów, zamienić chociaż te dwa słowa.
Nie obeszło się bez rozmów o samorządach, o wyborach, o tego typu rzeczach. Przywykłam :)
No i – ku mojemu zaskoczeniu – bez osób, które podchodziły, bo znają mnie z sieci i chciały mnie poznać na żywo. To zawsze miłe, ale o ile nie zaskakuje mnie już w klubach mniejszości seksualnych, o tyle tutaj było to coś nowego dla mnie. Miło, miło. I gratuluję śmiałości :)

Długo nie siedzieliśmy, bo Gacek i Damian.be nie byli w stanie więcej znieść. Pojechaliśmy do Toro. Ja wiem, załamka. Ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. W piątek przed Halloween nigdzie się nic nie dzieje, więc chcieliśmy iść do miejsca, gdzie chociaż była względna pewność, że ludzie jacykolwiek będą. No i byli. Nawet sporo momentami. Występowała Monika Dorosińska zwana przeze mnie Jarosińską. Albo na odwrót, nieważne. Kiedyś ją w Łodzi w Nara widzieliśmy, więc nasze nastawienie do niej było na nie. Ale okazało się, że dała całkiem dobry koncert. Naprawdę wyszło jej to nieźle. Szło poskakać przy tym.
Ilość przyjętego tej nocy alkoholu sprawiała, że nie bawiliśmy się tak źle. Ja dodatkowo poznałam nareszcie na żywo i z bliska takiego Łukasza. To taki chłopiec z Utopii, co zawsze uważałam go za bardzo, bardzo ładnego. I udało się go poznać ostatecznie live. Pogadaliśmy, potańczyliśmy… A gdy zamykali klub, przeszliśmy się do Centrum. Tam każdy w swoją stronę pojechał. Miłe było to poznanie-spotkanie.

W niedzielę… zablokowali mi Facebooka. To już naprawdę dziwne. W sensie, że ja już nie miałam profilu, więc podawania nieprawdziwych danych nikt mi zarzucić nie mógł… LikePage może mieć osoba, postać fikcyjna, idea, firma, marka, cokolwiek. Więc tutaj zarzut ten odpadał. Nie wiem co, ale domyślam się znów jakiejś zmasowanej akcji zgłaszania mojej strony przez jakieś radykalniejsze prawicowo osoby. No cóż, trudno… poczekam, zobaczę, co Facebook zechce zrobić. Jeśli cokolwiek zrobi.
W tym miejscu chcę też podziękować czytelnikowi blo, który wysłał mi namiary na kraj, który powinien mi łatwo dać obywatelstwo i pozwolić zmienić imię i nazwisko na dowolne inne. Mam nadzieję, że plan się uda i że będę mogła mieć potem polskie dokumenty też z nowymi danymi. Powalczę o to. Dziękuję za pamięć i za czujność. Znów się okazało, że czytelnicy blo są zajebiści. Chociaż, oczywiście, nikt tego nie czyta!

Wieczorem Paweł wpadł na pomysł, że uruchomi maszynę do szycia, co ją w spadku dostał… No, to było wydarzenie, nie powiem. Instrukcja obsługi okazała się być najtrudniejszą rzeczą jaką chyba kiedykolwiek czytałam. Totalna tragedia! Mieliśmy oczywiście przy tym niezły ubaw, ale współczuję osobom, które musiały z tego autentycznie korzystać w przeszłości… Bo maszyna to dobry stary Łucznik :)
I zaraz nastał wieczór. W sensie, że mała posiadówa u mnie. Bez szału, bez tłumów. Na spokojnie, bo wszyscy jakoś tacy rozbici. Poza tym… stwierdziłam, że potrzebuję nowych, młodych znajomych. Ale jestem taka zajechana tymi wszystkimi rzeczami, które robię, że nie mam nawet kiedy zająć się młodymi chłopcami. Źle, prawda? No właśnie. Nie wiem czy nie potrzebuję w tym czyjejś pomocy. Ale to na razie odkładam do „po następnej niedzieli”. Wtedy się okaże.

Impreza w Confashion… No było w porządku, nie powiem. Klub ogarnął się ze światłami i umiejscowieniem didżejki (na scenie!). Doskonały, jak zawsze, Nick Sinclair. Nie wiem czy i nad dźwiękiem nie popracowali, bo chyba coś lepiej było słychać. Sporo ludzi się przewinęło przez klub. Dodatkowo – z powodu zmiany czasu – szansa na bezkarnie o godzinę dłuższe imprezowanie. Ale nie. Coś było nie tak, coś nie poszło. Gdzieś zabrakło jakiegoś elementu klimatu i nie wszyscy się dobrze bawili. To widać było m.in. po tych, co wychodzili. Stara gwardia utopijna dość szybko się zmyła. Chyba też nie czuli tego klimatu. Jasne, poskakałam sobie do „One (Your Name)” i coś tam porobiłam, ale generalnie impreza na „przeciętnie”. I nie wiem dlaczego. Czy to ja już jestem po tych kilku dniach imprezowania nasycona i dlatego? Czy co?
Podejrzewam, że wpływ na to mógł mieć sam klub, który potraktował Halloween zbyt dosłownie. Liście, dekoracje, pomalowana obsługa. Nie było to wszystko symboliczne, do czego przywykliśmy przy Jasnej 1, ale rozdmuchane, rozbuchane. Może to o to chodzi? Że nie potrafiliśmy się odnaleźć w takim dosłownym, kiczowatym w sumie, klimacie? Nie wiem. Nie mogłam się nawet dziabnąć alkoholem…

Wróciłam do domu dość szybko. Może i dobrze, bo dzięki temu mogłam wcześniej w niedzielę wstać. Ilość rzeczy do zrobienia jest tak wielka i z tak różnych dziedzin mojego życia, że musiałam sobie rozplanować wszystko na te trzy wolne dni. Poprawić jedną pracę, napisać fragment drugiej, sprawdzić teksty, zacząć skład, napisać artykuły, odpisać na maile, przygotować Miłości Dnia, napisać blo, przygotować dla kuzynki opracowanie, napisać pismo do rektory, przygotować protokół i dokumenty z posiedzenia, przygotować referat pozjazdowy, napisać abstrakt-zgłoszenie, przygotować projekt regulaminu organizacji studenckiej, zająć się 3 domenami… A i to nie wszystko. Cały czas coś, cały czas coś…
Tak mi niedziela i poniedziałek w zasadzie minęły. Okej, przyznaję, że włączyłam Olę dwa razy na jakiś czas. Ale musiałam, bo ona już prawie umarła. Tak dawno jej nie używałem, że szok! Więc niech Ola żyje. I niech ja żyję. Jutro kolejny ciężki dzień. Mam nadzieję, że uda mi się do Carrefoura pójść wreszcie (prawie 2 tygodnie się wybieram) oraz że na dniach się do fryzjera umówię. A w sobotę chcę do Łodzi! No, niech ktoś jedzie ze mną! Kto chce? :)

Wypowiedz się! Skomentuj!