Dawno człowiek nie pisał, ale to dobrze. Znaczy, że zajmuję się innymi rzeczami. Nie zapominajmy bowiem, że napisanie każdej blotki to jakieś 4 godziny pracy. Naprawdę. Ale nie dziwcie się, jeśli one mają po 24 tys. znaków, to jest dobre kilkanaście stron znormalizowanego maszynopisu. Więc, powiedzmy, że jedna trzecia porządnej pracy licencjackiej! Nie zajmuję się zaś pisaniem, ponieważ ogarniam. Mam zamiar do najbliższej niedzieli wyjść na prostą ze wszystkim zadaniami, które sobie postawiłam. I napawam się optymizmem, bo wydaje się, że cel będzie osiągnięty!

Ogarniam się tak, że poza zaplanowanymi rzeczami na nic nie mam czasu. To niedobrze, bo zaniedbuję znajomych (nie przejmują się tym zapewne za bardzo) oraz nie mam czasu na poznawanie nowych młodych chłopców (czym ja z kolei się jednak trochę przejmuję). Ale już taka jestem – jak mam cel, to go realizuję za wszelką cenę. Zwłaszcza, jeśli cenę płacę ja.

Ale po kolei.
Zacząć należałoby od 2 listopada. I chcę tutaj stanowczo podkreślić, że udało mi się tego dnia uczestniczyć we wszystkich zaplanowanych zajęciach na Wydziale Polonistyki. Październik zawsze jest krejzi i nie daje się pogodzić działalności wówczas z normalnymi obowiązkami studenckimi. Przywykłam do tego i mnie to już nie stresuje tak, jak dawniej. A na temat swojej obecności na zajęciach piszę, bowiem część osób zarzuca mi, że studia te zaczęłam żeby nadal móc działać w Samorządzie Studentów UW. Czytaj: by nadal być w opozycji. Nie twierdzę, że ten argument nie miał znaczenia. Miał, oczywiście. Nie decydujące, ale jakieś tam miał. Podstawowy argument jest zaś taki, że chcę studiować, chcę się uczyć. Naprawdę. Jakkolwiek szalenie dla niektórych by to brzmiało, to studiowanie daje mi naprawdę dużo radości, satysfakcji i poczucia, że idę do przodu, że coś robię. A filologia polska jest dla mnie szczególnie trudnym zadaniem i wielkim wyzwaniem – o czym mówił mi nawet kilka dni później prof. Dubisz, dziekan wydziału – bo nie mam podstawowego aparatu pojęciowego, jaki filolodzy nabywają podczas studiów I stopnia. I wiem, że przez to jest i będzie mi trudniej. No i okej, godzę się na to, chcę podjąć to wyzwanie. Chcę dać radę.
Prosto z zajęć udałam się do Kampanii Przeciw Homofobii. Tak, znów. Tym razem spotkać się chciałam z przedstawicielkami innej grupy (strasznie dużo mają wewnątrz siebie tych różnych grup!) i pogadać z nimi o współpracy. Podkreślam: wypełniam w ten sposób swoje zobowiązania okołokonferencyjne. Że wiedzę i umiejętności zdobyte podczas pobytu w Malmo, Kijowie czy nadchodzącym Strasburgu, wykorzystam w praktyce i zaoferuję swoją pomoc organizacjom pozarządowym. Niniejszym to czynię. Oraz podkreślam tutaj, żeby jednak była ta świadomość :)

Spotkanie miłe, nawet konkretne dość. Pojawiły się pewne pomysły, na razie nie wszystkie do zrealizowania, ale jednak. Podstawowy: włączenie się w organizację Festiwalu Równe Prawa do Miłości. No spoko, mogę. Czemu nie, jeśli tylko do czegoś się przydam.
Udało mi się tego dnia jeszcze Carrefour zaliczyć (czasem ostatnio okazywało się to dość trudne czasowo) i nawet oddałam płaszcz do prania. Jeszcze tego samego dnia miła pani mi go oddała. Dwie godzinki jakoś im zajęło czyszczenie. A wyraźnie tego potrzebował. Idąc po niego i z nim do domu, rozmawiałam z mamą przez telefon. I zaskoczyła mnie. Nie tyle informacją o tym, że mój chrzestny jest w szpitalu z powodu jakiś problemów kardiologicznych, co bardziej tym, że nawiązała do mojej trans tożsamości. Rzadko to robi. Nigdy w zasadzie. Nie pamiętam już jaki był kontekst, ale powiedziała „Ale wiesz, że ja to nadal przeżywam?” No to odpowiedziałem szczerze, że nie wiem. „No to ci mówię.” „No to już wiem.” I tyle w zasadzie. Tyle albo aż tyle. Czyli dla mamy to jest nadal trudna rzecz, trudny temat. Może tak już na zawsze zostanie? No nic… czekam na książkę Pacewicza i Konarzewskiej, tam może jeszcze więcej przeczytać. Ciekawe, jak to przyjmie. Sama nie wiem jak ja to przyjmę. Jednak zobaczyć coś, co się mówiło, w książce, w towarzystwie innych tekstów, to co innego niż dokonać jakiejś korekty tekstu w Wordzie.

Byłam tak padnięta, że musiałam przełożyć pisanie pracy zleconej na rano. Przez to znów jakiś wykład ominęłam. A żałuję, bo to teoria literatury. Jedyny, jak na razie, wykład na Wydziale Polonistyki, który mnie jakoś tam porwał. Będę starała się na niego chodzić, chociaż akurat tego dnia to i tak było niemożliwe.
Bo miałam jeszcze jedną osobę do zrekrutowania na studia w Instytucie Socjologii UW. W sensie, że nie tyle ja, co cała Komisja. Dziewczyna napisała podanie do Rektory o przesłuchanie mimo zamkniętej rekrutacji i Rektora się zgodziła. My tym bardziej, bo to jedna osoba więcej, a więc jedna płacąca osoba więcej. Rekrutacja bardzo sympatyczna. Myślę, że teraz to już naprawdę koniec pracy Komisji. Co prawda żegnaliśmy się już drugi raz przez to i dziękowaliśmy za współpracę, ale mam wrażenie, że naprawdę ostatni. Na marginesie może powiem, że z pracą w komisji wiąże się chyba jakaś kasa. W sensie, że nie wiem tak naprawdę, bo w sumie nie dlatego to robiłam. Ale chyba coś kiedyś wspominano, że za nasz trud i w ogóle mamy dostać… nie wiem, nagrodę? dietę? Jakkolwiek. Jeśli to prawda, dam Wam znać ;)

Potem poszłam na zajęcia. Referacik krótki, proszę bardzo. O surrealizmie. Banalne to, a i mam wrażenie, że prowadzącym się podoba ten mój lekko lekceważący ton i dezynwoltura w głosie, gdy mówię o różnych rzeczach. Że nie jestem taka zastraszona studentka, tylko że się bawię też tym, co mam robić. I tym jak mam to robić, ma się rozumieć. Oj, zresztą, znacie mnie i wiecie, że rzadko potrafię być całkiem poważna. Z tych zajęć zresztą wychodzę przed czasem i pędzę do Instytutu Socjologii na doktoranckie zajęcia. Okej, byłam na tyle niewyspana, że przyznaję się bez bicia, że w tej dusznej salce trochę mi się przysypiało. Przepraszam, nie chciałem. Naprawdę temat był ciekawy, ale najzwyczajniej phisis zwyciężyło nad psyche.
Z zajęć wybiegłam szybko, żeby złapać koleżankę, która miała mi podpisać papiery Koła Naukowego do złożenia u Rektory. A potem bieg do Domu Spotkań z Historią.

Ewa i Paulina już tam były, na mnie czekały. Spotkanie „Ocalić od niepamięci” na temat kobiet ocalonych z obozu Ravensbrück. Zapowiadało się ciekawie. Okazało się denne. Dobrze, że planowaliśmy być tam tylko pół godziny. Był podniosły patetyczny ton, był łamiący się głos prowadzącej spotkanie, był wreszcie pan historyk, który w każdej swojej wypowiedzi opowiadał raczej o swoich podróżach zagranicznych niż o tym, po co tam się wszyscy zebrali. Szkoda, szkoda. Rozczarowałam się. Dziewczyny też.
Z Pauliną musieliśmy wyjść szybciej, bo lecieliśmy na spotkanie w Novym Kinie Praha na Pradze. Tam bowiem HBO organizowało specjalny przedpremierowy pokaz filmu dokumentalnego „Trans-akcja” o Ani Grodzkiej. Paulina i jej agencja odpowiadali za zaproszenie osób ze środowiska LGBTQ. A że ja, zdaniem Pauliny, lepiej się znam, to prosiła mnie o znalezienie trendsetterów z tego środowiska i ich adresów. No to jej znalazłam. I oni ich zaprosili. W sensie, że całe to pedalstwo tam obecne było dzięki mnie :) Pewno tego nie wiedzą. I gdyby wiedzieli, to pewno niewiele by ich to obchodziło… Ale Wam mogę powiedzieć, prawda?
Sam film obejrzałam z uwagą. Temat jakoś tam mi bliski jednak. Kilka wniosków. Ania jest kiepską aktorką :) Co by nie mówić, widać, kiedy chce jakieś sceny aranżować. Ale za to, gdy jest naturalna, wszystko fajnie wychodzi. Wniosek drugi: sędzia była najzabawniejszą postacią w filmie. Zwłaszcza, gdy mówi „no, tak” z takim wzruszeniem charakterystycznym dla Anny Marii Wesołowskiej. Cudne! Trzeci wniosek: film jest bardzo słodki. Może nawet za słodki. Operacje plastyczne wydają się prostymi zabiegami. Wyjazd do Tajlandii tanią rozrywką. Środowisko trans – zabawnym i swobodnym światem bez problemów. Panie w sklepach, gdzie zaopatruje się Ania – otwarte i tolerancyjne. Wszystko wyszło cacy i ładnie. Aż za ładnie. A pokażmy też niemiłe rzeczy! Ja rozumiem, że trudno było namówić osoby transfobiczne na wypowiedź w filmie. Ale muzyka, sposób narracji, obraz – sprawiały, że cały ten świat wydawał się idyllicznym przejściem z „bycia mężczyzną” do „bycia kobietą” niczym przeobrażanie się poczwarki w motyla. Naturalny, gładko przebiegający proces, którego nic nie może zatrzymać i który nie wiąże się z niczym nietajnym. Co nie zmienia faktu, że samo poruszenie tematu jest ważne i za to należą się autorom i bohaterom duże podziękowania i brawa.
Po prezentacji był mały cocktail. Plus wypowiedzi do kamery. Plus rozmowy kuluarowe. Miło, sympatycznie, trochę wina, kilka przekąsek i wiadomo, że wszyscy wyjdą zadowoleni. Nawet jak im film nie odpowiadał czy coś ;) Więc wspieram takie idee.

Czwartek był megazabieganym dniem. Poza poranną wizytą w zaprzyjaźnionej firmie (wysyłamy setki zaproszeń na jakieś spektakle… totalna masakra! 16 imprez dziejących się niemalże naraz w całej Polsce) i robieniu tam jakiś dziwnych rzeczy, dotarłam na spotkanie w kinie Atlantic. Było spoko, choć oficjalnie dostałam mały o-pe-er. Ale był przewidziany, planowany i w normie. Więc wspieram to.
Potem korki (tak, znów daję korki…). Sympatyczne, choć męczące, bo uczennica ma duże zaległości. Duże, duże. Będzie orka na ugorze, ale zobaczymy co się da z tego zrobić.

A na finał dnia: spotkanie Komitetu Organizacyjnego Parady Równości 2011. Spotkanie długie, męczące, może nawet trochę burzliwe. Zaskoczyła mnie Kasia, która z Marcinkiem przyszła. Tam kilka innych, mniejszych zaskoczeń też było… Ale to jakby mniej istotne.
No i zostałam rzecznikiem prasowym Parady Równości 2011. Podkreślam, że rzecznikiem a nie rzeczniczką czy rzeczniką. Długa dyskusja się odbywała, wszyscy po kolei mówili, że wszystko fajne, że mnie cenią, że wiedzą, że się nadaję, że mam wykształcenie, predyspozycje, doświadczenie, no ale… No właśnie. Ale. Ale jestem Jej Perfekcyjność i to jest problemem. Oczywiście, nie dla członków komitetu. Ale będzie „dla innych”. Lubię ten argument – nazywam go argumentem „na przeniesienie”. Kiedy coś jest problemem dla nas, ale nie chcemy tak mówić, to mówimy, że to będzie problemem dla innych. Klasyczne przeniesienie we freudowskim rozumieniu. Nawet mnie ta dyskusja bawiła, bo część z argumentów wcześniej sama przytoczyłam w dyskusji w naszej wewnętrznej liście dyskusyjnej. To dość skomplikowana sprawa, wiem. Ale z drugiej strony tak sobie myślę, że to chyba dobrze i znacząco, że rzecznikiem Parady jest osoba nieheteronormatywna, co nie? W sensie, że czego miałaby być rzecznikiem jeśli nie Parady? Zakładów Azotowych Police? No, c’mon. Właśnie chyba też o to chodzi, żeby pokazać wszystkim dokoła środkowy palec i powiedzieć: a właśnie, że będzie rzecznikiem! Nie przywoływałem tego argumentu. Jeśli nie chcą mnie, to nie będę się pchać. Po tym, gdy przewinęła się dyskusja. Trzecia już w zasadzie, głos zabrałam ja. Powiedziałem dwie rzeczy w zasadzie. Że dziękuję, że mogę obiecać, że się będę starać ale że decyzja należy do nich. Oraz że decyzja nie jest przecież ostateczna. Jak się okaże, że to jest duże obciążenie dla Parady, to nie ma sensu w tym trwać i możemy to zmienić zawsze, prawda? Nie wiem czy to było decydujące, ale w zasadzie przy moim i jeszcze jednym wstrzymującym się głosie, bez sprzeciwu mnie wybrano. To bardzo miłe. Jasne, będzie trudno. Zwłaszcza na początku. Niełatwo jest walczyć w środowisku LGBTQ o uznanie mojej tożsamości tak, jak ja ją konstruuję. Bo mam tożsamość, która mnie odpodmiotowuje w naszym świecie. Wiem o tym. I wiem też, że nie będzie łatwo współpracować mi z mediami różnymi. Mam świadomość. Ale też i wydaje mi się, że jeśli moja tożsamość miałaby być czymś istotnym w dyskursie na temat Parady, to będzie tak na początku. Potem przejdzie wszystkim podniecanie się tym, bo będą ważniejsze sprawy. Tak mi się wydaje.
No, efekt jest taki, że jestem rzecznikiem parady. Fajnie, nie? Od razu następnego dnia poszły pierwsze informacje prasowe. A w ciągu 7 dni od spotkania jeszcze dwie kolejne. Dajemy, dajemy.

W piątek po raz pierwszy wybrałam się na ćwiczenia z Teorii literatury. I tak jak wykład mi się bardzo podobał, tak i znajduję ciekawymi te ćwiczenia. Może dlatego, że skończyliśmy dyskusją na temat tego, czy wydrukowany blog to nadal blog. (Jak sądzicie?) A i generalnie było trochę ciekawej dyskusji. A to zawsze cenne.
Potem oczywiście swoje musiałam odpracować, żeby zdobyć jakieś pieniądze na życie i na zabawę. A potem nadszedł wieczór.

Sytuacja jest dramatyczna. Mam na myśli sytuację imprezową. Jest źle. Nie mamy się gdzie bawić, całkowicie nie mamy gdzie. Nic się nie dzieje. Warszawa umiera, nie ma dobrych imprez. Nie ma, generalnie, niczego. A ja ostrzegałam, że będzie źle. Ostrzegałam, że będziemy cierpieć bez Utopii. Ale nikt mnie nie słuchał. Cioty mówiły, że „no coś ty”, „klub jak klub”, „będą inne miejsca”. Tak? Będą? To pokażcie je. Jest źle.
Mimo protestów mojej przyjaciółki, wyciągnęłam ją do Glam. Ona że nie, bo tam źle. A ja nie wiem. To mój drugi weekend w Warszawie od zamknięcia Utopii, kiedy nie dzieje się nic utopijnego, więc nie miałam jeszcze okazji tam być. Więc poszliśmy. No, szału nie było.
Muzycznie, jak cię mogę. Dopóki tego całego Igora ktoś tam nie zastąpił. Wtedy już było gorzej. Ale też i my wtedy już się do wyjścia zbieraliśmy. Ze dwóch, może trzech ładnych chłopców widziałam. I widziałam też, że ludzie trochę się na mnie gapią. I ktoś podchodził, witał się, czy tam krzyczał za mną. Śmieszne to, ale miłe. Postaliśmy, posłuchaliśmy muzyki, ale jak do tego doszło, że na barze nie ma: 1. Coli light, 2. Wody niegazowanej, to czas było spierdalać. Tym bardziej że zaczął się czas tłuczenia kufli z piwem na podłodze. A to niebezpieczne. I nikt tego tam nie sprząta, co już jest totalnym szaleństwem. Nie, nie, nie ma co. Wyszliśmy.
Pojechaliśmy do Toro. Tak, wiem. Tam już też się nic nie działo. Jakaś nuda, ludzi nie za wiele… No nie, nie, totalnie nie. Postaliśmy chwilkę, wypiłam pierwszego tej nocy drynk i tyle. Zaraz się zbieraliśmy, bo nas nuda dobijała. Okej, zagrali „One (Your Name)” co sprawia, że nie zaliczam tej nocy do całkowicie dennych, ale tyle.
Przeszliśmy się pieszo do centrum – nie śpieszyło się nam nigdzie mimo deszczu, zjedliśmy kebaba po drodze i tyle. Taka wspaniała impreza.

W sobotę musiałam wstać na czas ładnie, bo miałam spotkanie umówione. Jakaś dziewczyna pisze pracę na antropologii coś tam że trans też i mnie poprosiła. No to poszłam. Rozmowa miła. Ze dwie godziny trwała, więc niemało. I się przypadkiem dowiedziałam, że ktoś na antropologii pisał pracę o mnie. W sensie, że jakąś roczną pracę na temat antropologii groteski albo antropologii humoru. Coś w ten deseń. Miłe to i śmieszne. Szkoda, że poczytać nie mogę.
Rozmowa rozmową, ale trzeba było się śpieszyć, bo posiedzenie Komisji Rewizyjnej Samorządu Studentów mnie czekało. A to już poważna sprawa. Ze trzy godziny siedzieliśmy. Może więcej nawet? Ale praca była wytężona i była podsumowaniem tego, co zrobiliśmy przez rok. Moim zdaniem, zrobiliśmy za mało. Nawet dużo za mało. Sama zgłaszałam czasem pewne pomysły do szefa Komisji. Ale mam takie wrażenie, że on już nie chce się angażować. Że jest, bo jest. Że już myśli o czym innym. A jak szef się nie angażuje całym sobą to jest tak, jak w tym roku na posiedzeniach Parlamentu Studentów UW. Że prawie nic się nie dzieje, zero aktywności, zero idei nowych, zero nawet wypełniania obowiązków na właściwym poziomie. Szkoda. Taka degradacja postępuje tego.

Wróciłam do domu i zaraz trzeba się było ku imprezie szykować. Jakiejś tam. Maciej Bieacz postanowił zorganizować b4 u siebie. Wojtek wyjechał, więc może. I ja się tylko pytam: b4 przed czym? No, przed czym?
Jak przyszliśmy, muzyka cichutko grała, ludzi mało, pusto… W jego mieszkaniu trudno b4 zrobić. Spory pokój jest pusty i trudno go zapełnić ludźmi. Jest wrażenie, że nic się nie dzieje. Bo ja mam pokój mniejszy, przytulniejszy i jak wejdą 4 osoby to się czuje ich obecność. A jak wejdzie 10, to jest już właśnie tak, jak ma być. U niego musiałoby być z 50, żeby było takie wrażenie. Surowe ściany, brak mebli. To dlatego.
Niespodzianką wieczoru był Natek oczywiście. Gacek z nim przyszedł po tym, jak wrócili z kina. Bardzo zabawna sytuacja, jeśli zważyć na to, co wcześniej między nimi było. Dawniej romans, potem megaawantura. No i nie zapominajmy, że Natek jest przyjacielem Gaba (który teraz jest chyba z Pasywem…) – tak, tego Gaba od zagabienia Gackowej łazienki. Więc sami rozumiecie. A i też nie o wszystkich ich zajściach i sytuacjach tutaj piszę (bo to o mnie blog, a nie o nich!), więc uwierzcie, że to jest jeszcze bardziej, bardziej skomplikowane. Ale jakoś wszyscy to przetrwali. Także sąsiedzi Macieja.
Ostatecznie jednak trzeba było się ruszyć gdzieś. Nikt nie chciał iść do Explosion na Gocławiu. A szkoda, bo ja nadal uważam, że to może być śmieszne miejsce. I chcę tam iść! Trafiliśmy do Galerii. No wiem, tragedia trochę. Nie będę pisać nawet co tam się działo, bo nie działo się w zasadzie nic. No, może poza rodzącym się romansem między Damianem.be a Hubertem, którego ja przyprowadziłam. Mam w ogóle takie spostrzeżenie, że na moich chłopcach to najbardziej właśnie Damian.be korzysta, bo co nie przyjdę albo nie poznam jakiegoś, to od razu on przejmuje. Należy to odnotować :)

Ponieważ się wieczór nie kleił, to zaproponowałam, że after u nas. Na Ochocie. I stało się. Mieliśmy after jak się patrzy. Kupiliśmy wódkę, parówki, zupkę chińską dla kogoś-tam. Posiedzieliśmy, posłuchaliśmy głośno muzyki (dobrze, że już po ciszy nocnej było) i jakoś nam trochę czasu zleciało. Maciej Bieacz nocował u nas. Była oczywiście trochę awantura chłopców, ale to normalne. I tak minął wieczór i noc dnia szóstego.
W niedzielę: wytężona praca. Nadrabianie, nadrabianie. Pisanie, sprawdzanie, składanie, szukanie, wysyłanie. Przede wszystkim wysyłanie. Produkuję te listy tak masowo, że już sama czasem nie ogarniam gdzie co mam. Ale naprawdę. Wysyłam setki maili codziennie. Wydaje mi się, że dziennie nie schodzę poniżej 66 takowych. Policzę kiedyś dokładnie, zrobię statystykę. I nie liczę takich rzeczy jak np. zaproszenie z mojego kalendarza Google. Bo to co innego. Mówię o pełnoprawnych, pełnowartościowych mailach. Niedziela skończyła się więc dla mnie dość późno.

Poniedziałek zaś zaczął dość wcześnie. Znów dyżur w firmie zaprzyjaźnionej, znów wysyłanie setek listów (tym razem nie maili). Samo wysłanie jest prostą czynnością techniczną, prawda? Ale przygotowanie zaproszeń, wydrukowanie, wypisanie, zakopertowanie, opisanie kopert, zrobienie listy listów poleconych… To strasznie dużo czasu zajmuje, zwłaszcza jak jest tego tyle, co my mamy do obrobienia. Ale dać radę musimy.
Zerwałem się po jakimś czasie, by pobiec na pierwsze moje seminarium magisterskie z dziekanem Wydziału Polonistyki. Jestem ja i 4 dziewczyny. Szaleństwo. Dziekan oczywiście pytał mnie co i jak, skąd jestem, co mnie interesuje i takie tam. Myślę, że trochę zrobiło na nim wrażenie to, jakie posiadam wykształcenie. A na dziewczynach na pewno. Było okej, to nie będzie nudne seminarium. Zwłaszcza, że sam dziekan jest dość specyficzną, bardzo sympatyczną osobą.
Z UW poleciałam do Centrum Myśli Jana Pawła II na seminarium o socjologii i teologii. Było całkiem nieźle też. Aż żałuję, że na pierwszym nie mogłam być. Niby teoretycznie i konstruktywistyczne, ale jednak zajmowaliśmy się Smoleńskiem, Kaczyńskim i krzyżem. Ciekawie to wychodzi, gdy ścierają się te wszystkie perspektywy. Też się na tym nudzić nie będę. Tym bardziej, że Michał to prowadzi a on jest dobry.

I choć już była 19.30 to nie koniec planów na dziś. Posiedzenie Parlamentu Studentów UW. Ważne, bo sprawozdanie z rocznej działalności Zarządu i Komisji Rewizyjnej plus wniosek o absolutorium. Oczywiście ostatecznie, po kilku godzinach debat, okazało się, że nie ma kworum, co radośnie oznajmił kolega Marszałek. No nie ma, nie ma. A jak ma być, skoro nikt o to nie dba i nikomu na tym nie zależy? To wiadomo, że nie będzie. Jeśli dobrze pamiętam, to ja miałem kworum, gdy byłem Marszałką.
Opozycja też chyba wyczerpana trochę. Bo stwierdzili, że nie będą pytań wielu zadawać, skoro sobie wszystko na spotkaniu (w 4 osoby? w 5?) wyjaśnili dzień wcześniej. Nie rozumiem tego. Moim zdaniem po to jest Parlament Studentów UW i jego posiedzenia, żeby pewne rzeczy powiedzieć głośno, by je właśnie teraz i tutaj wyeksplikować. Bo zostaną na wieki w dokumentach. I wiem, co mówię, bo z okazji 30-lecia samorządu wydano książkę, która na około 500 stronach dokumentów streszcza lata 1980-1989 w historii tegoż. 500 stron. Nazwiska, dokumenty, papiery, wszystko przetrwało. I to jest właśnie historia!
Więc ja oczywiście swoje pytania i wątpliwości zgłosiłam. Wszystkie te, które się nie znalazły w wynikach kontroli Komisji Rewizyjnej. A więc głównie te o charakterze politycznym. Wyjęłam program, jaki rok temu ogłosił Zarząd i rozliczyłam ich punkt po punkcie. Bo nikomu innemu się nie chce. Załamuje mnie to trochę. Skoro im się nie chce – a są aktywistami – to bez ich zaangażowania władze samorządowe będą mogły naprawdę spokojnie robić co chcą. Nie ma znaczenia czy zgodnie z prawem czy nie. Będą szaleć. Dziwię się, że niektórzy nie widzą tego niebezpieczeństwa. Jego zalążek mamy już teraz, kiedy się okazuje, że coraz więcej dokumentów jest chowanych, utrudnia się dostęp do nich i w ogóle. Tragedia.

Przez to, że jeszcze siedziałam po nocy i pisałam coś-tam, nie poszłam rano na zajęcia. We wtorek na UW dotarłam dopiero na 13.30 na krótkie spotkanie. W ogóle ten dzień obfitował w różne wydarzenia trwające ledwo kilka chwil. Złożyłam podanie o dofinansowanie mojego udziału w konferencji na KUL (raczej formalność, ale zawsze trzeba), złożyłam wniosek o dofinansowanie Koła naukowego z pieniędzy Instytutu Socjologii UW (też raczej formalność) oraz zaniosłam dokumenty sprawozdawcze z posiedzenia Walnego Zgromadzenia Członków Koła do Biura Spraw Studenckich UW, coby dopełnić ciążącego na mnie obowiązku. Oficjalnie mogę już chyba ogłosić, że udało mi się jedno koło ogarnąć. Lada dzień biorę się za drugie, też dam radę i też je ogarnę! A przy tym wszystkim udało mi się skontrolować jeszcze, co się dzieje w biurze Zarządu Samorządu Studentów UW oraz wpaść potem na jedne zajęcia. I tak powoli mijał wtorek. Był zabiegany i przez to… zapomniałam o korkach! Tak, zrobiłam to. A biedna uczennica czekała na mnie na dworzu. Nie wiem w sumie jak to się mogło stać. Chociaż… w sumie, to wiem. To przez kalendarz Google. Dawniej wysyłał mi SMSy z przypomnieniami a od pewnego czasu – ni chuja. Nic nie wysyła. Nie wiem co się stało, jak do tego doszło… Może ktoś z Was wie o co chodzi? Czy to Play go zablokowało czy co? Jeśli ktoś zna odpowiedź, będę wdzięczna. Bo bez kalendarza Google żyje mi się bardzo ciężko.
Zaszłam znów do Carrefoura a potem siedziałam i pisałam, pisałam, pisałam. Deadline był właśnie tej nocy, więc dla mojego zleceniodawcy musiało wszystko być gotowe. Nie lubię się spóźniać.

W środę nie poszłam na zajęcia. Spędziłam calusieńki dzień na robieniu czegoś-tam. I to wszystko przez zaprzyjaźnioną firmę. Tam robię rzeczy dla niech, których nikt inny nie ogarnia. I gdy już miałam lada moment wychodzić z domu, to zadzwonili z prośbą o ratunek, że muszę dla nich coś zrobić. No i tak poszło. Wiedziałam, że nie zdążę na zajęcia, więc nie było sensu iść. Potem miał być nudny wykład… I tak dalej, i tak dalej. Za to ostatecznie ten dzień ZNACZĄCO posunął mnie w moim planie wyjścia na prostą z różnymi zaległościami. Bardzo, bardzo był to dzień potrzebny, bardzo dużo udało mi się zrobić, ogarnąć. Fakt, że spędziłam cały dzień przy komputerze, ale dawno już nie byłam tak blisko wyjścia z zaległości jak teraz. Właśnie dzięki poświęceniu jednego dnia na robotę. Pisanie, składanie, wklejanie, kopiowanie, odpisywanie, robienie, planowanie, projektowanie, sprawozdawanie, ustawianie… Tak, tak, zrobiłam to wszystko! :)
Lubię takie dni jak środa. Kiedy czuję wieczorem, że jestem bardzo na tak, że nie zmarnowałam ani chwili, że dałam radę. Choć są to często sprawy małe, niezauważalne dla innych, to ja wiem, że one pozwalają mi znacząco wywiązać się z różnych obowiązków.
Wieczorem wybrałam się na spotkanie osób organizujących Festiwal Równe Prawa do Miłości. Na razie nie wiem w czym jakoś bardziej znacząco mogę im pomóc. Ale znajdę się. Na razie bardziej zadawałam kłopotliwe pytania: „A dlaczego to jest czarne?” „A nie lepiej z polskimi znakami?” i inne im podobne :) Niemniej, chyba nie odebrali mnie źle. Bo wiecie jak to jest z JP. Mnie, tak generalnie, nikt nie lubi. I to mi wcale nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie :) Im więcej człowiek budzi emocji, tym lepiej. Spodziewam się, że jak książka Pacewicza wyjdzie, to będzie jeszcze gorzej.

Wieczorem w ogóle miałem iść do fryzjera, którego mi Marcinek polecił. Taki Krystian (ekhm, przepraszam, Christian), którego kojarzę gdzieś tam z przeszłości, że był znajomym Macieja Bieacz. Ja też się z nim na cześć-cześć znałam, ale to raczej z racji na Macieja. Ale że oni potem się jakoś pokłócili czy coś tam, coś tam, to się skończyło. To było kilka lat temu. Więc nie byłem pewien czy chcę iść do tego fryzjera. Ale Marcinek namawiał, namawiał, namówił.
Umówić się z nim chciałam po 1 listopada jeszcze jakoś. Ale on wyjeżdżał do Egiptu. Więc okej, rozmawialiśmy raz przez telefon, potem SMSowo i pomyślałam: potrzebuję fryzjera, ale poczekam. Tydzień mogę. Wrócił. Dzwoniłam, nie odbierał. Wysłałam SMSa, nie odpisywał. Rozumiecie już moje wkurwienie? Poskarżyłam się Marcinkowi, że jak on nie chce, to ja wracam do swojego fryzjera. Następnego dnia Krystian odpisał. Że przeprasza, ale zajęty był. Ok., rozumiem, zdarza się. Więc umówiliśmy się właśnie na tę środę. Więc czekam, stresuję się (nie przepadam za chodzeniem do fryzjera) i dostaję rano SMSa, że on odwołuje. No nie. Co to, to nie. Pomyślałam sobie: nigdy w życiu. Ode mnie różowych pieniędzy nie dostanie.

Wieczorem siedziałam i pisałam, pisałam, pisałam. Jakoś do 3.30. Czwartek wolny, więc można. A znów: deadline innej pracy był, więc wiadomka.

A w czwartek zaszalałam tak w ogóle. Musicie wiedzieć, że ja mam dość chorobliwą potrzebę kontrolowania swojego życia. Robię to głównie poprzez kontrolowanie swojego czasu. Między innymi dlatego mi tak przeszkadza, że nie mam kalendarza Google, który by mi wysyłał SMS w różnych sprawach. Powinien, potrzebuję tego. Dlatego też mam czas bardzo dokładnie zaplanowany zawsze. I dlatego też od lat mam zawsze nastawiony budzik. Ale zawsze. W dni powszednie – wiadomo. Ale w weekendy też. I w święta. I jak jadę do domu rodzinnego. I w wakacje. Zawsze. Jak wracam do domu najebana z rzadka, też nastawiam. Zawsze, ale to zawsze. Nie potrafiłabym usnąć bez nastawienia budzika w telefonie. Ale wpadłam sobie na pomysł, że 11 listopada nie obudzi mnie budzik. Że naprawdę jestem przemęczona i potrzebuję się wyspać. I że nie wiem ile potrzebuję tego snu. Że ile potrzebuję, tyle powinnam spać. W sensie, że bez budzika. Rozumiecie ideę?
Trzy dni to przeżywałem. Chodziłem, gadałem, opowiadałem, przygotowywałem się psychicznie do tego. Aż udało się. Nie nastawiłem budzika. Ani jednego. I spałem 10 godzin. Równo 10 godzin. Czułem się potem fantastycznie cały dzień – wypoczęty na maksa! I cieszę się, że mi się udało usnąć w ogóle bez budzika. Nie wiem kiedy znów się na coś takiego odważę, ale na pewno nieprędko. Ostatni raz miałem nie-włączony budzik jakieś… bo ja wiem? 6 lat temu?

Chciałam generalnie iść na blokadę faszystów. Pomyślałem sobie: jak wstanę odpowiednio (bez budzika!), to pójdę. Ale bez ciśnienia, bo muszę nareszcie się wyspać. 10 godzin snu to moja prawie trzydniowa norma. Więc nie udało mi się pójść na blokadę.
W ogóle to mam z nią problem. Bo jestem przeciwko zakazywaniu mówienia czegokolwiek w przestrzeni publicznej. Demokracja powinna pozwalać na mówienie wszystkiego wszystkim. Mam problem z namawianiem do popełniania przestępstwa. Ale myślę nad tym. Niemniej, jeśli idzie o poglądy: powinniśmy mieć wolność mówienia wszystkiego. Więc takie blokady są jednak sposobem na ograniczanie takiej wolności. Ale uwaga! Ograniczaniem nie-prawnym, nie-administracyjnym. Takiemu się sprzeciwiam właśnie. Denerwuje mnie, że nie wolno powiedzieć, że nie było obozów koncentracyjnych. Denerwuje mnie, że w USA nie można powiedzieć nigger. Denerwuje mnie, że nie można w niektórych krajach powiedzieć, że homoseksualizm to zboczenie. Denerwuje mnie, że nie wolno powiedzieć, że wspiera się ideę obniżenia wieku legalnej inicjacji seksualnej do 12 lat. Uważam, że nie powinno się zakazywać mówienia. Bo, zwróćcie uwagę na to – jak czyni to Chantal Mouffe – że sfera rzeczy, których nie wolno powiedzieć (pod groźbą kary!) zwiększa się. Coraz więcej rzeczy zakazanych jest do mówienia. I Mouffe stawia tezę, że sfera ta będzie się powiększać, ograniczając podstawową i nadrzędną wartość, jaką w systemie demokratycznym jest wolność jednostki. Bauman napisał piękną książeczkę „O wolności”, która opowiada jak wartość ta stała się nadrzędną – wiadomo, że był to proces historyczno-społeczny. Niemniej, wolność jest teraz taką wartością i jej ograniczanie – zwłaszcza w sferze wolności słowa – powinno budzić nasz niepokój. Teza Mouffe jest taka: zbliżamy się do ustroju totalitarnego, w którym większość rzeczy do mówienia jest zakazana. Że ostatecznie zostanie nam jedna rzecz niezakazana i nastąpi to szybciej niż się tego spodziewamy. Poza tym, podkreślić trzeba, nie wypowiadanie jakiś słów w przestrzeni publicznej nie oznacza, że idee te nie żyją swoim życiem. Są ludzie, którzy uważają, że obozów koncentracyjnych nie było. Są ludzie, którzy mówią nigger. Są ludzie, którzy uważają, że homoseksualizm to zboczenie. Itd. Nie sądzicie, że jest jednak coś w tej tezie? Że jednak rzeczywiście coraz mniej wolno nam powiedzieć?
Czym innym jednak jest zakazywanie ustawowe, a czym innym sprzeciw obywatelski. Okej, nielegalny momentami, ale na tym polega obywatelskie nieposłuszeństwo. Na zrobieniu czegoś wbrew prawu i na wzięciu na siebie konsekwencji, które się z tym wiążą. Właśnie o to chodzi. Że jestem w stanie poddać się karze za to, co robię a co wiem, że jest niezgodne z prawem, bowiem uważam to prawo za złe, głupie, niewłaściwe. W tym sensie ta blokada była wyrazem społeczeństwa obywatelskiego. I dlatego ją wspieram.
Wspiera ją także oficjalnie Komitet Organizacyjny Parady Równości 2011. To tak na marginesie.

W czwartek, owszem, siedziałam trochę przy komputerze. Ale mam już coraz mniej rzeczy do zrobienia. Coraz bardziej ogarniam. Cel: ogarnąć się do niedzieli, jest coraz bardziej osiągalny. I cieszę się z tego! Strasznie! Tym, czego nie udało mi się ostatecznie zrobić przed pójściem spać w czwartek było napisanie niniejszego blo. Ale, udało mi się nadgonić. I oto jest. Poczytajcie od początku ;)

Wypowiedz się! Skomentuj!