Powrót z Krakowa okazał się trudniejszy niż można było oczekiwać. W sensie, że powrót do rzeczywistości. Powiem szczerze: jestem trochę zmęczona wyjazdami. Bo jednak mój szalony plan coweekendowych wyjazdów poza Warszawę w miesiącach wrzesień i październik 2010 okazał się trudny nie tyle finansowo (czego się obawiałam), ale przede wszystkim fizycznie. Weekendowa nieobecność sprawia, że mam problemy z nadrabianiem zaległości. Miałam w zwyczaju robić to właśnie w sobotę i w niedzielę. A jakkolwiek ładnie brzmi wmawiana sobie bajeczka: „Wezmę komputer, zrobię to na miejscu” nigdy nie sprawdza się to, co w niej zawarte. Nigdy.

Nie ma jednak co narzekać. Plan jest i trzeba go realizować. Kolejne miasta czekają na mnie! Traktuję więc każdy tydzień jako okazję do wypoczynku. Przy tym wszystkim zależy mi na kontakcie z niektórymi ludźmi i muszę to dodatkowo ogarniać w tygodniu. Nie mając czasu na wiele już innych rzeczy.
Miałam na szczęście na tyle rozsądku, by wybrać się na zakupy do Carrefoura w poniedziałek wczesnym popołudniem. Ponieważ dość często w tym miesiącu znikam na pojedyncze dni roboczego tygodnia, staram się dodatkowo nadrobić te godziny w zaprzyjaźnionej firmie. Więc siedzę tam dłużej niż zwykle i niż było planowane. Ale to jest fair. Mam i tak sporo rzeczy do zrobienia, a cały czas dochodzą nowe. No i dieta. Ona trwa. Poza weekendami, w czasie których jest mi bardzo trudno. Bo raz, że chcę naprawdę dotrzymać jej zasad, a dwa, że dzieje się tyle rzeczy i jestem w takich miejscach, że niełatwo jeść tylko produkty wysokobiałkowe + wybrane warzywa. Ale staram się, naprawdę!

Od wtorku mam notebooka. Do testów, mam tekst o tym napisać. Śmiesznie o tyle, że w zasadzie kiedyś testowałam już sprzęty komputerowo-elektroniczne, głównie telefony komórkowe, a teraz znów mam szansę i okazję do tego wrócić. Chociaż nie do końca. Czasu tak mało, że w zasadzie nie miałam okazji przed weekendem włączyć jeszcze urządzenia… No, ale nie ma co narzekać. Najważniejsze, że jest i że się na Berlin przydać może :) A może i potem na Łódź, bo ze dwa tygodnie mam go chyba mieć. Więc jestem na tak. Zawsze lepsze to niż tachanie laptopa, który jest dwa razy cięższy. No i mniej poręczny w użyciu podczas jazdy pociągiem.

Rozbawił mnie ostatnio horoskop w „Joy”. Zaglądam tam, jak zwykle, i co widzę? Poza tym, że mają wielki błąd i megawtopę, bo jeden ze znaków został źle podpisany (ktoś robił kopiuj, wklej i nie poszło coś… Korekta powinna dostać niezły opierdol), to jeszcze okazuje się, że Joyoskop się jak zawsze sprawdza. Gackowi, bo tam chodzi o jego relacje męsko-męskie ale i mi! Oto bowiem czytam Poradę JOY: „Ktoś próbuje Cię naśladować. Spokojnie, jesteś nie do podrobienia.” Jak mówię to ludziom dokoła, to od razu wszyscy odpowiadają: Jej Idealność! Pojawiła się jakiś czas temu taka inicjatywa. Miła nawet, bo to znaczy, że mogę być dla kogoś inspiracją i natchnieniem. Zarazem jednak inicjatywa wypaczająca całkowicie to, o co walczę. O wolność ekspresji siebie poza jakimikolwiek szufladkami. Po to mi imię, które nie mieści się w słowniku języka polskiego. Nie da się walczyć z opresją heteronormy, używając jej języka. Trzeba wyjść poza to, mówić językiem innym. Próbować przynajmniej. I w ten właśnie sposób myślenia wpisuje się Jej Perfekcyjność oraz to, że wyglądam jak źle przebrany za kobietę facet. Dobrze, tak ma być. Jej Idealność wydaje się nie podzielać tej idei i po prostu tworzy pastisz mojej osoby. Niech tworzy, jej prawo. Zastanawiam się tylko, czy jej żywot będzie dłuższy niż Jej Żalosności, Jej Rozwartości, Jej Performatywności i innych, którzy/które miały jakoś tam mnie prześmiewać/naśladować.

W środę na dość podobne tematy dane mi było rozmawiać. Doktorantka z PAN przygotowuje rozprawę na temat osób trans i przez to poprosiła mnie o rozmowę. Bardziej jako obiekt do badań ale także jako koleżankę po fachu, z którą coś może skonsultować.
Rozmowa miła. Czasem jak opowiadam takie rzeczy z przeszłości, o które mnie pytają ludzie w czasie tego typu rozmów, to się uśmiecham sam do siebie. Boże, ile tego wszystkiego już było! Tyle ludzi! Tyle emocji! Tyle wydarzeń! Ale to chyba odpowiedni czas na tego typu refleksje. Oto bowiem 19 września minęło 6 lat jak mieszkam w Warszawie. Sześć lat. Kupa czasu. I cały czas jest ze mną mój kochany blo :) o i część czytelników. Chociaż prawda taka, że z tych, co początkowo mnie czytali, ostało się niewielu. Nic dziwnego. Większość bohaterów tamtych blotek to dla mnie też przeszłość. W sensie, że ludzie, z którymi dzisiaj nie za bardzo mam kontakt. Części już dawno nie pamiętam… A życie się nie zatrzymuje, ja też biegnę dalej! A doktorantka pyta mnie, czy moje odpowiedzi ma podpisywać jako anonimowe czy może napisać imię i nazwisko… No, co by nie mówić, to obawiam się, że pewne fakt zdradzone przeze mnie w tej rozmowie (choćby Doda i korale…) sprawiają, że anonimowość tej rozmowy byłaby zerowa :)

Wpadł do mnie Marcinek. Dobrze, bo strasznie rzadko go widuję. W zasadzie to umówiliśmy się na spacer i spacer ten się nam udał całkiem nieźle. Odebrał mnie z rozmowy z doktorantką ze Złotych Kutasów. Poszliśmy, choć obawialiśmy się o pogodę. Miło tak przejść się jesienią. Lubię tę porę roku. Marcin też jakby jakoś odmieniony. Mówi, że wiele się u niego wydarzyło ważnych rzeczy, ale że teraz czasu brak na rozmowę taką dłuuuugą, to ogranicza się do ogółów. Więc nie pozostaje nic innego, jak tymi ogółami się cieszyć. Choć może to też być znak, że o pewnych rzeczach mi się po prostu nie mówi. Bo jeszcze napiszę na blo czy coś. Niech i tak będzie. Marcinek wyszedł, bo leciał jeszcze na siłownię (on tak dba o sylwetkę, ja wolę dietę białkową).
Adam za to wpadł na noc. Tak się umówiliśmy. Wiem, wiem. Znów Adam i znów ożywienie kontaktu. W zasadzie nie wiem dlaczego. To była chyba moja inicjatywa. Może mi już przeszło? W sensie, że to, co spowodowało ostatnio zerwanie kontaktu z mojej strony. A co to było? Odkrycie, że nie będzie „tak samo, jak dawniej”. No bo nie będzie. Nie wiem w zasadzie. Nie zastanawiałam się, tak prawdę mówiąc, dlaczego nawiązałam znów ten kontakt. Miałem taką ochotę, to zrobiłem to.
Adam przyszedł dość późno i został na noc. Oczywiście ja musiałam się zerwać rano, żeby jakieś moje duperele ogarniać (potrzebuję weekendu!!!) a on spał. W czwartek także odwiedziłam fryzjera. Dobrze, że udało mi się na taki dogodny dla mnie termin wcisnąć. Fryzjer Marcin chciał poszaleć. Może nie to, że bardzo, ale jak na mnie… no, coś tam mi wygolił, coś tam wyciął i lekko odświeżył moje ufryzowanie. Zastanawiam się czy nie zaszaleć następnym razem bardziej, coś tam ogarnąć. Zobaczymy. Na razie dojrzewam do tego psychicznie.

Plan na czwartek był jasny i prosty: ogarnąć zaległości :) Muszę ostatecznie skoczyć swoją magisterkę. Niewiele mam tak naprawdę do zrobienia, ale jednak nie oddam przecież niekompletnej :) Więc się zabierałam za to, ale dzwoni do mnie moja przyjaciółka Gacek (złego słowa o niej nie powiem), że chce do mnie wpaść i że chce się najebać. Nie ukrywam, że nie było mi to po myśli, ale skoro zapowiedział, że chce i że musi, to nie ma co dyskutować. Przecież to moja przyjaciółka. I nam się impreza rozkręciła w domu niezła. Było śmiesznie, strasznie i dziwnie. Oczywiście Paweł i Tomek, gdy wrócili do domu, dołączyli do nas i też pili z nami. A że ostatecznie się zrobiło tak, że weszliśmy na słynny gejowski czat z kamerkami, to i ostatecznie trzy butelki po wódce potem wyrzucać trzeba było. No, rozkręciliśmy się. Dwa razy do sklepu trzeba było lecieć. Muzyka sobie grała, chłopcy się rozbierali przed kamerką, żeby zwabić innych chłopców do czegoś podobnego… A ja pisałam. Potem, gdy już stwierdziłam, że jednak spać muszę iść naprawdę, udało się im nawet kogoś na seks zaprosić do nas. Mieli więc jeszcze dodatkowo zabawę na żywo.
A Paweł i Tomeczek, gdy do sklepu się wybrali po wódkę, spotkali w drodze powrotnej pod domem jakieś tutejsze dresy. To dziwne, że o tej porze nie spali. Chłopcy w dresach chcieli, żeby im wódkę oddać, bo inaczej nie wejdą do bloku. Groźba poważna, bo na górze czekam i usycham ;) Akurat mieli szczęście, bo policja przejeżdżała obok i panowie poinformowani o sytuacji podjechali pod wejście. A chłopcy w dresach uciekli. Niestety jednak, dowiedzieli się dokąd Paweł z Tomeczkiem idą. I potem ze dwa czy trzy razy dzwonili do nas dzwonkiem z korytarza. Aż się wkurwiłam i wyszłam do nich. Na spotkanie. Stałam w pozycji „No, podejdź no tu który”, bo byłam dość bezpiecznie za kratami odgradzającymi mój korytarz od klatki schodowej przyczajona. Miałam jednak rację co do tego, że to niegroźne typki. Bo jak tylko mnie widzieli stojącą, to spierdalali na sam mój widok. Ja wiem, że nie jestem najpiękniejszą osobą na świecie. Pewno i w pierwszej połowie się nie mieszczę nawet, ale dawno już nikt na mój widok nie uciekał. Stało się, oni to zrobili. I mieliśmy spokój, mogłam iść spać.

A przede mną trudny piątek. Od rana pomagałam przy organizacji imprezy dla linii lotniczej w jednym z warszawskich klubów. Szału nie było, ale raz, że się musiałam trochę nanosić a dwa, że po nocy takiej jak nasza, nie było to najłatwiejsze. Ale dałam radę! Dałam radę! Do 13.30 dzielnie pomagałam a potem się zmyłam. Bo, jak łatwo się domyślić, nie byłam jeszcze spakowana na Berlin. Jak zwykle, na ostatnią chwilę. Ale udało się.

W drodze na dworzec napisałam do Pawła i do Tomeczka. Że muszą w trybie pilnym wyrównać ze mną rachunki. Bo tak się złożyło, że ich trudna sytuacja się przedłuża i mają wobec mnie dość spory dług. Ja wszystko rozumiem i w ogóle, ale nie mogę dłużej. W sensie, że tak fizycznie potrzeba mi kasy i nie mogę zwlekać z windykacją. Zaraz ktoś się odezwie, że ostrzegano mnie przed tym, zanim zamieszkali u mnie. Jasne. Ale ja ich naprawdę lubię i chciałam im pomóc trochę. Raz, że płacą u mnie mniej niż w poprzednim mieszkaniu a dwa, że w poprzednim mieszkaniu w zasadzie już przebywać nie mogli. Dlatego chciałam, żeby zamieszkali u mnie. Ale nie będę też ukrywać, że nie zarabiam aż tyle, żeby stać mnie było na utrzymywanie naszej trójki. Jasne, chciałabym :) Ale póki co, muszę po prostu już tę sprawę rozwiązać.

***

Wszystko zaczyna się, gdy wsiadamy z Pawłem Kaktusem do pociągu Berlin-Warszawa Express na stacji Warszawa Centralna. Ruszyliśmy zgodnie z planem w piątek koło 16.30. Podróż do Berlina trwa mniej więcej tyle, co do Szczecina, więc przywykłam do takiej długości. Co ważne, Paweł przyznał się podczas podróży, że ma ze sobą zakupione w sklepie z dopalaczami „materiały kolekcjonerskie”. Tak, dopalacze. Powiedział o tym, gdy zbliżaliśmy się do granicy, bo czasem zdarza się, że celnicy przechodzą przez pociąg, czasem z psami. I stąd jego niewielka w sumie obawa. Niewielka, bo 1) to co posiadał, jest w Polsce legalne a 2) rzadko chodzą celnicy a jeszcze rzadziej z psami. Stało się jednak dla mnie wówczas jasnym, że Paweł ma dopalacze przygotowane na czas pobytu w Berlinie.
Dotarliśmy na miejsce bez przeszkód, poznając przy okazji w pociągu panią, która sprzedawała kawę. Sympatyczna, uśmiechnięta, przydatna i strasznie gruba. Wystraszyła się, gdy dowiedziała się, że Paweł uczy fizyki w szkole :) Zniżek co prawda nie dostaliśmy na kawę, którą kupowałam ze dwa czy trzy razy, ale miło jednak było ją potem znów spotkać, gdy wracała z nami w niedzielę. Na miejscu odebrał nas Robert. W zasadzie nie na miejscu, bo kawałek musieliśmy przejechać najpierw komunikacją miejską, czyli kochanym BVG. Robert i Ronnie byli naszymi hostami. Są małżeństwem od kilku lat – Robert jest młodszy i pochodzi z Polski a Ronnie jest rodowitym Niemcem. To znajomi Pawła z czasu, gdy był przez rok w Berlinie na Erasmusie. W zasadzie nie pytałam go nigdy jak to się stało, że poznał gejowskie małżeństwo… Ale może lepiej pewnych rzeczy nie wiedzieć.

Ponieważ dotarliśmy do Berlina po 22.00, na miejscu w domu byliśmy przed północą. Przywitania, pierwsze pogaduchy i zaraz się zbieraliśmy do wyjścia z domu. Namawialiśmy też naszych hostów na wyjście, ale oni nie chcieli za bardzo. Musieli następnego dnia iść do pracy i był to dla nich argument ostateczny na nie. Trudno. Na nas praca nie czekała. Ruszyliśmy po północy, by po berlińsku wykurwić w dens.

Pierwszym celem tej nocy było Schwuz. To pedalski klub, do którego nigdy wcześniej nie trafiłam jakoś podczas moich berlińskich wojaży. Więc byłam na tak. Schwuz jest umiejscowiony w gejowskiej dzielnicy, więc musieliśmy się tam dostać. Paweł dość dobrze ogarnia komunikację miejską w stolicy Niemiec, choć sam się trochę dziwił, że jeszcze tyle pamięta po tak długiej przerwie. Generalnie przyznać muszę, że dawał radę. No i czerpał niesamowitą radość z tego, że mógł sobie zażyć swoje materiały kolekcjonerskie ze sklepu z dopalaczami. Dlatego robił to w autobusie, w metrze, na stacjach i na przystankach.
Schwuz jest ciekawym miejscem, bo jest dość mocno jakoś schowany. Tak przynajmniej się wydaje. Co prawda jest duży szyld i w ogóle, ale żeby wejść do klubu, musieliśmy przejść przez jakiś bar czy coś takiego. Dziwnie. Sam klub ma trzy parkiety, w zasadzie nie oddzielone od siebie jakoś specjalnie. Jednakże konstrukcja pomieszczeń jest taka, że muzyka z poszczególnych miejsc nie przeszkadza sobie nawzajem. Jedyną oddzieloną salą (z jednym z tych parkietów) jest taka, gdzie można palić. Bo przypominam, że w Niemczech obowiązuje zakaz palenia w miejscach publicznych poza wyznaczonymi przestrzeniami. W tej sali zresztą tej nocy spędziliśmy najwięcej czasu, bo bardzo ładnie grali. Jakieś takie jakby-house’owe kawałki z domieszką czegoś lekko electrującego. Było miło. Na pozostałych dwóch parkietach grali bardziej kiczowe rzeczy, a na jednej z nich nawet ktoś występował live czy coś.
W Schwuz poskakaliśmy trochę, ale spragnieni nowych wrażeń, wyszliśmy, by dotrzeć do Connection. Chyba tak pisanego, bo w sumie nie wiem. Connection okazało się być (także w dzielnicy gejowskiej) typowym barem z dużą „cruising area”. Lubię to określenie „cruising” jako nazwa tego, co tam się dzieje. Ludzi było tak średnio. W zasadzie szliśmy tam z przeświadczeniem, że będzie więcej miejsca i przestrzeni do tańczenia, ale okazało się, że parkiet nie jest najważniejszą rzeczą w tym miejscu. Zwiedziliśmy całe Connection. Małe pokoiki-kabinki służące do wiadomo-czego były porozmieszczane wzdłuż całego w zasadzie krętego korytarza, który mieścił się w tym klubie. W każdym takim pokoiku znajdował się telewizorek, w którym emitowane były odpowiedniej treści filmy porno. Co ciekawe, nie leciał tam jeden, ale z pięć filmów, do wyboru. Klawisze ze strzałkami do góry i do dołu służyły do kontrolowania tego, co się chce oglądać i do zmiany kanałów. Filmy były okej. Najnudniejsze to te, gdzie ktoś po prostu wali konia. Ale ja generalnie za takimi nie przepadam, więc podobały mi się tylko te normalne.

Nie było jakiś szczególnie atrakcyjnych chłopców. Ani w Schwuz, ani tym bardziej w Connection. Średnia wieku za wysoka jak dla mnie, ale ogólnie nie była to aż taka geriatria. Dwóch ładnych młodych chłopców bawiło się na parkiecie w całowanie, kilka osób leniwie tańczyło do dziwnych dźwięków, które zapuszczał dj. To przeboje z lat 60. i 70. XX wieku, raczej zmysłowe i powolne. Coś w stylu „We don’t need another hero” Tiny Turner. Zresztą teraz się zastanawiam czy przypadkiem rzeczywiście ta piosenka nie poleciała wówczas w Connection. Ale, co tam, potańczyliśmy trochę i tam. Pawła, jak się łatwo domyślić, rozpierała energia. A ja zawsze mam ochotę na zabawę, więc nie było źle.
Ponieważ godzina robiła się już odpowiednia, chcieliśmy ruszyć dalej. Pomyśleliśmy, że zaliczymy House B. To gejowski klub, który z kolei znam. Taka znana dyskoteka w dość Torowym czy Kokonowym stylu, żeby porównać do miejsc w Polsce. Dotarliśmy tam jakoś koło… 6? Nie wiem, która była, ale impreza tam się kończyła. Na tyle, że już nie wpuszczali ludzi, wygaszali ją. Oczywiście, brałam sobie gazetki z poszczególnych miejsc, gdzie byliśmy. Jako medioznawca muszę się zapoznawać z takimi materiałami, prawda?

Na moście przy Warschauerstrasse, gdzie mieści się House B i jest generalnie imprezowa dzielnica, Paweł spotkał jakąś bezdomną. Jako fan żulerstwa, żulostwa i wszelkiego brudu, nie mógł sobie odpuścić i chciał z nią pogadać. Ostatecznie kupił od niej dwa rysunki z autografami za 1 euro. Następnego dnia w domu okazało się, że są to kserówki. Ale jemu to chyba nie przeszkadzało. W nocy także zjadłam coś niecoś – kebaba bez sosu. Dodajmy może, że gdyby nie bułka, w której był ów kebab drobiowy, to posiłek byłby w zgodzie z moją dietą i jej drugim etapem, na którym się aktualnie znajduję. Kebaba zjadłam jeszcze następnej nocy. Ale też i warto zauważyć, że w zasadzie był to mój główny i jedyny posiłek podczas tych dób spędzonych w Berlinie. Pracownicy kebabowni i sklepów nocnych ogarniali angielski bardzo dobrze, więc w zasadzie nie musiałam się silić na przypominanie sobie języka niemieckiego. Niektórzy ogarnęli nawet, że jesteśmy z Polski i popisali się swoją znajomością języka polskiego, podając kebaba i mówiąc: „Thanks, kurwa.” Jeden z panów kebabów zapytał nas zaś jakie są ceny prostytutek w Warszawie (po niemiecku), nawiązując do tego, że nieopodal nas stały takowe. Scena działa się zaś przy legendarnym dworcu ZOO.

Postanowiliśmy, że powoli będziemy wracać. Wydaje się, że nie za wiele zrobiliśmy tej pierwszej nocy. Ale prawda jest taka, że imprezowe życie Berlina dzieje się nie tylko w klubach, ale także w komunikacji miejskiej. S-Bahny, U-Bahny i autobusy są pełne ludzi, którzy się bawią. Przede wszystkim dzięki temu, że można w Niemczech pić w miejscach publicznych. Podkreślam to zawsze, bo wydaje mi się absolutnym fenomenem to, że Niemcy i Niemki korzystają z tego na maksa i co chwilę można spotkać najebanych ludzi, ale nikt nigdy nie jest agresywny. Nikt nigdy nie jest chamski. Jest pełna kultura, uśmiecha, radość, szczęście. Ludzie się pozdrawiają, zagadują, śmieją wspólnie. To jest absolutnie fenomenalne. I czegoś takiego na pewno w Warszawie byśmy mieć nie mogli. Tutaj po pijaku ludzie demolują, krzyczą na siebie, biją się, wyzywają. I na tym polega główna różnica między byciem Polakiem/Polką a byciem Niemcem/Niemką. My też piliśmy na ulicy. Paweł piwa a ja drinki. Które nie są zgodne z moją dietą, wiem o tym.

Wróciliśmy do domu jakoś koło 8 czy 9. Nasi gospodarze nie mieszkają w centrum, trzeba to przyznać. Więc i podróż do nich zajmuje chwilkę. Jakieś 30 czy 40 minut. Niemniej, komunikacja w Berlinie jest naprawdę dobra, więc bez problemu i szybko tam dotarliśmy. Za moją namową od pewnego momentu korzystaliśmy nawet z biletów. Kupiliśmy jakiś dobowy i mogliśmy legalnie dawać radę, pokazując przy wejściu do autobusu panu kierowcy, że mamy kartoniki przy sobie. To też zachodnia specyfika. W Londynie było podobnie. Wchodząc do autobusu – zawsze drzwiami przy kierowcy, pokazuje się bilet. W zasadzie kierowca nie ma możliwości przeczytania tego, co się na nim znajduje i zweryfikowania tego, czy jest to bilet ważny… ale jednak gest pozostaje. No i piętrowe autobusy. Spodziewam się, że do nas też dotrą prędzej czy później. Nie wiem czy te wąskie schodki są najbezpieczniejszą rzeczą na świecie, ale jednak jakoś to u nich działa.

W drodze do domu kupiliśmy… wódkę. Dokładniej: 0,7 l Gorbatschova. Nasi gospodarze słodko sobie pewno spali w swojej sypialni, gdy zaczęliśmy rozpijać zakupiony alkohol. Picie szło nam nieźle, mimo że wódka była dość ciepła i że pić musieliśmy shotami. Paweł nie toleruje drynk, więc… sami rozumiecie.
Dołączył do nas Robert. Co prawda nie pił, bo na 16.00 szedł do pracy (jest pielęgniarzem środowiskowym), ale siedział z nami, słuchał naszych opowieści i cieszył naszym towarzystwem. Potem ja się położyłam, Paweł w zasadzie też a Robert obok niego. W pokoju dziennym w tym mieszkaniu chłopcy rozłożyli nam wielki dmuchany materac, który stał się naszym miejscem noclegowym. Robert zaś położył się obok Pawła nie bez powodu. Jako rasowa ciota, próbował po prostu trochę skorzystać z okazji. Paweł w zasadzie mu w tym nie przeszkadzał. Więc tak sobie leżeli. To zresztą było potem powodem awantury rodzinnej, bo mąż Roberta zobaczył całą sytuację i zinterpretował ją tak, jak powinien. Zobaczył ją zaś, bo 1) szedł na balkon zapalić papierosa (w domu nie palą a wyjście na balkon jest właśnie przez pokój dzienny) oraz 2) dlatego że wstawał też do pracy. Około 12.00 miał wyjechać do sklepu MediaMarkt, w którym pracuje. Mieli więc potem cichy dzień (a kto wie, czy i nie więcej niż jeden…). Nie ma się też chyba zresztą co dziwić, prawda?

Spaliśmy sobie słodko jakiś czas. Ostatecznie ja wstałam jakoś koło 16.00 a Paweł trochę później. Ale to i dlatego, że trochę później – przez Roberta – poszedł spać. Gdy wstałam, naszych gospodarzy nie było w domu. Spokojnie więc wykąpałam się i chciałam zrobić sobie coś do jedzenia. Okazało się, że z rzeczy zdatnych dla mojej diety, nie za wiele jest możliwości w lodówce. Zjadłam dwa jajka gotowane na twardo, dwa plasterki szynki z kurczaka i korniszona. Paweł wstał koło 18.00 i zaczęło się przygotowanie do imprezy. Najpierw zrobiliśmy sobie małe YouTube-Party, czyli zarzucaliśmy się nawzajem tym, czego lubimy słuchać. Ronnie i Robert mają komputer podłączony do telewizora w pokoju, w którym spaliśmy, więc mieliśmy całkiem fajny widok. Za to komputer ów do najszybszych nie należy i przez to się czasem denerwowaliśmy, ale generalnie rozgrzewka była udana.

Gospodarze wrócili jakoś koło 23.00. Najpierw Ronnie, potem Robert. Ponieważ atmosfera była dość ciężka, zebraliśmy się wcześniej, niż planowaliśmy. Ruszyliśmy wykurwiać w dens. Na tę noc zaplanowaną mieliśmy wizytę w KitKatClub. To znane miejsce generalnie, ale znane i mnie. Miałam okazję bawić się tam kiedyś w peruce a la Ludwik XVI i w odpowiednio dopasowanej sukience. To ten klub, o którym opowiadam zawsze, że spotkałam tam naćpanych 16latków, nagiego (tak, całkiem nagiego) 60latka i grubą panią koło czterdziestki w lateksowym stroju na smyczy z wąsatym partnerem.

Zanim jednak KitKatClub, wpadliśmy do House B. Poprzedniej nocy przybyliśmy za późno, więc chcieliśmy tam zacząć. Każda wizyta na Warschauerstrasse jest dla mnie pozytywnym wydarzeniem. Nie inaczej było i tym razem. Znów szalony, imprezujący berliński tłum nas zaskoczył. Spotkaliśmy grupkę ludzi idących z wózkiem dziecięcym, na którym leżało coś grającego muzykę, śmiesznie ubranych, hałasujących i radosnych. Pozytywnych, zachęcających do dołączenia. My jednak dotarliśmy do House B. Sporo było tam transetek przy wejściu. Nie wiem czemu. Potem już ich mniej widziałam, zniknęły jakoś w tłumie albo wyszły z klubu. Niemniej, były. Całkiem ładnie niektóre, młode w większości. W samym klubie zaś muzyka całkiem fajna. Grali dziwną mieszankę house’u, niemieckiego dance’u i popowych przebojów. Wszystko to jednak smakowało dobrze. Był nawet taki moment, który strasznie lubię mieć podczas imprezy, gdy staję i myślę: „O tak! Trwaj chwilo, jesteś piękna”. Tym razem uczucie to nie było tak intensywne jak na najlepszych utopijnych eventach, ale miałam taką chwilę, gdy w szalejących światłach, przy ogłuszającej muzyce w otoczeniu kilku szalejących, całujących się młodych par jednopłciowych obojga płci, poczułam szczęście. Pomyślałam: trwaj chwilo, jesteś piękna. I jak zwykle, chwila ta trwała może kilka sekund. Ale była. Rzeczywiście, w House B jak zawsze było sporo lesbijek, ale klub jest jakąś niepisaną umową podzielony – w jednej części jest więcej kobiet, w drugiej – mężczyzn. Jakiś bardzo okazałych chłopców spotkać mi się tam nie udało, ale nie było tragedii. Kilku trafiłoby do mojej kategorii „z łóżka bym nie wygoniła” a i widać było, że sami się ze sobą jakoś tam parują i że jest miłość w powietrzu.

Ponieważ muzyka zaczęła się trochę psuć, zebraliśmy się i pojechaliśmy do tego KitKatClubu. Przed wejściem stał przed nami jakiś anglojęzyczny pan, który tłumaczył pani wpuszczającej, że chciałby na sekundkę zajrzeć. Ona wytłumaczyła mu zaś grzecznie, że nie wpisał się w dress-code i wejść nie może. Dress-code zaś brzmiał „long indian skirts”. Tak przynajmniej pani powiedziała panu – moim zdaniem – by się go pozbyć. Ale nie. To nie był żart. Za nią w klubie zobaczyłam panów właśnie w takich długich sukniach indyjskich. Ubranych od pasa w dół. To nie był żart. Ale też i my nie mieliśmy czegoś takiego na sobie, więc wejść nie mogliśmy. W drodze Paweł znów pił piwa, ja zaś kupowałam sobie Jacka Danielsa z Colą w puszce. Gotowa mieszanka o mocy 10 proc. Bardzo zajebista rzecz. Czekam, aż dotrze do nas.
Pojechaliśmy do Schwuz. Zbliżaliśmy się do klubu, rozmawiając o czymś, gdy zawołał nas chłopiec. Powiedział, że wywalili go ze Schwuz za bójkę. Po polsku. Powiedział, że w klubie jest polska impreza i prosił nas o pomoc – żeby mógł zadzwonić do znajomych, bo nie ma nic na koncie. Był strasznie naćpany. Paweł wykręcił podany numer, nikt jednak się nie zgłosił, bo telefon był wyłączony. Potem wykręcił drugi numer i tam ta sama sytuacja. Zostawiliśmy więc chłopca, zastanawiając się, co oznacza, że jest polska impreza w Schwuz.

Mieliśmy szczęście. Raz w miesiącu klub organizuje takie „narodowe” imprezy. Dla urozmaicenia. Alkoholowego także, bo na barze można było kupić Tyskie i Żubrówkę :) Teraz już wiecie z czym kojarzy się Polska w Berlinie. Ale nie tylko z tym. Za didżejką w sali dla palaczy znajdowało się piękne świecące godło Rzeczpospolitej na jakiejś metalowej tacy wyeksponowane. Tuż obok godła – krzyż. Tak, tak, krzyż. Piękny, drewniany, prosty krzyż. Jeden z djów miał na koszulce napis „europa=tolerancja”, zaś sufit udekorowany był dwubarwnymi biało-czerwonymi wstążkami. Totalne szaleństwo! Na ścianach eksponowano z rzutników jakieś zdjęcia. A dokładniej nie „jakieś” tylko fotkę Pałacu Kultury i Nauki, zdjęcie jakiegoś plakatu z czasów PRL z napisem „piwo-wino-wódka-spać” oraz parę w tradycyjnym stroju kaszubskim czy jakimś takim. Totalny kosmos. Lepiej trafić nie mogliśmy, prawda? Bawiliśmy się po trochu na każdej sali. Na tej głównej, która nas urzekła poprzedniej nocy a gdzie znajdowało się nasze godło, muzycznie było różnie. Więc odwiedzaliśmy parkiet z przebojami w stylu oldies i nowe wykonania oldies oraz drugi, gdzie grali przeboje m.in. gejowskich div typu Kylie czy Britney.
Siedzieliśmy w Schwuz w zasadzie do końca imprezy. Dwie sale już zamknęli i szykowali się do zamknięcia trzeciej, gdy powoli się zbieraliśmy. W szatni pracował absolutnie piękny chłopiec. Młody, szczupły, niski, z białymi tunelami w uszach, z kilkoma kolczykami na twarzy. Absolutnie piękny. Musiałam mu to powiedzieć, wiadomka. Dlatego, gdy już wychodziliśmy, komplementowałam go i poprosiłam o możliwość cyknięcia sobie z nim zdjęcia. Nie odmówił. I mam. To nauczka po tym, gdy w Londynie nie zapytałam o to tego słodkiego osiemnastoletniego Francuza i potem żałowałam. Teraz pytam, robię, fotografuję.

Było już rano, gdy Paweł stwierdził, że idzie do Bergheim. Chyba tak się to nazywało. To dość znane miejsce, trochę Luzztrowe, ale generalnie chciałam tam iść. W drodze jednak stwierdziłam, że to nie jest dobry pomysł. Godzina była już wczesna, Paweł dawał radę dzięki materiałom kolekcjonerskim, których ja nie zbieram i nie używam. Więc i sił mniej od niego miałam. A że tej nocy zdarzyło mi się też, że mi krew z nosa leciała, to stwierdziłam, że nie. Że chcę do domu. Paweł, jak przystało na przewodnika i kierownika wycieczki, odwiózł mnie pod sam dom. Zgarnęłam po drodze niedzielne wydanie jakiegoś dziennika i mogłam się położyć spać. Po drodze zaliczyliśmy jeszcze jakiś nocny, gdzie jeszcze jednego Jacka z Colą sobie kupiłam, a którego potem już nie dopiłam, prawdę mówiąc. Poszłam spać, a Paweł, bawić się dalej.
I to był błąd. Jego. Bo, jak to bywa w takich miejscach, z lekka się zagubił. W czasie, w przestrzeni, w materiałach kolekcjonerskich i znalezionych (!) narkotykach. Ja wstałam jakoś koło 13 czy 14, idealnie, żeby wyrobić się na czas na podróż do Warszawy. Paweł miał wrócić na czas, zabrać swoje rzeczy, oddać klucz i wyruszyć ze mną w podróż powrotną. Ale mu to nie wyszło. Ostatecznie, musieliśmy z Robertem na chwilę przed jego pracą, jechać kawałek do umówionego z Pawłem przez telefon miejsca, gdzie udało mu się dotrzeć (po drodze uciekał kanarom berlińskim) i stamtąd dopiero ruszyliśmy na dworzec Berlin Hauptbahnhof. Daliśmy radę, ale Paweł ledwo żył. Opowiadał jakieś dziwne rzeczy i wachlował się porysowaną płytą CD i dwoma kawałkami jakiejś tablicy znalezionej gdzieś w Berlinie. Swoją drogą, do grona rzeczy znalezionych dodać można jeszcze szampana, którego zgarnął w drodze, gdy odprowadzał mnie do domu. Wypił go, ma się rozumieć.

W samym pociągu było okej. Pawła rozpierała co prawda energia, ale potrafił ją dobrze skanalizować. W czasie, gdy ja spałam ze dwie godzinki, on poznał ludzi, którzy – chowając się przed kontrolą biletów – jechali do Poznania. Z nimi też dokończył pić drugie piwo, które w celach podróżowych zakupił na dworcu oraz wypił jeszcze jakieś ich rzeczy. Oraz nie wiadomo co jeszcze. Generalnie jednak, gdy wysiedli, był w stanie, który umożliwił mu zaśnięcie. Cały czas spadała mu głowa na mnie, jednakże nie ułatwiałam mu tego. Ostrzegłam, że za swoje nocne szaleństwo będzie żałować i tak musiało być. Każde szaleństwo ma swoją cenę. Każda miłość ma swoją cenę. Każda impreza ma swoją cenę. Mój berliński wypad zamknął się prawie w takiej kwocie, jaką sobie zaplanowałam. Nie licząc pociągu, 120 euro. Czyli spoko. Sam transport zaś nieco ponad 60 euro.

Podsumuję może jeszcze tylko tym, że nie widziałam na imprezach w zasadzie za wielu ładnych chłopców. Najwięcej ich zobaczyłam… na dworcu Berlin Hauptbahnhof, gdy śpieszyliśmy się na pociąg powrotny do Warszawy. Dziwne w sumie. Ale też i wydaje mi się, że coś sportowego musiało się dziać w Berlinie, bo młodzież obojga płci w dresach klubowo-narowodo-jakiś-tam tłoczyła się na różnych peronach, dając mi możliwość ujrzenia kilku naprawdę fajnych dziubasków. Ładnych chłopców mijaliśmy także na ulicach, gdy imprezowym szlakiem pokonywaliśmy dziesiątki, a może i setki kilometrów pieszo i z pomocą komunikacji BVG. Tam było ich sporo. Dwóch absolutnie boskich Paweł zaczepił, gdy brakowało nam 50 centów drobnych w niedzielę, gdy metrem dojechać mieliśmy na Hauptbahnhof. Dwa absolutnie boskie blondi-dziubaski. Brakujące 50 centów dali, zapytali skąd jesteśmy, pozdrowili i życzyli udanej podróży. Mówcie co chcecie, ale w Polsce takie coś się nie zdarza.

Myślami zaś w chwili obecnej jestem już w Łodzi. Tam bowiem w czwartek wieczorem jadę spędzić kolejny imprezowy weekend.

Wypowiedz się! Skomentuj!