Być studentą, nie być studentą… Wykresiki, Łódź i Malmo
Teraz to jestem naprawdę w dupie z pisaniem. Ale to naprawdę.
Na tyle, że w rozpaczy zaczynam pisać tę blotkę siedząc w Malmo w McDonald’s koło tutejszego rynku. A to niełatwe, bo wszyscy chłopcy tutaj są tacy słodcy! Nie ma co ukrywać, uwielbiam skandynawską urodę. I dlatego wyprowadzka do Finlandii za lat ileś-tam jest jednak dobrym pomyłem, który podtrzymuję. Zwłaszcza dzisiaj, gdy widzę dokoła tych pięknych chłopców.
Po powrocie z Berlina musiałam jakoś dojść do siebie i wrócić do rzeczywistości. A wiadomka, to nie takie łatwe. Tydzień z kolei okazał się bardzo krótki. To przez to, że działo się sporo, a wyjazd się zbliżał bardzo szybko. Nie wiem jak to się dzieje, ale przez te całe moje wyjazdy w sierpniu, wrześniu i październiku po prostu nie mam czasu. Nie mogłam nawet posprzątać pokoju. W sensie, że – wstyd się przyznać – od 4 tygodni nie widział odkurzacza… Ale zrobię to. Posprzątam, obiecuję. Jak tylko ogarnę się z tymi wyjazdami, to naprawdę sprzątnę! Naprawdę!
Wieczory od poniedziałku do środy spędzam – co za zaskoczenie – na pisaniu. W poniedziałek jakiś referat, we wtorek nareszcie magisterkę swoją skończyłam (po półtorarocznej przerwie od momentu, gdy skończyłam ją pisać ostatnio…) a w środę coś tam do gazety. Cały czas coś, cały czas. Wstawać też muszę jakoś o dzikich porannych porach, bo mam do roboty tyle, że wieczorami nie daję już rady. Tragedia.
Nie mówiąc o tym, że i tak jestem w czarnej dupie. Jednak brak normalnych weekendów to tragedia. Potrzebuję ich co tydzień, żeby móc pisać, nadrabiać, odrabiać. No, generalnie ich potrzebuję. I nie mogę się doczekać drugiego weekendu października. Wtedy będę w Warszawie i może to ogarnę. Grzesia z Krakowa zapraszamy na piątek, bo ma jakieś tam urodziny (każda okazja jest dobra) no a potem w sobotę jest utopijna impreza w Confashion. I nie pytajcie mnie o to czy wiem kiedy i gdzie otworzą Utopię. Nie wiem. A nawet jak bym wiedziała, to nie powiem. Ani nie powiem, że wiem. Nie i już.
Skontaktowałam się jakoś z koordynatorami badania dla Fundacji Batorego. Ostatnio dochodziły do mnie informacje świadczące o tym, że rusza druga – kluczowa w sumie – edycja badania, które robiliśmy dla nich przy wyborach prezydenckich. Pisałam o tym wiele razy. Te jebane tabelki, które trzeba było w nieskończoność poprawiać. No, ale generalnie tamto badanie się skończyło a w związku ze zbliżającymi się wyborami samorządowymi – rusza kolejne. No i widzę, że się do nas w tej sprawie nie odzywają. Więc piszę.
Najpierw do koordynatora. Ale też i do dziewczyny, która ostatecznie koordynowała metodologię a teraz wysyłała informacje, że szukają ludzi. Ona nie odpisuje. On po jakimś czasie tak. Że teraz ona jest koordynatorem i że ona wie. Więc piszę do niej z prośbą o info. Ona mi pisze, że on nie zarekomendował nas do tego badania. W sensie, że mnie i Pauliny, bo na jej nieszczęście mówi się o nas często jak o pewnej jedności, całości czy cokolwiek. No to piszę do niego z pytaniem dlaczego. Bo to nie chodzi nawet o to, że nie chcą mnie w tym badaniu. Nie, to nie. Nie ma sprawy. Wydaje mi się, że sporo wniosłam do niego i jeśli nie chcą, to nie muszą, ale uważam, że to ich strata. Ale chciałabym wiedzieć, co tym zadecydowało.
On dzwoni. Że przeprasza, że tak długo, ale już mówi. Że to nie tajemnica i że on nie ma z tym problemu. Poszło o to, że w ostatniej części badania, podczas szykowania raportu końcowego (nadal w składzie…) popełniliśmy najwięcej błędów ze wszystkich grup. W sensie, że najwięcej poprawialiśmy w kółko. Bo że inne rzeczy też wymienił, to inna sprawa – za każdym razem dodawał bowiem „ale to inni też”. Więc tym, co nas wyróżniało była liczba błędów w pracy nad naszą częścią raportu końcowego. No, nie chcę nic mówić, ale to nasza część raportu miała najwięcej wykresików. Inne nie miały wcale albo (jedna) miała kilka. Karnie też cały czas je poprawialiśmy, przysyłaliśmy wersje zgodne z a to z Wordem 2007 a to z wcześniejszymi wersjami, do wyboru, do koloru. Poza tym uważam, że ocenianie naszej kilkutygodniowej współpracy jedynie po ostatnim tygodniu nie świadczy najlepiej o metodologii takiego oceniania. Ale okej, to pół biedy. Bo ocena oceną, rekomendacja rekomendacją, ale przecież nowa koordynatora nie musiała się nią przejmować i inspirować. Przecież mogła po prostu wybrać ludzi, których uważa za właściwych. Tym bardziej, że pracowała z nami, więc wie co i jak. To tylko tyle chciałam powiedzieć na swoją obronę :) Swoją i Pauliny, bo przecież jesteśmy jednością ;)
W środę wpadł do mnie wieczorem Adam. Posiedział, pogadaliśmy, coś tam porobiliśmy i poszliśmy spać. Ja miałam w czwartek wyjeżdżać, więc udało mi się jeszcze rzutem na taśmę zobaczyć z Marcinkiem. Bezpośrednio po naszym spotkaniu w Wayne’s Coffee poszłam bowiem na pociąg do Łodzi. A samo spotkanie? Znów mam wrażenie, że za płytkie, za nijakie, za spokojne. Brakuje mi trochę tego naszego ognia, jaki dawniej się pojawiał w dyskusjach. Kiedyś było inaczej, gdy dyskutowaliśmy. Nie wiem czy to ja jestem przewrażliwiona czy coś ale mam wrażenie, że to się zmieniło. I to w stronę, w którą nie koniecznie bym chciała, żeby się zmieniło. Za to było mi strasznie miło, gdy odprowadził mnie na dworzec. Ja wiem, że to dwa kroki, ale czekał ze mną na przyjazd pociągu i w ogóle. To było megamiłe.
Do Łodzi przybyłam zgodnie z planem – no, 5 minut spóźniona. Gośka już na mnie czekała na dworcu, skąd szybko pognaliśmy do niej do domu. Co było do przerwidzenia, mimo późnej pory, Gośka zaproponowała drynk. A że ja nie potrafię drynk odmawiać jej po tak długim niewidzczeniu, to co mi tam. Tym bardziej, że to ona a nie ja musiałam się martwić o to, jak żyć kolejnego dnia. Bo to ona szła do pracy jako pani dyrektor, a ja mogłam spać ile trzeba. Posiedzieliśmy jakoś do 2.00 czy coś. Nie wiem w sumie po co i co robiliśmy, o czym gadaliśmy. Jak zwykle, jakieś głupoty. No, ale nic to. Ważne, że było miło.
I rzeczywiście Gośka rano wstać musiała i wstała. Ja też jakoś bardzo długo nie spałam. Fakt, mogłem do woli, ale to moje „do woli” okazało się być nie aż tak szalone, jak można było zakładać, że będzie. Jednak coś tego dnia musiałam i miałam zrobić, prawda?
Co takiego, zapytacie. Obiecałam Gośce, że pomogę jej trochę z dokumentacją w miejscu jej pracy. A raczej dla miejsca jej pracy. I tak też było. Przygotowywałam jej przez cały dzień kilkadziesiąt arkuszy kalkulacyjnych. Dla niej bardzo ważnych i bardzo trudnych. Dla mnie – monotonnych i żmudnych. Poświęciłam się, bo wiem, że jej na tym zależało. Chciała mi za to zapłacić, co uważam za skandaliczne. I nie chodzi nawet o to, że znamy się pięćset milionów lat (bo się znamy), ale raczej o to, że ja wykorzystuję zawsze tę znajomość do nocowania w Łodzi i przecież za to nie płacę. Więc wzięcie jakichkolwiek pieniędzy byłoby bardzo, bardzo nie fair. Nie czułabym się z tym po prostu dobrze. Poza tym, dla mnie to nie była aż tak ciężka praca, żeby za to kasę brać. Powiedziałam więc Gośce, że jak policzyłam wszystko, to wyszło mi jakieś 3,72 zł. I sobie nareszcie darowała.
W piątek jednak, poza tym, że zajmowałam się tą pracą, okazało się, że MUSZĘ ogarnąć swoją magisterkę. W sensie, że jeśli chcę do 30 września złożyć (a chcę!), to muszę moją panią promotor… łapać na dworcu Warszawa Wschodnia w niedzielę poprzedzającą ten dzień. No fajnie, fajnie. I jeszcze się okazało, że nie o byle jakiej godzinie, ale chwilkę po 12 w południe.
Trochę mi to, przyznaję, popsuło plany. To dlatego, że wracać chciałam – owszem – w niedzielę, ale jakoś wieczorem czy coś. W sensie, że na spokojnie, bez biegu. No i nic z tego nie wyszło, jak widać. Pomijam już fakt, że jakieś dwie czy trzy poprawki wprowadzić musiałam do tej pracy tudzież – co gorsza – ją wydrukować i oprawić. Ale znacie mnie, ja się nie poddaję tak łatwo. Plan już był w mojej głowie.
Wieczorem dołączyłam do Gacka, Macieja Bieacz, Damiana.be i Wojtka w Tesco, gdzie robili zakupy na wieczór. Miałam rację co do tego, że Gacek nie wytrzyma na diecie białkowej. Wiedziałam. On po prostu lubi być gruby, bo uważa, że nie odbiera mu to atrakcyjności fizycznej a poza tym – wiadomka – nie musi się wyrzekać jedzenia jakiegokolwiek. W Tesco więc kupował białe bułeczki, wafeleczki, dupereleczki. Niech tyje!
Do mieszkania babci Macieja Bieacz (bo tam nocowali chłopcy) dotarliśmy ostatecznie dość późno, niestety. Gdy oszacowaliśmy czas, okazało się, że nie ma sensu i że nie pójdziemy już nigdzie przed Narraganset. To była słuszna decyzja. Nie to, żeby w Nara jakaś rewelacyjna impreza była. Co to, to nie. Ale i źle nie było. Daliśmy radę, mimo że tłumów nie było.
Gacek szalał trochę, po darkroomach się szlajał (ale niewiele tam było w sumie i musiał się zadowolić, za przeproszeniem, byle czym). Wojtek szalał też. Szkoda tylko, że potem kazał dokumentujące to zdjęcia z mojego fotoblo usunąć. Ja rozumiem, że prywatność, te sprawy, więc oczywiście usunęłam, jak chciał. Ale czuję się trochę głupio z tym. Bo skoro Wojtek wstydzi się tego, co robi (przed jakimiś niedookreślonymi znajomymi), to niech najzwyczajniej tego nie robi. Nie wiem po co robić coś, a potem mieć z tego powodu uczucie wstydu. Tym bardziej, gdy nikt nas do tego czegoś nie zmusza. A jego najwyraźniej nikt nie zmuszał. Wystarczy przestać ssać kutasy i już nie będzie trzeba się wstydzić, pilnować przed znajomymi i takie tam. Proste. Jeszcze można się po drodze wyspowiadać, żeby zatrzeć niejako grzeszny wymiar popełnionych przewinień. I potem można żyć długo i szczęśliwie. Proste.
A wracając do Łodzi… W Narra ludzi nie było za wiele, więc się wykruszać zaczęli szybko. My z Damianem.be zauważyliśmy zwłaszcza dwóch chłopców. Jeden z nich niestety zniknął, ale drugi siedział. Musiałam zagadać, znacie mnie. Ja za bardzo lubię młodych chłopców ładnych, żeby sobie odpuścić. Zagadałam niezobowiązująco, ale ostatecznie skończyło się na tym, że mu jakiegoś drynk czy tam inne piwo postawiłam (opierał się). W zasadzie to tym drynk nie ma się co szczycić, bo w Łodzi – prawie jak w Krakowie – alkohol dają prawie za darmo.
Więc była zabawa, było poznanie 17letniego Pawła… Było miło. Ale gdy się za pusto zrobiło, postanowiliśmy się przenieść. Padło na Kokoo, ale okazało się, że tam… impreza się już w zasadzie skończyła. I że zamykać zaraz będą. Więc pozostało nam jedno: OIOM. To dość zabawny klub, pełen ledwo żywych zaćpanych ludzi. Chciałam iść, bo dowiedziałam się, że wewnątrz tego klubu otworzyli sklep z dopalaczami! Genialne! Ludzie nie muszą nawet wychodzić, żeby się naćpać! Bardzo mi się to podoba. Idea marketingowa godna pozazdroszczenia.
Pod samym jednak klubem wydarzyła się tzw. „scena”. Chłopcy zdecydowali nagle, że iść nie chcą. Że do domu.Mimo tego, że 4.00 nad ranem! Jedynie Damian.be chciał wejść do klubu, jak ja. Reszta nie. Oczywiście, jak potem wysłałam im SMSa opierdalającego, to się okazało, że wszyscy chcieli iść, ale nikt tego nie mówił. No, no, wiadomka.
W sobotę wstać musiałam dość wcześnie, bowiem… drukowanie pracy mnie czekało. Dobrze, że udało się ogarnąć gdzie to w Łodzi się w ogóle robi. W sobotę. Więc po ledwo kilku godzinach snu musiałam wstać i iść. Pan w punkcie, w którym poza xero i drukowaniem były także artykuły szkolne, przyprawy spożywcze oraz znicze, nie ogarnął tego do końca i gdy wróciłam po odbiór, okazało się, że coś tam źle wydrukował. Chodziło o kwestię jedno-, dwustronnie. Na szczęście nadrobił to i udało się. Trzy odpowiednio przygotowane kopie miałam w ręku! W czasie, gdy pan to drukował, odwiedziłam z Gośką Manufakturę (bo niedaleko to było). Potem wróciłam do domu do niej, coś tam ogarnęłam i zaraz się zrobił wieczór.
A tego wieczoru mieliśmy plan, żeby zacząć wcześniej. Bo niedosyt po piątku pozostał. I zb4owaliśmy się u znajomych jakiś w zupełnie innej części miasta. Było okej. Zaskoczenim było pojawienie się innych warszawskich osób, które z nami nie przybyły, a które znamy. Ale to miłe zaskoczenie.
Nie czekając na rozwój sytuacji, pojechaliśmy do Kokoo. Okazało się, że klub teraz ma także „górę” a nie tylko schowaną pod ziemią część. Okazało się też, że ta podziemna jest zamknięta. Oraz że w tej nadziemnej najlepiej nie jest. Muzycznie: dość chill-outowo. Wystrój: ładny, gdyby nie wrzucone na odpierol-się palmy jakieś. Ludzie: brak. Jak na lekarstwo. Nie mogliśmy tam za długo siedzieć, to jasna sprawa. Czekaliśmy tylko aż niektórzy z nas skończą drinka, którego zamówili i zbieraliśmy się dalej. Bo Kokoo nie rokowało.
Poszliśmy do Bedroomu. Kolejka przed wejściem spora (dobre wrażenie: plus pięć punktów), dobrze wyglądający budynek na fioletowo oświetlony (kolejne pięć punktów). Ludzie kombinowali, jak tu wejść, przeżywali, że ich nie wpuszczono i generalnie było takie pozytywnie zamieszanie przed wejściem. Zapowiadało się naprawdę fajnie.
W środku klub – otwarty bardzo niedawno – wrażenie to podtrzymywał. W tym sensie, że wyglądał, jeśli idzie o dodatki, jak warszawski Opera Club.Dopiero po wyjściu zauważyłam, że przy szyldzie jest napisane coś w stylu „designed by Opera Club” czy jakoś tak. I to generalnie jest trochę zarzut. Trochę. Bo że to ładne, to wiadomka. Ale że znam to dość dobrze, to nie zaskoczyło mnie. Ale w Łodzi – to coś nowego. Więc plus generalny, mały zaś plusik u mnie. Lokal jest duży, piętrowy. Myślałam, że schody się nigdy nie skończą ;) Wszystko byłoby fajnie nawet, bo całość jest dość spójna, gdyby nie to, że jednak jakieś ale się pojawiły. Chłopcy ostrzegali: nie pisz krytycznie niczego, bo właściciel(e) ponoć chcą otworzyć w Warszawie jakiś nowy gejowski klub, nie rób sobie, Ciotka, złej opinii u ludzi. Ale ja chcę szczerze napisać o odczuciach. Muzycznie było okej. Jak na Łódź: trochę bardziej, niż okej. Tak lekko chill-outowo, ale skoro Bed-room, to nazwa zobowiązuje. Także większość rzeczy była z tym sypialnianym charakterem związana. Łóżka, baldachimy, to wszystko jest ok. Nie wiem skąd Budda w tym wszystkim. Bo taki spory posąg się pojawił na scenie za półprzezroczystą kotarką. Zupełnie nie wiem dlaczego, skąd i po co. I to minus ode mnie, bo psuje pomysł na coś spójnego. Ale największy minus, który zadecydował, że dość szybko spierdoliliśmy z tamtego miejsca, to jednak światło. A raczej jego brak. W każdym klubie są jakieś światła. A to odbijające się od kuli dyskotekowej srebrne błyszczące punkciki latające po pomieszczeniu, a to szalejące światła zmieniające kolory, a to znów migające na zmianę oświetlenie nieruchome. Ale zawsze coś się dzieje. Nie w Bed-roomie. Nie było tutaj absolutnie żadnego światła. Ani jednego migającego czy ruszającego się oświetlenia. Klub był w lekkim półmroku z powodu małej ilości żarówek (skoro sypialnia, to zrozumiałe), ale nawet na parkiecie nie działo się nic. W sensie, że świetlnie. Szkoda, szkoda.
Szybko nas to odstraszyło i wyszliśmy.
Pojechaliśmy do Nara. Płaciliśmy 10 zł za wstęp, ale następnego dnia Gacek podkreślał, że ostatni raz. Chyba przespał się z jakimś właścicielem czy coś. No, nieważne. Zabawa w środku trwała na całego. Występowały wspólnie dwie drag queen, w tym Jacek. Występ okej, śpiewały na żywo, to dla mnie ważne. Ludzie się nieźle bawili. Ale też i ludzi sporo było. Co warto zauważyć, to że impreza muzycznie prawie całą noc utrzymana była w takich klimatach lat 80., 90. W sensie, że jakiś old-school. Dziwnie dla nas jak w sobotę, ale okej. Daliśmy radę. Kilku ładnych chłopców znów było, ale mój wzrok przyciągnął znów ten 17letni Paweł. Widziałam go, ale potem mi zniknął. Szkoda – myślałam sobie. Los się jednak do mnie uśmiechnął, bo wrócił ;)
Generalnie sprawa wygląda tak, że część spierdoliła. W sensie, że Maciej, Wojtek, Damian.be i tam inni dokoła. Zostaliśmy z moją przyjaciółką Gacek sami na placu boju. Chcieliśmy godnie reprezentować Warszawę ;) Dlatego ja wdałam się w dyskusję z młodym a Gacek… no, mówiłam. Dyskusja udana, bo chłopiec nie tylko ładny, ale coś tam w głowie próbuje układać. Co prawda tej nocy kilka osób pytało mnie czy jestem Jej Perfekcyjnością (tak, jestem), to on chyba mnie nie kojarzył. Lubię to, bo wtedy można zupełnie inaczej pogadać. Takie nasze gadu-gadu zeszło nam tak, że potem przeszliśmy się jeszcze po wyjściu z klubu,m zjedliśmy coś i odprowadził mnie na przystanek. Więc bardzo sympatycznie. Numer jego miałam od piątku (sam mi dał!), więc rozmawialiśmy o konkretach: czy przyjedzie do Warszawy 8 października :) Zapowiedział, że jest duża szansa, ale wiadomka, jak to bywa z takimi zapowiedziami i jak to bywa z 17latkami.
Niemniej, rozstałam się z nim po 7.00 jakoś a mój plan pierwotny zakładał, że z Łodzi wrócę do Warszawy pociągiem o 6.54. Jak widać, nie udało się. Pozwoliłam sobie na to dlatego, że wiedziałam o pociągu 8.54, który w Warszawie jest 10.30. Więc byłam spokojna.
Bezpiecznie dotarłam do Gośki, dopakowałam się, poleżałam z pół godzinki (tyle czasu sobie wyliczyłam) i zaraz trzeba było się zbierać. W pociągu oczywiście spałam. Potrzebowałem tego. Wcześniejszy powrót (6.54) był zaplanowany tak, że wpadnę do domu, przebiorę się, wykąpię, zjem coś i generalnie się ogarnę. Faktyczny zaś powrót oznaczał, że będę mieć w domu jakieś 6-7 minut na wyjęcie wydruków pracy magisterskiej z torby i ruszenie w trasę na dworzec Warszawa Wschodnia.
Zgodnie z planem, wszystko się udało. Dotarłam na czas, pani promotor przed swoim wyjazdem mnie złapała, podpisała co trzeba i byłam szczęśliwą posiadaczką prac dyplomowych z podpisami. Pociągiem wróciłam sobie na Zachodnią, skąd udałam się na szybkie zakupy w Carrefour w Reducie. A potem do domu, gdzie musiałam się trochę zdrzemnąć jednak.
To był dobry weekend.
W poniedziałek od rana musiałem być bardzo poważną osobą. To ostatni dzień rekrutacji na studia w Instytucie Socjologii UW w komisji, której miałem zaszczyt być członkiem. Przesłuchaliśmy ostatnie osoby, dokonaliśmy ostatnich ocen, wypełniliśmy ostatnie protokoły. Co ciekawe, jeden z egzaminów połączony był z obroną pracy licencjackiej, co zdarzyło się nam po raz pierwszy. Ciekawe doświadczenie. Całość na szczęście nie trwała jakoś strasznie długo i mogłam jeszcze coś tego dnia zrobić.
Wróciłam do domu, po odzyskaniu po drodze od znajomej Gacka materiałów, które on miał mi przekazać, a które w Łodzi zostały. A tutaj: robota, robota, robota. Musiałam posiedzieć trochę przy gazecie, bo czas gonił strasznie. I rzeczywiście dużo udało mi się zrobić. Nawet chyba bardzo dużo w sumie.
Także, gdy we wtorek rano wstawałam, byłam dumna z siebie ;) Ale wtorek zapowiadał kolejne niespodzianki. Do czwartku mam bowiem czas na oddanie pracy do sekretariatu, żeby nie musieć za to płacić. W czwartek mnie nie ma, więc liczmy, że do środy. Ale się dowiedziałam, że w środę jest inauguracja roku na wydziale i sekretariat jest nieczynny. Czyli, że mam tylko czas do dzisiaj. A że dzisiaj jest dyżur pani kierownik studiów, to sekretariat jest dla mnie dostępny nie od 10 do 15, ale od 10 do 11 i od 14 do 15. Fajnie, nie?
Problem jednak leży gdzie indziej – wciąż nie mam wpisu zaliczającego od pani redaktor, z którą miałam specalizację, a która kiedyś groziła mi, że mi nie zaliczy, jak nie zwiększę swojej frekwencji. Trochę zwiększyłam, nie powiem, ale szaleństwa nie było. Poza tym nie zrobiłam jakiejś-tam jedynej pracy, którą kazała wykonać. A poza tym, jej asystentka a moja koleżanka z roku, poinformowała mnie, że ona w zasadzie jest chora i się nie zjawia w redakcji. No, bardzo śmieszne. Ale zagadałam, zagadałam i uzgodniliśmy, że jak się zjawi, to dostanę cynk, żeby móc się szybko zjawić na miejscu. I udało się. Cynk był. Że będzie u siebie w biurze do 14.40. Idealnie. Bo potem mogę biec do sekretariatu. Misja rozpoczęta. Udało mi się na czas dotrzeć do jej wydawnictwa i nawet w miarę bez gadania wpisała mi zalkę i ocenę (juhu!). Potem szybki spacer do sekretariatu, a tam… tragedia. Setki ludzi do różnych sekretariatów, tłumy, gorąc, pot, krzyk, łzy… Eh, szkoda gadać. Na szczęście powtarzałam sobie: ostatni raz w życiu!
I miałam rację. Złożyłam dokumenty, uzyskałam absolutorium, co oznacza, że ostatecznie udało mi się zaliczyć pięcioletnie studia. Teraz tylko obrona, ale to – mam nadzieję – będzie znów tylko formalność. Skończyłam studia!
Wieczór w domu poświęciłam na pisanie zlecenia. Pilne, więc sprawa nie cierpiąca zwłoki. Co prawda okazało się, że cierpiąca zwłokę ;) bo w ostatniej chwili wiszący topór zniknął, ale wolałam dotrzymać tego terminu i mieć z głowy. Tym bardziej, że jakieś kolejne zlecenia czekają i do końca października jeszcze będzie chwila zamieszania.
Środa była spokojna. Najpierw spotkanie w zaprzyjaźnionej firmie, w której zaproponowałam zmianę warunków współpracy w związku z początkiem roku akademickiego. Zamiast, jak od kilku miesięcy, widzieć się średnio codziennie po 4 godziny, ustaliliśmy, że będziemy się widzieć w poniedziałki, czwartki i piątki w pewnych konkretnych godzinach. Niemniej, godzin tych będzie mniej o 4,5 niż dotychczas, bowiem te brakujące godziny będę poświęcać na pracę w domu, przygotowując witryny. To była moja propozycja, spotkała się z aprobatą. Za to dokładnie tego samego dnia pożegnano się z poleconym przeze mnie Rafałem. Nie potrafili jednak do końca się zgrać, pewne rzeczy nie działały tak, jak powinny. Ale bez tego doświadczenia nikt by tego nie wiedział… No i już, poszło.
A ja? Zostałam studentą :) Tego dnia bowiem na inauguracji roku akademickiego Wydziału Polonistyki UW złożyłam przysięgę, że będę się uczyć, rozwijać i strzec dobrego imienia. Czy coś takiego. Tak czy owak, dotrzymam słowa :) Wykładu inauguracyjnego nie było (na szczęście), a samo przywitanie za bardzo do tych, co skończyli polonistykę na UW („Widzę, że państwo mnie znacie…”) a szkoda. Czułam się lekko pominięta i zignorowana. Ale co zrobić, taki wydział ;)
Niemniej, nie mogę się doczekać immatrykulacji i tego, że zostanę znów studentką na UW (chociaż formalnie przecież nadal jestem takową).
Potem spotkanie. Okazuje się, że jestem specjalistką od marketingu gejowskiego ;) Pewna firma konsultuje ze mną jakieś tam działania. Dziwnie w sumie, bo nigdy nie myślałam, że moja wiedza na temat środowiska może mieć wartość marketingową.
Dotarłam do domu. Kasa od chłopców leżała na biurku. W sensie, że oddali nareszcie. I całe szczęście, bo – prawdę mówiąc – nie chciałam wyciągać konsekwencji… Ale generalnie, zaczęłam się pakować. Potem jeszcze Adam się zjawił, ale coś była zła emocja między nami. W sensie, że coś nie-teges przez dłuższy czas. Dopiero potem dał się namówić na wyjście w nocy na spacer do kantoru :) Nie było to łatwe – w sensie, że namówienie go. Ale że skoro kasę dostałam od chłopców, to poszłam o 2.00. Wymieniłam sobie koronki szwedzkie i jeszcze się okazało, że nie działa wpłatomat mBanku, co też mnie wkurzyło lekko. No, ale nic… wróciliśmy, Adam zaraz poszedł spać. Ja już nie, bo i tak musiałabym wstawać koło 4.00, żeby wziąć kąpiel i na samolot pojechać.
O Szwecji, z pierwszej ręki, same dobre rzeczy słyszałem. Nie wiem, jak sie mają Szwedki, nie wiem, jak brzmi Szwedzki, ale wiem, że ludzie z tamtych regionów, faceci zwłaszcza, są atrakcyjni z racji swego chłopięcego wyglądu ponoć – taka karancja, jasne włosy, młodzieńcze spojrzenia. W Sandynawii nigdy nie byłem i nie wiem, czy będzie okazja zawitać :(