Chyba wszyscy oczekują, że coś napiszę. W sensie, że w sprawie Utopii. Ustalmy najpierw kilka faktów. Utopia nie istnieje. Dokładnie dzisiaj i dokładnie o 9:16 skończyła się ostatnia impreza przy Jasnej 1. Nie jest to żart, nie jest to chwyt marketingowy ani nic takiego. Mówię to, bo wiele osób wydzwaniało do mnie w sobotę, dopytując o to. Jeszcze w klubie niektórzy pytali mnie czy to naprawdę ostatnia impreza. Tak, ostatnia, najostateczniejsza. Nigdy więcej nie będziemy bawić się przy Jasnej 1.

Informacja gruchnęła w sobotę. Bardzo późno, jak na zapowiedź ostatniej imprezy, prawda? To dlatego, że decyzje zapadły w piątek. Wtedy też ja dowiedziałam się, że to koniec. Długo nie mogłam do siebie dopuścić tej informacji. Zastanawiałam się: jak to? Ale to w ogóle możliwe? Jak to „koniec Utopii”? No i też ta kwestia, że nie mogłam z nikim o tym rozmawiać, bo oficjalnie informacja miała pojawić się w sobotę na Facebooku. W piątek podczas imprezy odganiałam od siebie pytanie „i co teraz będzie?”, bo chciałam się bawić. Skoro ma to być mój ostatni piątek przy Jasnej 1, to niech będzie to piątek wyjątkowo udany.
Z tym pytaniem poradziłam sobie całkiem nieźle. W zasadzie cały piątek, sobotę a nawet i dzisiaj, w niedzielę, nie znam odpowiedzi i nie szukam jej. Bo wiem, że nie miałam planu b na taką okazję i że nie znajdę odpowiedzi tak łatwo.

W październiku minie 9 lat od momentu powstania Utopii. Klub przeżył jakieś 460 weekendów. Ponad 920 weekendowych imprez (a było przecież mnóstwo innych! Dawne środy! Imprezy okolicznościowe, świąteczne…). Ja po raz pierwszy w Utopii zjawiłam się w lutym, pół roku po tym, jak Utopia powstała. Nie wiem czy była już wówczas klubem znanym. Ja, jako gruby gej z zachodniopomorskiego, nie miałam zielonego pojęcia, co to za miejsce. Powiem więcej: gdy dotarliśmy do klubu ze znajomymi, którzy się mną opiekowali, nie wiedziałam nic a nic o jego istnieniu. To była środa. Nie było chyba wówczas w drzwiach selekcjonera tylko ochroniarz. A może i selekcjoner? Tego nie wiem, to nie miało dla mnie wówczas znaczenia. Do Warszawy przyjechałam jako „jeszcze siedemnastolatek” poznać ludzi, których dotychczas znałam tylko z sieci. Na tzw. zlot czata GAY_CLUB. Dawne dzieje. Zależało mi bardziej na zbliżeniu się do jednego z nich niż na odwiedzaniu jakiś klubów. Do zbliżenia zresztą doszło. Owej środy, gdy jeszcze rozstawiano takie śmieszne stoliki na parkiecie klubu w tygodniu, spędziliśmy wszyscy w Utopii sporo czasu. Było nas może z 10 osób (bo oficjalnie zlot się zaczynał dopiero w piątek). Bawiliśmy się na tyle dobrze, że z owym chłopcem wylądowałam w kiblu. Gdzie zresztą mi obciągał. To było moje pierwsze w życiu obciąganie. Więc mogę śmiało powiedzieć, że swój pierwszy seks (oralny to też seks!) miałam właśnie w Utopii. W tej damskiej toalecie, pierwszej od wejścia. Wtedy jeszcze inaczej wyglądały tam drzwi.

Więc tak się zaczęła moja utopijna historia. Dość nieświadomie.
Ponieważ nie mieszkałem jeszcze wówczas w Warszawie, nie było mowy o regularnym clubbingu w stolicy. 550 km odległości robi jednak swoje. Nie pamiętam, kiedy znów odwiedziłam Utopię. Wiem natomiast, że odwiedzać ją regularnie zaczęłam z Maćkiem i Tomkiem. Oni wtedy byli jeszcze razem. Maciej nie pił wówczas, tylko zawsze prowadził. I mieliśmy taki zwyczaj, że zaliczaliśmy danej nocy Paradise a potem Utopię. Czasem jeszcze do Kokonu wpadaliśmy. Zawsze się stresowaliśmy wchodząc na Jasną 1. Mieliśmy stałą kolejność wchodzenia. Maciej pierwszy, ja w środku, Tomek na końcu. Bo Tomek przypadł Danielowi do gustu a ja byłam najbrzydszym chłopcem z obecnych, więc tak uważaliśmy za zasadne. Część z Was nie wie nawet, że Daniel to selekcjoner Utopii. To on był twarzą klubu przez kilka dobrych lat. Dopiero potem pojawił się Piotruś, z którym weszłam w bardzo bliską i bardzo fajną relację.
Kiedyś się z nim zgadaliśmy (miał w zwyczaju zaczepiać ludzi wchodzących do klubu i robienia numerów w stylu: „Masz minutę, żeby mnie rozśmieszyć, jeśli chcesz wejść”) i coś tam powiedzieliśmy, że jedliśmy właśnie makaron jakiś tam z sosem na kolację. On chyba był głodny, bo stwierdził, że możemy mu też przynieść następnym razem. Tak też zrobiliśmy. Następnego wieczoru dostał od nas dobry makaron. I tak go sobie zjednaliśmy. Jedzenie potem mu przez jakiś czas przynosiliśmy. I mój stres związany z wchodzeniem do Utopii minął…

W międzyczasie upadł Paradise. Więc ilość wartych odwiedzania miejsc się zmniejszyła. I tak, powoli acz stale, Utopia stawała się dla mnie miejscem, które zaliczało się w każdy weekend. Nie wiem od którego momentu stało się normą to, że byliśmy tam obecni – zawsze w tym samym trzyosobowym składzie – ale stało się. Już nie przynosiliśmy Danielowi jedzenia. Powoli wtapiałam się w klub, stawałam się jego częścią. A i sama zmieniałam się. Nadszedł ten moment, gdy odkryłam, że jestem trans i to oznaczało dla mnie kolejną wielką zmianę. Już chyba o tym pisałem kiedyś – o pierwszym swoim wejściu do klubu w stroju powszechnie uważanym za kobiecy. Boże, jak ja się stresowałam! To było straszne.
No i VIP room. Nie wchodziłam tam przez bardzo, bardzo długi czas. No bo taki ze mnie VIP. Ale oczywiście, pewna doza zazdrości czy tam czegoś podobnego się pojawiała. Ale miałem postanowienie, że do VIPa nigdy nie wejdę na zasadzie „z kimś” czy też „cichaczem”, tylko że skorzystam z tego miejsca dopiero, gdy klub mnie tam oficjalnie zaprosi. I tak się stało. Poprosiłam Królową o kartę klubową – tak dla szpanu czy też na pamiątkę, bo nie potrzebowałam jej już wówczas do wchodzenia do klubu – a ona uraczyła mnie kartą złotą. Dającą mi wstęp do VIPa.

Boże, tyle imprez… Tyle kasy, tyle znajomości, tyle wypoconych kilogramów… Tyle godzin dobrej muzyki! Policzyłam to. W Utopii słuchałem muzyki w sumie przez około 3120 godzin! Ponad 130 dni bez przerwy! Ponad 4 miesiące bez przerwy! Tyle czasu tam spędziłam. Tydzień w tydzień. Piątek sobota, piątek sobota, zawsze. Cokolwiek by się nie działo. Czy słońce, czy deszcz. Bez względu na porę roku. Bez względu na stan zdrowia. Bez względu na towarzystwo. Zawsze i bezendu. Nie dlatego, że musiałam, ale dlatego, że mogłam.
Jasne, że każdy ma świadomość, że prędzej czy później wszystkie kluby się zamkną. Tak być musi. Ale nikt nie myślał, że stanie się to z Utopią. To był dla wszystkich szok. Także dla pracowników. Przecież porobione były bookingi na kolejne weekendy, planowano już urodziny Królowej i urodziny Utopii… Wszystko miało iść, jak zawsze, ku lepszemu.

Piszę te słowa i trudno mi się z tym pogodzić. Oj, bo nie ma co ukrywać, że dla wszystkich było jasne, że Jej Perfekcyjność i Utopia to dwie nierozłączne istoty. O ile Utopia beze mnie sobie by jakoś poradziła o tyle pytanie, czy ja poradzę sobie bez niej. Różnica jest taka, że Utopia urodziła się zanim ja się w niej zjawiłam, a Jej Perfekcyjność przyszła na świat właśnie niemalże przy Jasnej 1. I teraz muszę nauczyć się jakoś żyć bez niej. Czuję się trochę bezsilna wobec tego, co się dzieje. No i jest mi, tak po ludzku, przykro.
Tym bardziej, że – chyba jak nikt inny – miałam okazję poznać Utopię bardzo dokładnie. Od każdej strony. Napisałam pracę naukową o niej (szykowałam się do napisania drugiej!), opowiadałam o niej na konferencjach naukowych, byłam najpierw szarą klubowiczką, potem VIPiarą aż ostatecznie stałam się – mam nadzieję – jakoś tam nieodłącznym elementem Utopii. Większość z Was nie wie, że pisałam jakieś teksty na prośbę klubu, tłumaczyłam biogramy artystów występujących przy Jasnej 1, pomagałam trochę przy prowadzeniu MySpace’a Utopii, miałam nawet platformę utopijną na EuroPride robić (ostatecznie platformy nie było, ale to inna historia), robiłam wywiady z artystami występującymi w Utopii, współ-pisałam relacje dla portali na temat imprez utopijnych… Aż stanęłam na selekcji pewnej nocy. To było dla mnie największe wyróżnienie w życiu, jeśli idzie o ten klub. Takie zaufanie, na które przez lata zapracowałam.

Ostatnia impreza przy Jasnej 1 musiała być wyjątkowa! Poszliśmy na całość. Skakałam na didżejce, jak za starych dobrych czasów. Woalka na twarzy miała być symbolem i chyba wszyscy zrozumieli, że była. Musiałam uczcić ten wieczór po swojemu, tak jak umiem najlepiej. Dlatego zrobiłam napis „UTOP!A forever” i z tym transparentem bawiłam się całą noc. Ludzie bardzo fajnie reagowali, gdy go widzieli. Bili brawo, klaskali, cieszyli się. To zajebista sprawa, że dla nich to miejsce też jest ważne. Być może nie tak ważne jak dla mnie, ale jednak. Chciałam podjeść wczoraj do każdego z osobna i powiedzieć „dziękuję, że tutaj dziś jesteś”. Bo naprawdę jestem Wam wszystkim wdzięczna za to, że przyszliśmy wspólnie pożegnać miejsce dla nas tak wyjątkowe. Ludzie podchodzili do mnie, witali się, uśmiechali, poklepywali… To było strasznie miłe. To porozumienie między nami, że wiemy, że kończy się coś bardzo ważnego. Ktoś powiedział do mnie: „Muszę chociaż raz w życiu uściskać ikonę Utopii” i to chodziło o mnie. Za te słowa chcę bardzo podziękować. To chyba jedna z najmilszych rzeczy jakie w życiu usłyszałam.
I musiałam zrobić coś szalonego, prawda? Dlatego weszłam na bar. Pierwszy raz w życiu w jakimkolwiek klubie. Właśnie w Utopii i tylko w Utopii. Nigdy wcześniej na barze nie można było mnie zobaczyć. Ale tej nocy wszystko musiało się dopełnić. Tylko tego brakowało mi w moim bywaniu przy Jasnej 1. No i szampan. Nie przepadam za nim jakoś specjalnie, ale że nigdy nie kupowałam go, to pomyślałam, że to jest ten czas, ten moment. I kupiłam. Poznałam też nareszcie kilka osób, które poznać chciałam dawno temu, ale odwagi brakowało. Tym razem się udało. Huberta, Piotrka, Pawła…
Impreza trwała do 9:16. Zeszłam z parkietu – z Adamem, Tomeczkiem i Pawłem – jako ostatnia. Tak, jak powinno być.

Będzie mi brakować doskonałej muzyki (absolutnie doskonałej!), genialnych djów (Hugo, Nobis, Monky, Licky, Sin, Yoora!) szalonej atmosfery (ileż razy bawiliśmy się tam po 7 godzin bez przerwy!), poczucia bezpieczeństwa (najlepsi ochroniarze!), ładnych chłopców (setki, jeśli nie tysiące się tam przewinęły przez te lata!), świetnych barmanów (Bartku! Grzesiu! Kubo! To przede wszystkim o Was!), czuwającej nad wszystkim Królowej i kolejnych managerów klubu oraz tego, że czułam się tam jak w domu. Jeśli nie lepiej. Ale i ludzi. Wszystkich, naprawdę. Zaczepiających mnie obcych kobiet – też. Bo to wszystko składało się na magię Utopii, na wyjątkową atmosferę tego miejsca. A, niech będzie, że nawet Gaba będzie mi brakować. I tych, co się ze mnie śmiali zawsze. I tych, co mnie nie lubili nie-wiadomo-za-co. Po prostu wszyscy razem tworzyliśmy to miejsce.

Wszyscy pytają mnie: i co teraz? Co dalej? A ja, oczywiście, nie wiem. Nie wiem jak spędzę najbliższy weekend. Nie wiem, gdzie wszyscy będą się bawić. Co prawda oficjalna wiadomość głosi, że trwa poszukiwanie nowej siedziby dla Utopii, ale tak czy owak, trochę to potrwa. I choćby przez ten krótki czas musimy coś ze sobą zrobić. Zostaliśmy – w części – trochę bez domu. I trzeba z tym żyć dalej.
Płakać nie będę, bo chyba nie potrafię. Ale jak myślę o tych wszystkich imprezach, o tych emocjach, o tym szaleństwie, o tej całej przeszłości, to jest mi bardzo, bardzo smutno. Dlatego chcę niniejszym uczcić Utopię. Słowa nie oddadzą tego, jak jest mi bliska. Gdy tak stałam na didżejce minionej nocy, obok mnie Monky skakał i grał, światła błyskały, tłum szalał, piękna muzyka zagłuszała świat, spojrzałam na to wszystko, uśmiechnęłam się, trochę mi się nawet łzy do oczu cisnęły i pomyślałam sobie: „Za to właśnie kocham to miejsce. Trwaj chwilo, jesteś piękna”. Utopia forever!

Wypowiedz się! Skomentuj!