Zaskoczyła nas Utopia, nie ma co! Nas jak nas – raczej na plus i radośnie. Gorzej z tymi, co już się chcieli koronować po jej zamknięciu przy Jasnej 1. A są tacy – bo jak tylko padła informacja, że Utopia z Jasnej 1 musi się wynieść, to się rozdzwoniły telefony, wypełniły skrzynki mailowe i różne takie. Wszyscy nagle zainteresowali się djami i barmanami z Utopii. Nic dziwnego, są dobrzy. A tu proszę, taki psikus! Udało się wynegocjować jeszcze dwa tygodnie imprez przy Jasnej. I to oznacza, że cztery aftery po zamknięciu muszą się odbyć, jak przystało na jeden z najlepszych klubów w tej części Europy. Ale o tym zaraz.

W środę wybrałam się do kina. Rzadko chodzę na pokazy prasowe, bo zazwyczaj nie mam czasu. Coś mam zawsze wówczas na głowie. Ale nie tym razem. Udało mi się tak poukładać, że dało radę się wybrać na „Złego Porucznika”. Film Wernera Herzoga z Nicolasem Cagem, Evą Mendes i Walem Kilemerem. To już dużo mówi. Chociaż, jak to bywa z amerykańskimi produkcjami – nigdy nie wiadomo, czego się po nich spodziewać. Pierwsza rzecz: film jest dość długi, bo trwa dobre dwie godziny. Ale – i mówię to z całą odpowiedzialnością – nie czuć tego w ogóle w kinie. Nicolas Cage w tytułowej roli dał z siebie wszystko. Skacze, jeździ, pije, pali, ćpa, ratuje życie, rujnuje życie… Historia rozpoczyna się tuż po przejściu przez Nowy Orlean huraganu Katrina i opowiada o człowieku, któremu jeden skok do wody zmienił całe życie. Dostał awans, ale dostał także strasznych bólów pleców. I tu jest pies pogrzebany. Jako porucznik zaczyna nie tylko śledzić morderców czarnoskórej rodziny ale także wykradać narkotyki z policyjnego magazynu. I idzie mu to całkiem nieźle. Jak zwykle jednak, do czasu. Zaczepia prostytutki, okrada ludzi złapanych na posiadaniu najmniejszej nawet ilości narkotyków (z tychże narkotyków) a dodatkowo zastrasza klientów swojej dziewczyny-prostytutki. Ostatecznie wplątuje się w sytuację bez wyjścia, gdy zaczyna grać na dwa, trzy… on chyba sam nie wie na ile frontów. A taka gra nie może skończyć się inaczej jak tylko prawdziwą masakrą w dosłownym tego słowa znaczeniu. I marszem dziwnych zwierząt, które w narkotycznych wizjach policjanta muszą się czasem pojawić.
Dobra obsada aktorska – genialny Cage, za słabo wykorzystany Val Kilmer, piękna Eva Mendes czy też słynny raper Xzibit w roli „tego złego” Big Fate’a. Odjechane obrazy w czasie narkotycznych tripów głównego bohatera Terence’a McDonagha i naprawdę ciekawa fabuła sprawiają, że wszystko ogląda się po prostu dobrze. I nie jest to zwykła historia o policjancie, który się stacza. Nie jest to nawet zwykła historia, choć reżyser pogrywa sobie z nami nieźle, gdy naśmiewa się z koncepcji klamry kompozycyjnej otwierającej i zamykającej dzieło. Tak naprawdę to film o… no właśnie, trudno wskazać jeden element, o którym mówiłby „Zły porucznik”. A może tak naprawdę ma nie mówić o niczym? To wie już tylko Werner Herzog, którego talent reżyserski objawia się w tym filmie w najlepszym wydaniu. Cała fabuła nie jest smutna. Nie jest w zasadzie też wesoła (choć zdarzyło mi się kilka razy uśmiechnąć). Jest taka jak życie – wielokolorowa. Albo w wielu odcieniach szarości, jak kto woli. Dlatego „Złego porucznika” mogę polecić z czystym sumieniem.

Potem dyżur w firmie zaprzyjaźnionej, do której – to już ostatecznie potwierdzone – udało mi się ściągnąć Rafała. Czyli takiego jednego pederastę, którego w zasadzie słabo znam, uważam za atrakcyjnego i tyle. Od poniedziałku będzie siedział… dokładnie naprzeciwko mnie. To też spore zaskoczenie, bo początkowo myślałam, że będzie dwa piętra nade mną. Okazało się jednak, że to nie tak. No i w sumie okej. Chłopak wydaje mi się okej i mam nadzieję, że da radę. Chociaż podpadł mi w ten weekend. Zapowiadał bowiem, że raczej wpadnie na b4 do mnie w piątek. A wiecie, że ja nie lubię jak ktoś potwierdza lub sygnalizuje przybycie a potem nagle, bez ostrzeżenia, się nie zjawia. Nie lubię tego bardzo. Prawie tak samo jak braku reakcji na zaproszenie ode mnie tudzież na klikaniu w zaproszeniu na odpowiedź „Może”. Że może to ja wiem przed wysłaniem zaproszenia! Po to je wysyłam, żeby wiedzieć Tak czy Nie. No, ale nie o tym teraz miało być :)
Więc w zaprzyjaźnionej firmie aktualnie zajmuje się głównie robieniem stron internetowych. Ja wiem, nie wiedzieliście może, że to potrafię… ale owszem, potrafię. Nie jestem może jakiś top-web-master-of-the-world, ale coś tam, coś tam potrafię ogarnąć. I ogarniam. Zamysł jest taki, że mam się wdrożyć w produkcję niemalże masową, żeby za jakiś czas mieć gotowe około 20 stron. Ale to powoli, bo jednak przygotowanie każdej chwilkę mi zajmuje.

Po tej chwilce miałam spotkania w Wayne’s Coffee. Jedno – z Abiektem, drugie – z Hugo. Takie tam, jak zawsze, ciotohistorie. Pogadać chciałam z jednym i z drugim o różnych rzeczach. Oczywiście, co było do przewidzenia, musiało się coś stać. I właśnie w tym momencie gruchnęło, że Utopia działa jeszcze dwa weekendy. Więc było to tematem numer jeden, jak łatwo się domyślić ;)
To, czego obawiałam się najbardziej, to że odezwą się znowu ci, co mówili, że to tylko chwyt marketingowy. Bo takie głosy pojawiły się już w sobotę, jak ogłoszono zamknięcie Jasnej 1. A to przykre dla mnie, bo wyobraźcie sobie, jak czuć musieli się najbliżsi Michaela Jacksona, gdy po jego śmierci ktoś mówił, że to tylko chwyt marketingowy. Ja wiem, że może porównanie z rodziną jest za mocne, ale jednak… Na szczęście jednak raczej pozytywnie reagowali wszyscy na to. No i jak siedziałam z Hugo, to się rozdzwoniły telefony – wszyscy chcieli mi powiedzieć lub zapytać się czy to prawda. Tak, to prawda. Tak, wiem ;)
Potem jeszcze zaszliśmy z Hugo do Utopii zobaczyć co się dzieje i pogadać sobie. I odzyskałam napis „UTOP!A FOREVER” za co Maciusiowi dziękuję! Zapomniałam o nim po zamknieniowej imprezie i bałam się, że go stracę na zawsze. Ale jest! Ocalał! :)

A pod sam wieczór odwiedziłam moją przyjaciółkę Gacek. Bo ona w szale pakowania i w szale byłego :) Z jednej strony ma bowiem jechać na tygodniowe wakacje w Afryce a z drugiej strony – jedzie tam z facetem, z którym się rozstała dość nieładnie ze dwa dni wcześniej. Więc sytuacja niełatwa. Muszę ją wspierać.
Pakowanie szło jej jako tako, tym bardziej, że cały czas coś ją rozpraszało. A to ja, a to telefon, a to Facebook, a to Kasiaspyrka… Ja cieszę się, że ostatecznie oddałam mu spodnie, które od niego na wesele brata pożyczyłam. Odebrałam je z pralni nareszcie i mogłam mu dać. Z podziękowaniem, ma się rozumieć!
Do domu wróciłam wyjątkowo późno, jak na wakacje.

Dużo śpię ostatnio. Nie wiem czy męczy mnie pogoda (jest ZA GORĄCO!) czy też dieta. Bo – musicie wiedzieć – dieta białkowa jest bardzo skuteczna, ale bardzo trudna i obciążająca dla organizmu. Nie tylko dlatego, że musi poradzić sobie z wyjątkowo wysokobiałkowym jedzeniem, ale też dlatego, że dostarcza mu się generalnie mniej jedzenia. Dla przykładu, bo wyjątkowo policzyłam, mogę powiedzieć, że w dniu, w którym piszę tego blo, zjadłam dokładnie: 350 g uda kurczaka gotowanego, 1 opakowanie tuńczyka w sosie własnym i 2 jaja na twardo. Oznacza to dostarczenie organizmowi 869 kcal, 117,25 g białka, 29,37 g tłuszczu i tylko 0,36 g węglowodanów! Czyli genialnie!
Na diecie jestem od wtorku wieczorem i chyba widzę pierwsze jej efekty. Generalnie, to w sprawie diety (ale chyba nie tylko?) wpadł do mnie Marcinek w czwartek po południu. Bo jego mama była/jest na tej samej a Marcinek lubi kuchnię i tak kombinował jakby mi tu pomóc. Mówił różne rzeczy, opowiadał, doradzał… Ale miałam takie momenty – gdy mówił rzeczy, które wiem – że po prostu chciałam na niego patrzeć i słuchać jego głosu. Śmieszne takie. Jak na filmach, gdy ktoś odpływa, podczas mówienia drugiej osoby i w zasadzie nie słyszy, co ona mówi. Kojarzycie? Trochę tak się czułam wówczas. Nie to, żeby mnie nudził czy coś. Ale po prostu chciałem się nacieszyć jego byciem. Rzadko się widujemy i – jak już kiedyś sugerowałam – pewno tak już będzie coraz bardziej. Więc łapię, za przeproszeniem, okruchy tego, co pozostało. Wiem, wiem, brzmi kiepsko i patetycznie. Ale nie potrafię chyba inaczej tego oddać.
A największym prezentem od Marcinka był oczywiście chłodnik. Zrobiony tak, że w zasadzie pod moją dietę podchodził. Poza kilkoma gramami ogórka, które ostatecznie nie zaważyły na odrzuceniu tej potrawy. Było to miłe urozmaicenie między serkami wiejskimi, jajami i piersią kurczaka, które jadam na co dzień aktualnie.
Muszę schudnąć 10 kg. Wiem, że mam prawidłową wagę, ale źle się czuję z tym, jak wyglądam. Jak schudnę 10 kg to nadal będę mieć dobrą wagę, ale czuć się będę lepiej ze sobą. Pamiętam, że dwa lata temu, gdy te 10 kg mniej ważyłam, czułam się dobrze. I do tego chcę dojść. Wiem, że nie będzie łatwo, bo łatwiej się zrzuca jak się ma nadwagę a nie jak się waży prawidłowo. Ale ok., dam radę. Poza tym, ja lubię swoje cycki, ale już mi się znudziło, że są duże. Chcę je mniejsze.

W czwartek odebrałam też list polecony z UW… To decyzja o nieprzyjęciu na studia w Ośrodku Studiów Amerykańskich UW. To ostatecznie kończy moje starania o dostanie się na tę jednostkę w tym roku. Zobaczymy, co będzie za rok. Nie wykluczam.

Piątek był dziwny. Raz, że gorący – to akurat nie dziwne, tylko złe. Ale zaspałam. Miałam iść do kina na prasowy pokaz „Nieustraszonych” czy czegoś takiego… Ale zaspałam. To zmęczenie daje mi się we znaki naprawdę, bo spałam w sumie sporo. Nie wiem za bardzo co zrobić z tym. W sensie, że diety przerwać nie chcę, pogody zmienić nie mogę… Więc nie wiem. Jakieś pomysły? Od razu mówię: tak, biorę witaminy. W dużych ilościach.
Potem dyżur w zaprzyjaźnionej firmie (kolejna strona prawie gotowa!) i można było powoli na wieczór się szykować. Niby miał być b4 u mnie, ale od razu było wiadomo, że za wiele z tego nie wyjdzie. Gacek w podróży, inni też wyjechani, ktoś tam zajęty, ktoś tam w pracy… No takie wakacyjne klimaty. I tak generalnie uważam, że w tym roku w wakacje jest super, jeśli o imprezy idzie. Bo zazwyczaj bywało naprawdę chujowo, a teraz się sporo dzieje. Więc nie narzekam. Poza tym jednak Adam, Paweł i jego Kudłacz wpadli. Wcześniej zaś odwiedził mnie na pół godzinki Kaktus i próbowałam go namówić na ogarnięcie wyjazdu do Berlina… Więc coś się działo. Posiedzieliśmy, oni popili i zaraz można było na Jasną 1 ruszać.

Impreza zapowiadała się dziwnie. Marnie – mówiąc inaczej. Ludzi początkowo bardzo mało, ale na szczęście się zeszli! I to jak! Były tłumy momentami. Mnóstwo znajomych. Takich dalszych, ale jednak. Poza tym – co chcę powiedzieć – te ostatnie imprezy ośmielają ludzi. Coraz więcej ich do mnie podchodzi, wita się, przedstawia, coś tam miłego mówi: a to, że czyta blo, a to że wspiera walkę o odblokowanie na Facebooku… Strasznie to fajne. Szkoda, że dopiero na koniec tak się dzieje, ale rozumiem, że ludzie chcą wykorzystać okazję. Ja najbardziej się cieszę, że ośmiela to też mnie :) I dzięki temu zagaduję nieśmiało do tego przepięknego Pawła niskiego, co zawsze w czapeczce i rozwalonej koszulce przychodzi i skacze na pufach pod monitorem. Jest tak słodki, że szok :) No i ten piękny czarnowłosy… on też sam do mnie coś tam zagaduje – to miłe! Mam nadzieję, że uda się nam chwilkę chociaż pogadać. W końcu tyle miesięcy go podziwiam! Jest dobrze.
Muzycznie było najpierw okej, a pod koniec – super. Po raz pierwszy w Utopii zagrano Swedish House Mafię i ich „One”. W wersji bez Pharrella, ale liczy się! Zesrałam się prawie jak to usłyszałam. Tym bardziej, że po Sinie się tego nie spodziewałam. Zaskoczył mnie bardzo, bardzo pozytywnie.
Znajomi też zaskoczyli. Kamilek Parker skaczący jak za dawnych dobrych czasów. Jakbym go znów w Barbie Bar widziała. Ta radość, ta energia! To dowód na to, że nie starzejemy! Że możemy nadal! Wystarczy tylko chcieć. Kamil wyraźnie chciał.
Dużo się poza tym działo dobrego. Była jakaś miłość, było jakieś dzianie. Nawet chciałam, jak za starych dobrych czasów, żeby o niczym nie zapomnieć, notować sobie hasłowo w telefonie co się ważnego dzieje, żeby potem to uwiecznić i móc wracać wspomnieniami dzięki blo. Ale ostatecznie tego nie zrobiłam. Może w nowej Utopii.
Oczywiście, wyszłam z klubu ostatnia. Nie może być inaczej. Skoro ktoś odważył się nazwać mnie ikoną tego klubu (niezasłużenie, moim zdaniem, ale bardzo jestem z tego powodu wdzięczna), to muszę się starać. Tym bardziej, że z racji diety proteinowej… Nie mogę pić niczego poza wodą. No, lampkę wina na tydzień. Ale to na sobotę sobie zostawiłam.

Sobota minęła dość szybko. I gorąco. Z domu się nie ruszałam. Zawsze staram się przeczekać najgorszą pogodę :) Zajęłam się trochę facebookiem. Bo wciąż jestem zablokowana! Skandal. Facebook odpisał dwa razy. Raz, że prosi o szczegółowe wyjaśnienia po angielsku a potem, że ma swoje „zasady autentyczności imion” i że muszę je spełniać. W zasadzie je spełniam. Zależy co to znaczy „prawdziwe imię i nazwisko”. Jeśli jest to imię i nazwisko używane na co dzień, pod którym znają mnie ludzie, to się zgadza. Większość ludzi zna mnie jako jej Perfekcyjność. W chwili obecnej ponad 720 osób jest fanem strony „Odblokujcie Jej Perfekcyjność” na Facebook.com. Oni potwierdzają, że wiedzą kim jestem i że jestem tym, kim jestem. Więc mam nadzieję, że Facebook ulegnie. Tym bardziej, że uległ Katarynie (wspierało ją ostatecznie ponad 1,5 tys. osób, po tym jak o sprawie napisały gazety i portale) i uległ kilku innym osobom. Jak byście znali tego typu historie, podeślijcie mi je, proszę, na maila :) Mogą się przydać!
Mam po cichu taką nadzieję, że do środy uda się sprawę załatwić.

A wieczorem… no w sumie miał być b4, ale wyszedł skandal. Dzień wcześniej dzwonił do mnie Paweł od Tomeczka i wyjaśniał, że nie wpadną w piątek, bo ledwo żyją, ale że jutro będą. I że jutro Tomeczek ma urodziny. Żartowaliśmy, że pięćdziesiąte i żeby na torcie tylu świeczek nie zapalali, bo zanim zdmuchnie, to zaleją woskiem cały tort. I wszystko fajnie.
Dzwoni do mnie Paweł w sobotę i pyta czy do nich wpadam… Jak to do nich? Oni do mnie chyba? Nie, u nich są urodziny Tomeczka i będą „jacyś ludzie”. Y… No nie, bo ja zaprosiłam przecież do siebie ich już dawno a poza tym innych też. Więc oni nie przyszli. Skandal jakiś. Bo w sumie – jakby na to nie patrzeć – mnie nikt na urodziny Tomka nie zapraszał. Czuję się trochę niedobrze z tym.

W Utopii piękna impreza choć… Muszę przyznać, że muzycznie mi nie podeszło. Miałam jakiegoś wkurwa. Na Adama, że stoi i ma minę jakby mu wszyscy matkę widelcem zgwałcili, na ludzi, że jest ich tak dużo i są tacy pijani, na pogodę, że jest tak gorąco, na znajomych 17latków, że znów ćpają, na wszystko generalnie. Wypiłam lampkę wina. I dużo wody. Aż się skończyła nad ranem w Utopii…
Z Utopią to jest tak – chyba nie można się nie zgodzić – że ona uzależnia. I to mocno na wiele sposobów. I jak jakiś nastolatek przyjdzie tam bez odpowiedniej opieki osoby, która to wie… to ma przejebane. Wsiąknie, umrze. Wielu takich było. Dziś ich nie ma, stoczyli się, zaginęli po drodze. Dlatego mi tak zależy na tym, żeby jednak z kimś młodzi wchodzi po raz pierwszy. Inaczej większość z nich przepadnie. A mi szkoda ładnych chłopców, co przepadają. Po prostu mi szkoda.
Więc, choć impreza była dobra, to pod koniec już mi nawet Duddeck przeszkadzał przez większość czasu ze swoim repertuarem. No i miał jedną duuuużą wtopę techniczną ;) Ale to na marginesie.

 
Był też Marcinek. I Anatol. Że będzie, wiedziałam. Pół dnia to czułam, przyrzekam. I zastanawiałam się jak zareagować. Ostatnio, gdy się zjawił (jak zwykle z Tym Drugim), nie przywitałam się z nim i ostentacyjnie go zignorowałam (równie ostentacyjnie witając się na jego oczach z Tym Drugim). Tym razem jednak postanowiłam inaczej. Że jednak się przywitam. Tamten brak miał dać mu poczucie bycia ignorowanym – tak jak swego czasu zignorował mnie. A poza tym – co zawsze powtarzam i co jest moją wadą chyba – nie potrafię być długo zła na ładnych chłopców. Po prostu nie potrafię. A Anatol… no cóż, wyglądał bardzo korzystnie. Jak zwykle. Zniknął mi dość szybko, a szkoda. Bo chciałam go zapytać. Tak, tak – uprzedzając Wasze pytania i komentarze – nadal mam do niego wielką słabość i często myślę o nim, i nie wiem czemu, i wiem, że jestem głupia, i wiem, że to nie w moim stylu, ok?
Marcinek – skoro już o ładnych chłopcach mowa – miał się nie upijać, ale zrobił to. Przed przyjazdem do Utopii a tam już tylko się dobił. I zniknął bez słowa, co mu później wypomniałam. Mam wrażenie, że nigdy razem nie bawiliśmy się przy Jasnej 1. Jasne, widywaliśmy się tam, chyba nawet – on tak twierdzi, ja nie pamiętam – zdarzyło się nam tam przybyć razem, ale chyba nigdy się razem nie bawiliśmy. On bawi się z innymi. Albo może inaczej. Nie wiem. Pamiętam, że raz – nie przyszedł wtedy ze mną – siedział jakiś taki osamotniony, smutny i lekko pijany i tego wieczoru chwilę czasu spędziliśmy razem. Ale tylko wtedy. A tak to chyba jakoś nie sięgam pamięcią po takie wydarzenia.
Z klubu wyszłam późno/wcześnie. Prawie ostatnia. Maciej Bieacz jechał służbową taxi, więc podrzucił mnie do domu. Wahałam się chwilę, ale co mi tam.

W niedzielę wstałam dość późno. Tak jak wspominałam – jestem osłabiona dietą i pogodą i dużo śpię. Zjadłam coś tam, posiedziałam, poogarniałam i po burzy stwierdziłam, że chcę iść na spacer. Damian.be także wyraził taką wolę i poszliśmy. Po Krakowskim, po Nowym Świecie, po Starym Mieście. Oczywiście, że pod krzyżem byliśmy. A tam się robi coraz zabawniej moim zdaniem. Krzyż wygląda jak radioaktywny odpad albo jak dzieło sztuki, które wszyscy chcą dostać, a do którego nie wolno się zbliżać. Dwie barierki, policja, straż miejska, bor… Śmiesznie, naprawdę. I niekończące się dyskusje, w kółko o tym samym, z powtarzanymi w kółko argumentami i odpowiedziami. Nudne.

Wypowiedz się! Skomentuj!