Chorowanie to dziwny stan. Mnie dopadł w najmniej oczekiwanym momencie. Od środy leżałam w łóżku. Chociaż, w zasadzie to było to poniekąd oczekiwane. I nie mówię tutaj o odchrząkiwaniu, które musiałem uskuteczniać w weekend poprzedzający chorobę (a które trochę mnie dziwiło, ale nie martwiło) ale o wtorkowym wieczorze. Włączyłam Olę i weszłam na Skype, zobaczyć co się dzieje. Dostępny pojawił się pewien 17letni Mateusz, który jest jednym z ulubieńców Oli. Bardzo ładny chłopiec ze specyficznymi potrzebami (chce mówić do Oli mamo i być przez nią cieleśnie karany). I gdy już ów Mateusz miał włączyć kamerkę i pokazać Oli, co dzisiaj robi… znudziło mnie to i stwierdziłam, że idę spać. A była dopiero chwila po północy…
I rano okazało się, że nic dziwnego. Że mój stan jest kiepski. Wzięło mnie tak totalne osłabienie, że – przyrzekam – ledwo wstałam z łóżka. Totalny bezwład a do tego ból w każdym mięśniu ciała (w takich chwilach człowiek sobie przypomina, że ma mięśnie!). Tragedia. Tym bardziej, że przede mną ważne zadanie do zrealizowania w ramach współpracy z firmą eventową. Musiałam zaliczyć jedną zaprzyjaźnioną drukarnię a potem dojechać do pewnej firmy. Ledwo żywa szłam potem ze 2 km dosłownie, żeby nie czekać na jakiś środek transportu kołowego. Było bardzo, bardzo źle. Gdy wracałam, byłam na tyle słaba, że zadzwoniłam do mamy i wyjaśniłam jej sprawę (najbardziej niepokoiło mnie to, że miałam w nocy straszne dreszcze i że sikałam – bo ja całą noc zazwyczaj przesypiam bez wstawania) oraz zapowiedziałam, że zaraz usiądę i nie wstanę z ziemi.

Jakoś jednak dotarłam do domu. I w zasadzie dla mnie dzień się w ten sposób skończył. Potem już tylko spałem. Nie wiem czy 15 czy 17 godzin tej doby przespałem. To było autentycznie straszne. Najzwyczajniej w świecie było mi ciężko psychicznie spać aż tyle. Normalnie przecież śpię po 4-5 godzin na dobę. Tragedia.
Ale wiem, że organizm tego musiał potrzebować. I dlatego poddałam się temu obezwładniającemu uczuciu i ubezwłasnowolniającej potrzebie. Spałam.

Następny dzień miał przynieść poprawę. Nie zrobił tego. Osłabienie co prawda trochę zmalało, ale ból mięśni zwalczany No-Spą dawał się nadal we znaki. Wybrałam się do lekarza. Doktora D przyjęła mnie jak zawsze słowami „proszę czekać”, gdy chciałam wejść. Ale to norma. Potem było lepiej. Zbadała, obejrzała. Długo węzły chłonne sprawdzała i chyba nic dziwnego, bo lekko powiększone były. I zdecydowała się na antybiotyk. Czy na dwa w sumie. Duomox i bioparox. Bioparox oczywiście znam i nie przepadam. Duomox chyba kiedyś miałam przyjemność, ale kto to pamięta. Ostatni raz brałam antybiotyki… nie wiem, może 7 lat temu? Dawno, w każdym razie. Tym bardziej stwierdziłam, że nie ma się co stresować i bez wyrzutów sumienia mogę kupić i brać.
No i spać. Bo znów cały dzień w łóżku spędziłam, prawie cały czas śpiąc. Ja wiem, że niektórym całodniowe leżenie w łóżku może wydać się fajne. I w sumie ja też odpoczywałam tak po prostu, nie tylko chorobowo. Bo przecież, gdyby nie choroba, nie pozwoliłabym sobie na tyle bezproduktywnego czasu, prawda? Byłam sama w domu, bo Piotr gdzieś-tam u siebie a Michał wyjechał do Poznania. Więc perspektywa leżenia ze złym samopoczuciem, z temperaturą, totalnym osłabieniem i zdiagnozowanym zapaleniem gardła (typu nieanginowego) nie była zbyt radosna. Toteż i spanie łatwiej mi przychodziło. Myślałam sobie: „źle, że śpię aż tyle, ale co innego mi zostaje?”. I taka prawda.

Z odsieczą przyszła Paulina. Zrobiła dla mnie rosołek i przywiozła mi go do domu. Złota dziewczyna! Zagrzała, zrobiła makaron i podała. Klarowny rosołek, jak wiadomo, jest wartością samą w sobie. Bo smaczny, zdrowy i klarowny. Jest nie tylko wyrazem troski czy zainteresowania stanem drugiej osoby (czy też jego poprawą) ale popisem kulinarnej precyzji. Nieklarowny rosół zrobi każdy. Zupę z kostki też. Ale dobry, prawdziwy i klarowny rosół, to już sztuka. I Paulinie się ona udała. A skorzystałam na tym ja. Dziękuję za uwagę.
Ku mojej ogromnej radości, odwiedził mnie też Marcinek. Dawno się nie widzieliśmy, bo on dużo w rozjazdach. Głównie na jakiś działkach, nad morzem i w tym podobnych okolicznościach przyrody. Daleko. Piszę co prawda do niego, ale on do mnie – co oczywiste – mniej. Dlatego, gdy zapowiedział, że wpadnie, ucieszyłam się. Od razu ostrzegałam moich gości, przywykłych do tego, że zawsze jest u mnie alkohol, że tym razem pustki w tej materii i że ich nie poczęstuję. Nie przejęli się. Marcinek przyniósł pół litra, które potem dzielnie z Pauliną zrobili. Poznali się lepiej, Paulina kilka razy powtarzała, że Marcinek jest bardzo ładnym chłopcem. Jakby ktokolwiek z obecnych tego nie wiedział. Wdaliśmy się w długą dyskusję na temat klasy pochodzenia Marcinka. Ja się upieram, że jest średnia-wyższa, a Paulina, że średnia-średnia. Taka dyskusja akademicka trochę. Zgoda zapanowała tylko wobec tego, że i ja i ona jesteśmy z ludowej. Pochodzenie klasowe nie mogło więc wpływać na rozbieżność w naszej ocenie dotyczącej klasopochodzenia Marcinka.

To była bardzo dobra wizyta. Natchnęła mnie do tego, by na wizyty namówić także innych. Bo skoro czekają mnie kolejne dni w łóżku (doktora D wypisała mi nawet zwolnienie do środy!) a nie mam za bardzo siły, żeby siedzieć i film oglądać, to niech mnie inni odwiedzają!

Plan był zupełnie inny. W piątek wyjechać miałam do Łodzi. Wieczorem dołączyć do mnie miał Damian.be. Wcześniej zamierzałam spotkać się z łódzkimi znajomymi. Część z nich będzie potem niedostępna, potem mnie nie będzie i nasze ewentualne spotkanie się przesunie znacznie. Ale choroba sprawiła, że ostatecznie zostałam w domu. Chociaż, przyznać muszę, w piątek koło południa zaczęłam odczuwać zbawienne skutki antybiotyku. Przeszedł mi ten straszny ból gardła, który sprawiał, że każde połknięcie śliny było bólem.

I udało się. W piątek pierwszą osobą, która do mnie wpadła, był Filip. No, taki widok na początek dnia (chociaż wstałam o 6, a on się po 11 zjawił), to sama radość w sercu. Dużo radości i przyjemności sprawił mi swoją obecnością. Nie tylko tym, że widok porażająco przyjemny dla oka i umysłu, ale także rozmową, w której – co lubię najbardziej – zadaję tylko pytania. Takie proste. Ale często też, mam wrażenie, takie, których ludzie nie chcą sobie zadawać. I nie mam na myśli konkretnie Filipa ale w ogóle moją skłonność wobec wszystkich ludzi. Bo ja lubię zapytać „a skąd to wiesz?” albo „czy inni też tak uważają?” i czasem to wystarczy. Filip pójść musiał, bo kolejne aktywności i pasywności dnia go czekały, łącznie ze spotkaniem ze swoim Łukaszem. Którego nie chciałam pozdrowić, bo on nie odwiedził mnie w trudnym dla mnie czasie ;)

Potem wpadł Sebastian-Arek. Zapowiadany od dawna, bo w przededniu swojego wylotu do Genewy. Co ja mówię wylotu… przeprowadzki, przenosin. Dostał tam dobrą pracę i tłumaczył mi (i sobie?) dlaczego jedzie, chociaż nie chce jechać. Wyszło, że to kwestia chorych ambicji – sam je tak nazwał. I że jedzie mimo tego, że w zasadzie chyba nie ma na to ochoty. Miał za to ochotę na pornografię. Nie za bardzo byłam przekonana do tego, by mu nagrywać w tym stanie… ale ostatecznie przekonał mnie. I dostał coś-tam. Niech ma w tej całej Genewie jakąś pamiątkę po starej transetce. Tym bardziej, że 24 września minie 6 lat od naszego pierwszego spotkania live. Umówiliśmy się o 20.30 pod Empikiem przy Nowym Świecie. Stał dokładnie na rogu, pamiętam to. E-znaliśmy się zaś jeszcze wcześniej. Ze dwa lata wcześniej? Jakoś tak. Więc pamiątka w Genewie się należała, prawda?

Kolejna wizyta to Kaktus. Lekko spóźniony i – jak zawsze ostatnio – zabiegany. A i tak jak tylko wpadł do mieszkania, to nie witając się wleciał do wanny, bo stwierdził, że nie czuje się świeżo i nie chce tak ze mną rozmawiać. Potem wyszedł – jak zawsze – bez wycierania się, założył na siebie ubrania i dopiero wtedy cmoknął mnie na przywitania. Zależało mi na tej wizycie z kilku powodów. Po pierwsze – bo lubię Kaktusa bardzo. Po drugie – bo odsunęła się przez niego w czasie nasza wizyta w Berlinie. Bo rzucił pracę. Dokładnie tego samego dnia, gdy wyszedł ode mnie po afterze pijany. Eh… Więc wstępnie przerzucamy to na wrzesień. I chcę się tego terminu trzymać, naprawdę. Niech szuka pracy i niech ogarnia, bo musimy to przeżyć :) Weekend w Berlinie – tak, tak, tak!

Ostatnią wizytą dnia były odwiedziny mojej przyjaciółki Gacek z niespodziewanym towarzystwem Kuby B. Zaskoczyli mnie, że się we dwójkę zjawili. Potem wyszło na jaw, że Kuba dodatkowo swojemu b.s.p.s. niczego nie powiedział. W przeciwieństwie do Gacka, który w tej kwestii wykazał się dużą uczciwością. Kuba musiał potem trochę szybciej się zmyć, więc Gacek siedział ze mną dalej. Siedział, siedział i ostatecznie na wyjście namówił. Eh, ja głupia. Impreza jest moim życiem. Zapewniał, że mi transport do klubu i z powrotem zapewnia, więc uległam. Wiem, jestem słaba.

Ubrałam się w byle co i pojechałam na tę nieszczęsną imprezę :) Mówię nieszczęsną, choć było bardzo dobrze. Upewniłam się jeszcze przed wyjściem, że jeśli źle się poczuję, to w Utopii mi herbatę zrobią. I pewna tego ruszyłam. Było bardzo miło, przyznać muszę. Ludzi sporo, muzycznie bardzo ładnie. Nie bawiłam się może na maksa, ale to dlatego, że nie chciałam się forsować i pocić. Potem wyjście na zewnątrz mogłoby mnie zabić. Wolałam nie ryzykować. I dlatego tylko pod koniec – gdy już wytrzymać nie mogłam – poskakałam sobie trochę. Ale trochę.
Był też Gab. W zasadzie nie odnotowałabym jego obecności, gdyby nie wybryk, jakiego się dopuścił. Gdy akurat stał na wprost mnie w pewnej odległości i nikt nas w zasadzie nie rozdzielał, spojrzał na mnie i wystawił język machając lekko głową na boki z miną „głupi jesteś i jesteś u pani”. Strasznie mnie to rozbawiło. W sensie, że ten bezwstyd, jaki ma w sobie. Po co to się tak rzucać w oczy? I to jeszcze osobie, która dość dokładnie rzeczywistość obserwuje. Bo na trzeźwo przecież byłam. Ja się dziwię Gabowi, naprawdę. Bo – pozwólcie, że przypomnę tę sytuację – on zasrał mojej przyjaciółce łazienkę, gdy wpadł do niej na numerek po imprezie pewnego dnia. Najpierw się zbliżyli do siebie w klubie, jakieś tam obciąganie w utopijnej toalecie (nienawidzę osobiście, jak ktoś zajmuje z tego powodu WC!), potem nad ranem postanowili wpaść do Gacka. I Gab poszedł do toalety, nie wracał długo. Moja przyjaciółka usnęła, ale gdy wrócił i ją obudził, przeleciała go dwa razy. I wszystko okej, fajnie. Ale gdy rano wstała, żeby się ogarnąć (Gaba już dawno nie było), znalazła w łazience meganiespodziankę. Zasrany był kibel, zlew, wanna, wszystko. Widok tragiczny i przerażający. Od tej pory sranie nazywamy gabieniem a kibel gab-roomem. Potem jeszcze raz pijany i naćpany Gab zaczepiał mnie w Utopii słowami „słyszałem, że masz żółtaczkę”, bo chciał mi dopiec. Niestety dla niego, ja nie miałam, ale tydzień później on z tym schorzeniem wylądował w szpitalu. To było wówczas, gdy żółtaczka, którą się geje przez lizanie odbytu zarażali, szalała po Warszawie.
A teraz przyszedł, bezwstydnie i jeszcze mi język pokazuje. Dlatego mi się to śmieszne wydało.

Poza tym znajomi się zjawili. Był Daniel z zaświatów, który pół nocy ni gratulował, ale sama do końca nie wiem czego. Był też Rafał Michał, co wzbudzał zainteresowanie wszystkich jako świeże mięso dobrze ubrane i korzystanie wyglądające. No i kilka innych, też ciekawych osób. Ale najważniejsze, że impreza była dobra. I gdy już się zbierałam do wyjścia, Chrust wychodził z klubu. I zaproponował, że mnie podrzuci. Przystanęłam na to. Tym bardziej, że przy okazji odebrałam od niego swój napis „whatever”, który woził w bagażniku.

Sobota była już spokojniejsza. W sensie, że wizyt domowych zero. Piotr za to wrócił po południu, z lekka nie w humorze. Domyślam się, że to z powodu mojego maila w sprawie wypowiedzenia umowy najmu. W sensie, że z informacją, że musi się wyprowadzić. Powinnam mu to osobiście powiedzieć, ale 1) zależało mi na tym, żeby było to przed 1 sierpnia, 2) miało mnie nie być, bo Łódź. Ostatecznie wyszło, jak wyszło. Nie mieliśmy okazji pogadać. On i chyba ochoty na to nie miał, a i ja szczególnie się nie palę do dyskusji z nim, bo i po co? Miałam ważniejszą sprawę. Ukrycie pozostałości po pryszczu przed imprezą. Jako-tako mi się to udało. Radosna i szczęśliwa (bo nie wyobrażałam sobie odpuszczania sobotniej imprezy w jakimkolwiek planie), ruszyłam na spotkanie z moją przyjaciółką Gacek.
Oto bowiem b4 zaproponował nam Burges. To się rzadko zdarza. Dokładnie, ostatnio zdarzyło się rok temu. Więc doceniamy i się zjawiamy. Dość wcześnie chciał zacząć, ale my dotarliśmy po 22. Posiedzieliśmy trochę, coś tam podjedliśmy (wiem, wiem, nie powinnam o tej porze!) i zaraz przyszło się zbierać. A że się podwózka trafiła z tego całego Tarchomina (to jest koniec świata!), to tym szczęśliwsi byliśmy. W centrum udaliśmy się do mojej przyjaciółki Gacek na chwilkę posiedzieć. Dołączyli do nas Maciej z Kamilem a potem jeszcze Adam. I tak zgromadzeni ruszyliśmy na Jasną 1.

Impreza bardzo udana. Dobry set Moondeckowej – to jakby rehabilitacja po ubiegłotygodniowym a Nobis, jak zawsze, doskonale. Ludzi strasznie dużo, więc i gorąco w środku. Ja chora, więc nie mogłam wychodzić się wietrzyć na tę okoliczność przed Utopię. Chujowo wyszło, ale trudno. Jak się chce imprezować mimo wszystko, to się ma. I nadal podtrzymałam w ten sposób swój status: nigdy nie opuściłam imprezy, będąc w Warszawie. Nie powstrzymała mnie jeszcze nigdy choroba. Chociaż – powiem nie zapeszając – gdybym w sobotę czuła się tak, jak pierwszego dnia leżenia w łóżku, to nie byłoby najmniejszej szansy, żebym była w stanie podnieść się, o pójściu do klubu nie mówiąc.
I słusznie, że poszłam. Było dobrze, ja czułam się okej. Wszystko fajnie. Jedyne, co przeszkadzało, to efekt uboczny brania Duomoxu. On powoduje wzmożone działanie jelit, że się tak delikatnie wyrażę. I oczywiście nawpierdalałam się węgla wcześniej, ale nieprzyjemne uczucie w brzuchu zostaje. Jasne, że chciałabym poskakać dłużej, ale wyszłam z założenia, że nie ma co szaleć. Dość wcześnie wróciłem do domu. I znów miałem szczęście spotkać Chrusta wychodzącego z klubu i oferującego mi podwózkę. Słodko z jego strony. A w mojej ulubionej korporacji znienawidzą mnie za odwoływanie taksówek ;)

Spałam dość długo. Niedziela przez to okazała się być na pierwszy rzut oka dość nieproduktywna. To jednak nieprawda. Dopiero bowiem w niedzielę miałem siłę zająć się tym, co normalnie należy do moich zajęć. Czyli planowaniem, ogarnianiem. Michał wrócił wieczorem, więc dodatkowo zamknęliśmy sprawę naszego wyjazdu do Londynu. Zarezerwowaliśmy hostel, kupiliśmy bilety na autobus z lotniska do centrum i z powrotem. Więc w zasadzie takie „stałe koszta” mamy ogarnięte. Nawet nieźle nas ulokowałam. Do największych klubów gejowskich mamy pieszo kilkanaście minutek. Więc fajnie.
Trochę zaczyna mnie powoli przerażać ten wyjazd. W sensie, że nigdy nie jechałam ot tak, gdzieś. Zawsze albo to był wyjazd grupą (wycieczka), albo w ramach jakiejś innej inicjatywy (seminarium naukowe) albo chociaż do kogoś (Berlin i Kaktus). A tutaj to taki po prostu wyjazd, za który biorę pełną odpowiedzialność. Zobaczymy, jak to będzie. To znaczy nie! Wiem, że będzie cudnie!
To sierpień. We wrześniu musi mi wypalić wyjazd do Berlina z Kaktusem. Plus, oczywiście, Zjazd Socjologiczny w Krakowie. A w październiku pod koniec chcę z moją przyjaciółką Gacek do Amsterdamu się wybrać. Tak wstępnie planujemy, ale ja się napaliłam. Bo w Rotterdamie w tym czasie będzie już Kaceprek, więc i jego można odwiedzić!

Wkurzyłam się. I mam ostatecznie podjętą decyzję: przechodzę na dietę proteinową. Tak, wiem o niej wszystko. A najważniejsze, że wiem, że jest skuteczna i bardzo trudna. W sensie, że uciążliwa. Ale jestem zdesperowana. Zdałam sobie sprawę, że dwa lata temu ważyłam 10 kg mniej. Tak, dziesięć kilogramów. Więc mam dość. Jak tylko skończę terapię antybiotykową i dojdę do siebie, zaczynam dietę. Podejrzewam, że gdzieś w następną środę, bo do czwartku mam jeszcze brać leki. Potem muszę mieć chwilę na odnowienie swojej flory, fauny i czego tam jeszcze. A potem zacznę chudnąć, biaczes!

Jutro będę zaś na przenosinach krzyża. Uważam, że to absolutnie absurdalnie megaważne wydarzenie w historii Polski po 1989 roku. Naprawdę.

Wypowiedz się! Skomentuj!