Kilka rzeczy na początek. Tak niechronologicznie.

Ha! I grantu nie ma. Ernst postanowił mi nie dawać. Ładnie mi napisali (w piątek dopiero! A do 1 lipca miały być wyniki!): “On behalf of the Selection Committee I would like to thank you for attending the interview and presenting your proposed research project. (bla, bla, bla) The Committee was impressed with the quality of your presentation and research proposal but, after careful consideration, have decided not to offer you a research grant within the 2010 round of Better Government Research Grants programme. (bla, bla, bla) In the meantime, we would like to take this opportunity to thank you for your interest in the Ernst & Young Better Government programme and to wish you the best for the future. “
No fajnie, fajnie. Czyli że nie odmieni się diametralnie moja sytuacja na najbliższe miesiące. A szkoda. Gdy napisałam do doktora, który ze mną przygotował wniosek, napisał, że to zła wiadomość (no to akurat wiem) i że trzeba spróbować gdzie indziej projekt pokazać, bo jest bardzo dobry i w ogóle. W zasadzie nie mam nic do stracenia i pewno, jeśli będzie okazja, przedstawię go gdzie się da. Tylko, że nie wiem gdzie się da :) I dlatego muszę poczekać na jego opinię-podpowiedź w tej kwestii. I spróbuję. Bo pamiętajcie, że tak podstawowo to nie robię tego dla kasy, tylko dlatego, że naprawdę uważam ten problem za ważki a proponowane przeze mnie rozwiązanie znalezienia odpowiedzi na pytanie badawcze – ciekawe.

Gdy piszę te słowa, ogłoszono sondażowe wyniki wyborów prezydenckich. Wygrał w nich Komorowski. Czy tak będzie rzeczywiście – okaże się jutro pewno po południu, gdy PKW poda oficjalne wyniki. Niemniej jednak, czeka nas nowa sytuacja. Mnie osobiście te wybory jakoś chyba mniej obchodzą niż zwykle. I sama nie wiem czemu. Z jednej strony – badanie dla Fundacji Batorego jakoś mnie bardziej w to wszystko wciągnęło (znałam każdy szczegół tej kampanii, bo oglądałam codziennie serwisy informacyjne ze szczególną uwagą przyglądając się tym wiadomościom, które dotyczyły wyborów), ale może i to sprawiło, że widzę marność tych wszystkich działań. Kandydaci nie mówili o rzeczach dla mnie ważnych: o szkolnictwie wyższym, o nauce, o wolności słowa, o związkach wieloosobowych. Więc mnie to wszystko średnio interesowało chyba. Poza tym wkurzało mnie to, że nie wystartowała żadna kobieta. Najbardziej odczuwalną dla mnie rzeczą było, oczywiście, to, że nie zorganizowaliśmy w tym roku Międzynarodowego Dnia Paris Hilton pod Pałacem Prezydenckim. To jednak nie wina kampanii a tragedii smoleńskiej. I w zasadzie, jasne, głosować poszłam, bo to oczywiste, że muszę. Ale jakoś tak bez przekonania. Plusem jest to, że moja obwodowa komisja wyborcza była gotowa na moją naddartą kartkę z zaświadczeniem o prawie do głosowania :) I tym razem raz-dwa, bez czekania, bez problemu, pani mnie dopisała do spisu wyborców. Słodko. Oczywiście, głos swój oddałam na Paris. Nie mogło być inaczej.

Będzie jeszcze o Anatolu, ale to zaraz.

Bo czas coś chronologicznie opowiedzieć. Zaczyna się ta opowieść w środę. Cały dzień spędziłam na UW. Rekrutacja na studia zaoczne w Instytucie Socjologii – egzamin na studia II stopnia. Bardzo zróżnicowany poziom kandydatek (bo kandydaci dwaj mieli być, ale się nie zjawili). Dzięki temu może i ciekawiej było nawet… Niemniej, poszło jakoś. Egzamin jest w sumie formalnością, bo liczba kandydatów na pewno nie zbliży się nawet do liczby miejsc, jakie są dostępne (80). Niemniej, chcemy sprawdzić ludzi, którzy do nas przychodzą. Raz mieliśmy duży problem, ale ostatecznie komisja zadecydowała, że z minimalną liczbą punktów, ale dopuści. Największy mój podziw wzbudziła pani w wieku chyba 37 lat (jak nie więcej), która doskonale przygotowała się do egzaminu i śpiewająco odpowiedziała na dwa z trzech pytań. Na trzecie nie odpowiedziała, bo od razu powiedziała, że nie zdążyła jednej książki przeczytać i nie wie. Ale za sam fakt chęci rozpoczęcia studiów w tym wieku, za upór, za przygotowanie – ma mój wielki szacun, naprawdę. Gdyby studenci w wieku „studenckim” przykładali się chociaż w połowie tak bardzo, jak ona, to byłoby naprawdę super.
A panią witamy w gronie studentów Instytutu Socjologii UW :)
Miało pójść szybciej, ale ostatecznie czekaliśmy na dziewczynę, która prosiła o przełożenie egzaminu, bo… właśnie broniła licencjat tego samego dnia :) I dała radę. Ale mi dzień zleciał.

Plusem jest to, że mogłam trochę psychicznie odpocząć przed czwartkiem. Ostatni dzień przygotowań do warsztatów w Jachrance. Straszny zapierdol, straszny. Większość czasu siedziałam w zaprzyjaźnionej firmie sama, bo wszyscy jeździli, pakowali, ogarniali. Ja w tym czasie projektowałam, drukowałam, wycinałam, szykowałam… Takie przedsięwzięcie dla 70 osób to jednak sporo pracy, nie ma co.
Narobiłem się, ale i z efektów zadowolony byłem. Nie tylko chyba zresztą ja. Bo wiem, że i główny organizator się cieszył z tego, co udało mi się przygotować. I super, tak ma być. Wróciłem do domu później niż planowałem przez to wszystko. Ale nie szkodzi. Zadowolenie z wykonanego zadania i osiągnięcia postawionego sobie celu jest najważniejsze. A że i kasa jakaś z tego może być, to inna sprawa.
Wieczór więc w miarę relaksacyjnie spędzony, spokojnie, choć nie powiem, że całkiem na luzie. Postanowiłam ogarnąć Miłości Dnia. Bo, co by nie mówić, z prowadzonych przeze mnie prywatnych serwisów sieciowych, ten jest najpopularniejszy. Skandal w sumie, nie? ;) Szybko odebrał palmę pierwszeństwa innym! Więc zaplanowałam miłości do 17 lipca. To nie takie proste. Codziennie trafia do mnie… Nie wiem ile… Na oko, około 120 zdjęć ładnych chłopców. Trzeba z nich wybrać tych naprawdę ładnych i zapisać. Potem do każdego dorobić oczywiście krótki komentarz. Jak nakazuje tradycja Miłości Dnia :)

Piątek – pobudka o 6. Dawno już tak wcześnie nie wstałam! Aż trochę skandal, nie? No, ale skoro o 8 chciałam być na pl. Wileńskim, to nie było innej opcji. Sprawnie dotarliśmy do Jachranki i się zaczęło. Przygotowania, noszenie, rozkładanie, układanie, przekładanie, szukanie, naprawianie… Jednym słowem: burdel. Na 12.00 wszystko musiało być gotowe. Ludzie mieli przyjść na gotowe warsztaty filmowe. I tak też było. Dostałam do animacji grupę kilkunastu osób w wieku 25-45 (tak na oko) i było fajnie. Na początku opornie, niechętnie… Ale potem poszło! Ładnie wyszło wszystko. Chociaż, przyznać muszę, warunki nie sprzyjały. Operator ze mną współpracujący trochę mnie wkurzał. Ale tylko trochę. A pod koniec dnia, gdy o 17.30 kończyliśmy naszą pracę, myślałam, że mi nogi z dupy wypadną. Tak mnie wszystko bolało!
Ale to i dobrze chyba. Od razu widać, że coś się dzieje, że jest jakaś akcja, że zaangażowałam się w coś, prawda?

Na samym początku tygodnia plan był taki: wyjeżdżam już w czwartek wieczorem do Łachy z Marcinkiem a w piątek rano dojeżdżam do Jachranki (to kilkanaście km), jestem na warsztatach, a wieczorem po 23.00 wracam do Łachy i siedzę tam z nim (i innymi, którzy też są na wsi). Wracam do Warszawy w sobotę. Potem plan upadł, bo się okazało, że Remek na tyle mnie nie lubi, że nie jest w stanie przewieźć mnie tego kawałka. W sumie nie wiem dlaczego mnie nie lubi. Nigdy złego niczego o nim nie napisałam/powiedziałam… Czasem co prawda zazdroszczę mu co tydzień innego chłopca, ale to jakby w sercu chowam :) Ale nieważne.
Drugi plan był taki: jadę w piątek rano, wracam po 23.00 jakoś do Warszawy. Potem się zmieniło, że wracam wcześniej – koło 21-22. A ostatecznie wróciłam już koło 20.00. Więc dla mnie super, lepiej być nie mogło. Co prawda kosztem tego była pewna praca fizyczna (wniesienie kilku rzeczy na I piętro), ale dałam radę. I mogłam przespać się przed nocą jeszcze. A noc zapowiadała się wspaniale.

Gdy Hugo gra, jest w zasadzie pewne, że będzie dobrze. I tak też się stało. Bez B4ów miało być, ale Robert chciał do mnie wpaść. Więc nie mam przecież nic przeciwko. Potem nawet zapowiadał, że będzie u mnie nocował, ale ostatecznie nic z tego ;) Potem jeszcze Tomeczek wpadł na chwilkę i taką grupką na Utopię ruszyliśmy. Byłam zbyt zmęczona, żeby wcześniej się gdzieś wybierać.
W Utopii – bardzo miło. Miłe zaskoczenia co do ludzi, którzy się zjawili. Był i Michael, i Serafin, i Zając (piękny, jak zawsze). Szkoda, że Marcinka nie udało mi się wyciągnąć… Ale to inna historia. Wspaniała, szalona zabawa (ze sporą ilością alkoholu w sumie) trwała na całego, gdy stała się rzecz megazaskakująca. Pojawił się Anatol. Z Tym Drugim, jak zawsze, przyszedł. Przypomnę tylko, że Anatol na ostatnie 3 lub 4 moje SMSy nie odpisał. Ja rozumiem, że chciał skończyć znajomość – wystarczyło powiedzieć/napisać: sorry, nie chcę cię dalej znać, nie interesuje mnie dalsza znajomość z tobą czy coś takiego. Naprawdę, ja rozumiem, że ludzie często mają różne powody, by jednak ze mną się nie zadawać. Przywykłam, nie przeszkadza mi to. Ale on tego nie powiedział. Niczego nie powiedział.
Grześ z Krakowa, gdy dowiedział się o całej sprawie, mojej reakcji i takich tam, stwierdził, że ja naprawdę byłam w nim zakochana. No w zasadzie, zaprzeczać nie mogę. Tym bardziej chcę powiedzieć, jak trudno było mi podczas jego wizyty w Utopii zignorować go, przejść obok niego ostentacyjnie i nie przywitać się z nim (ale przywitać się z Tym Drugim). No, bo przepraszam ja was bardzo… ja wiem, że savoir vivre i w ogóle, ale chyba mam prawo czuć się nieco zraniona, co? Kiedyś ktoś napisał, że biada temu, co zrani serce kobiety. Tak? To zachęcam do przekonania się na własnej skórze, co staje się z tymi, którzy złamią serce transa. Zwłaszcza takiego, co w celibacie od lat żyje i raczej nie dopuszcza do tego, by zakochać się w kimkolwiek. No, ale tutaj się nie udało.
A najbardziej w tym wszystkim wkurza mnie jedna rzecz. Nie to, że on się nie odezwał. Nie to, że nie próbował też w Utopii podjeść. Nie to, że muszę sama ze sobą walczyć. Nawet nie to, że ostatecznie nie mamy kontaktu i pewno już nigdy nie będziemy mieć. Najbardziej bowiem wkurza mnie to, że gdyby teraz napisał SMSa: „Przepraszam. Chcę pogadać, przyjedź teraz do Radomia”, to ja oczywiście siedziałabym w pociągu w tej chwili i popierdalała jak głupia.
Tak, tak, wiem… Co na to poradzę? :)

Noc ostatecznie nie była taka dobra. To znaczy – w zasadzie noc była, ale sobota już nie, bo obudziłam się z bólem głowy. A to o tyle zaskakujące, że mi się to nie zdarza przecież. W sensie, że zdarzało mi się naprawdę mocno nawalić i nic takiego nie miałam. Więc to jakieś inne czynniki musiały wpłynąć na mój kiepski stan. Niemniej, to sprawiło, że dzień nie był taki fajny, jaki być powinien. Trochę pospałam zatem, ale nie za wiele. Było do zrobienia sporo.
I – przyznaję się bez bicia – w zasadzie tylko odezwałam się do ludzi w sprawie kasy, odpowiedziałam na jakieś maile, zrobiłam porządek na komputerze w niektórych segmentach danych i… tyle. To był mega nieproduktywny dzień. Ale co tam, czasem mogę. Ważne, że badanie mediów zrobione!

I dlatego gdy wieczorem zaczęłam się ogarniać na imprezę, okazało się, że czasu mam wcale nie tak dużo. Wpadłam do mojej przyjaciółki Gacek (złego słowa o niej nie powiem), która ma ciężki czas ze swoim b.s.p.s. Tam jakieś (s)tarcia, jakieś problemy… No cóż, zdarza się. Jak tak dalej pójdzie, to zaczynam się obawiać o jej wyjazd do Afryki w sierpniu. Trzeba będzie, nie daj boże, zwrócić bilety…
A skoro o biletach mowa, to muszę powiedzieć, że kupiłam już bilety na lot do Londynu! Tak, tak. Moje zapowiedzi o wylocie potwierdziły się. Lecę 26 sierpnia (czwartek), wracam 29 sierpnia (niedziela). Odlot i powrót z/do Poznania. Muszę jeszcze kupić bilet na pociąg, żeby być spokojną i o to. Ale to jest czas jeszcze. Michał leci ze mną. Nie, nie mamy jeszcze noclegu na miejscu. Nie, nie mamy jeszcze planów. Nie, nie wiemy dokładnie nic co do pobytu tam :) Wiemy tylko, że będzie impreza, że będę ja, że będzie on, że będzie fajnie! O! Ale na propozycje, gdyby ktoś chciał takowe złożyć, czekam ;) Bilety na pociąg kupię lada dzień, bo chcę jeszcze kupić dla siebie i dla Marcinka na wesele bilety do domu rodzinnego. Mama już wie, że będę tylko sobota-niedziela w domu. Przyjęła to średnio. Ciekawe jak przyjmie wiadomość, że nie śpię w domu, tylko w hotelu… Nie powiedziałam jej na razie, bo nie chcę jej zabić nadmiarem negatywnych informacji. Ale skoro Marcinek nie jest mile widziany w nocy u mnie w mieszkaniu rodzinnym, to muszę mu zapewnić nocleg, prawda? A skoro przyjeżdżam z nim, to i z nim będę nocować. Zawsze jest – jeśli to jest taka straszna rzecz dla mojej mamy/rodziny – opcja taka, że nie przyjadę po prostu w ogóle. I po problemie.

Wracając do sobotniej imprezy… Grał Hugo i Nobis. Boże, jak pięknie :) Naprawdę doskonale. To jest tak, że gdy gra dobry dj, to nie czuje się upływu czasu, utraty energii, smrodu papierosów w klubie… Niczego się nie czuje, tylko wspaniałe, ogarniające od środka uczucie, które pcha cię ku górze. Takie coś, co daje wrażenie, jakby się zaraz miało wzlecieć do góry, jakby muzyka unosiła. I dlatego chyba ręce do góry się wówczas często wystawia.
W klubie Jureczek i Kuba Bojko. Oboje na maksa najebani, ale tak miło. W sensie, że ani nie przymulali, ani nie smucili. Nie, nie, było fajnie. Jurek masował mi sutki przez dobre kilkanaście minut. Jasne, że to przyjemne :) Jurek jest przecież jednym z najpiękniejszych chłopców, jakich znam! :) Kuba za to szalał też. Rozlewał drinki, skakał, tańczył… Był piękny Olaf, ale już widzę, że z tej znajomości niewiele będzie. On jednak nie chce w nią czasu inwestować. Szkoda, ale ok.
Poznałam też grupkę młodych chłopców jakiś nowych. Offowe środowisko. Robili sobie fotki przed wyjściem z klubu, więc i ja im zrobiłam. A potem wszystkich fotografowałam. Dwóch z nich naprawdę ładnych. Będzie, mam nadzieję, okazja do lepszego poznania kiedyś.
Wróciłam do domu… Nie wiem, o 8? Może. Może ciut wcześniej.

Ale już w południe byłam na nogach, bo przecież Ikea czeka! Ruszyliśmy do Ikea koło 14.00. Problem polegał na tym, że miałam wymienić siedzisko Snile, ale nie znalazłam paragonu. Więc kupiłam nowe. 15 zł, przeżyję. Oczywiście głównym powodem wizyty był obiad :) Moja przyjaciółka, ja, Maciej Bieacz, była dziewczyna Gacka i Ala, która umarła i wyjeżdża na stałe do Szczecina (lub jego okolic) – zjedliśmy pyszny (może nawet za obfity…) obiad i ruszyliśmy na sklep. Okazało się potem, że w zasadzie tylko ja kupiłam coś, reszta spacerowała i się wygłupiała. I jak zwykle, okazało się, że nasze normalne, codzienne rozmowy powodują, że ludzie są oburzeni i wpadają w osłupienie. Nie wiem w sumie czemu :) Taki lajf.

Wróciłam, zagłosowałam i mogłam odpocząć. W końcu niedziela. Mam co prawda do roboty trochę, ale zajmę się tym w tygodniu, obiecuję. Jutro mam za to wywiad z naczelnym „Wyborczej”. Pisze książkę i chce ze mną rozmawiać o miłości :) No, ja mu z chęcią opowiem o tym kogo, jak i kiedy kocham. Ah! I ogarnęłam kalendarz na EuroPride – można poszukać w sieci co, gdzie i jak robię w tym tygodniu. Będzie się działo, będę i ja działać.

Wypowiedz się! Skomentuj!