Śpieszmy się kochać chłopców, tak szybko wychodzą
Trochę się wkurzyłam. Bo przez własną niefrasobliwość (żeby użyć ładnego słowa) straciłam kawałek blotki. W sensie, że pisać ją zaczęłam już zaraz po opublikowaniu poprzedniej (mając taki plan, żeby codziennie, co dwa dni coś tak dopisać i w ten sposób szybciej skończyć i opublikować), ale skasowałam to w szale poprzyjazdowego porządkowania laptopa. No nic, chuj, trzeba jeszcze raz.
Z tym wyjazdem do Wrocławia to była kiepska sprawa. Radomir, który akurat przebywał pod Warszawą na jakimś szkoleniu, w niedzielę wieczorem wracał do siebie do domu. Stąd propozycja: ja jadę z nim, on mnie odstawia pod hotel i wszystko fajnie. Musiałam więc zgodzić się na jego warunki w postaci pociągu klasy TLK. No okej, ja nie mówię, że nie powinno się nimi jeździć – wręcz przeciwnie: uważam, że w podróży z Warszawy do Łodzi sprawdzają się absolutnie. Ale nie na tak długich trasach jak Warszawa-Wrocław. Co to, to nie. I miałam rację, niestety.
W Skierniewicach pociąg stanął. I stoi 5, 10, 20 minut. Mijają kolejne, a my nie jedziemy. Zero informacji, zero powiadomień. Okazało się po chwili, że lokomotywa się zapaliła… Tak, taka normalka – płonąca lokomotywa na czele pociągu z JP w środku. Do tego zaczęło lać i to tak naprawdę mocno. Obsługa, złapana gdzieś tam w przejściu, powiedziała, że musimy czekać, aż z Warszawy przyjedzie nowa lokomotywa. Co potrwa „z półtorej godziny”. Nie, nie. Co to, to nie. Pociąg i tak miał dotrzeć do Wrocławia jakoś koło 23.00 a ja wciąż nie miałam hotelu zarezerwowanego ani nic… Więc od razu zaczęłam działać. Sprawdziłam w sieci (dziękuję ci Play za mobilny Internet!), że za jakieś 20 minut będzie jechać przez Skierniewice inny pociąg do Wrocławia. Też TLK tylko inną trasą jadący. Radomir pobiegł do kas upewnić się czy to prawda i okazało się, że tak. W ten oto sposób znaleźliśmy się znów w trasie po chwili.
W przedziale z nami siedział teraz jakiś konduktor Kolei Mazowieckich. Wychudzona, przegięta ciota solaryczna. Rozmawiał przez telefon i tylko brakowało, żeby do swojej znajomej zaczął mówić „No, błagam cię, kochana”, ale nie mówił. Jechał z nami dość długo, ale na wiosce jakiejś wysiadł. I zostaliśmy w przedziale z dwiema paniami – Radomir powiedział potem, że je znał. Że przy jego poprzednim mieszkaniu była Żabka i te panie stamtąd właśnie kojarzył. Świat jest mały.
Do Wrocławia dojechaliśmy lekko spóźnieni – jakieś pięć minut po północy. Byłam mega głodna, więc jeszcze opierdoliłam jakiegoś fast fooda koło Dworca Tymczasowego we Wrocławiu. Bo tam teraz remont głównej hali i wszystko przeniesione (na 2 czy 3 lata?) do zbudowanego obok tymczasowego dworca. Sprytnie to zrobione, chyba nieźle się sprawdza póki co.
Radomir zaproponował, żebym spała u niego. Nie chciało się nam hoteli szukać i w ogóle. Poza tym okazało się, że jego rodzina wróci tak, że bezpiecznie mogę spać i się na nich nie natknąć. Znaczy, mi by to nie przeszkadzało, ale im i jemu pewno tak ;) Nie ma to jak być maturzystą. Niemniej, poszło – pojechaliśmy do niego. Chwilkę jeszcze posiedzieliśmy przy komputerach i nadeszła pora spania.
Spaliśmy razem, w jednym łóżku. To już było. Radomir znów próbował sił i chciał mnie namówić na złamanie celibatu. Ja nie powiem, on ładnym chłopcem jest. Ale bez przesady, nie po to tyle lat człowiek walczy z pokusami, żeby teraz im ulec. Na szczęście byliśmy dość zmęczeni, dochodziła 2.00 a Radomir miał wstać o 4.30 na poranny dyżur do radia i dlatego padł w miarę szybko.
Rzeczywiście zniknął rano, ja się ogarnęłam i zamówiłam taxi. Okazało się, że poranna ulewa dość mocno zablokowała Wrocław i gdzieniegdzie porobiły się 30 cm kałuże. Taksówka jednak jakoś dojechała i jakoś mnie do Radomira dowiozła. Oddałam mu klucz od mieszkania, zjadłam jajecznicę w tamtejszym barze i pojechałam na AWF.
To jest kampus, który robi wrażenie. Bo jest olbrzymi powierzchniowo. Budynki porozstrzelane na sporej powierzchni, wszystko w parku-lesie, jakieś boiska, baseny, siłownie… No, robi wrażenie, robi. Nie było mi łatwo odnaleźć się w tej rzeczywistości. Od razu też rzucili się w oczy chłopcy. Niewymuskani i superzadbani, ale raczej umięśnieni i męscy. Ładni, nie powiem. I wszyscy chyba tam jeżdżą samochodami, naprawdę. Co rusz widzę, że ktoś wsiada, wysiada, parkuje. Aż mnie to zaskoczyło – zwłaszcza na AWF.
Sama konferencja już trwała – spóźniłam się przez wodno-pogodowy paraliż Wrocławia. Ale nie szkodzi, dałam radę na swoją sesję – to najważniejsze. Mój referat dotyczył kontr-heteronormatywnego potencjału Utopii. Śmieszne to w sumie, bo przede mną pani magister mówiła o szermierzach, którzy zakończyli karierę. Zupełnie różne tematy, prawda? A jednak coś wspólnego widzieli w tym organizatorzy. No i w ogóle to fajnie, że mnie zaprosili :) Miałam wrażenie, że słuchający mnie naukowcy nie rozumieją, co mówię.
Potem dyskusja – zeszła na zupełnie inny plan. Rozmawiali głównie o tym, co było na poprzedniej sesji, niejako kończąc dyskusję wcześniej rozpoczętą. Nie włączałam się za bardzo, bo raz, że nie słyszałam poprzedniej sesji, a dwa, że słowo „moralność” cały czas latało, więc nie było sensu. Trzy osoby zdominowały rozmowę – wszystkie chyba z AWF, w tym jeden moderator. A gdy jeden z mówiący powiedział „ja rozumiem, heteronorma, te sprawy, ale…” to już wiedziałam, że nie rozumie. Nie można nigdy zawiesić heteronormy, bo ona jest zawsze, na zawsze, permanentnie wszechobecna w naszym życiu. Zawsze.
Po dyskusji była przerwa i tutaj mnie pocieszyło to, że podchodzili ludzie i pytali o różne rzeczy. W pewnym momencie dawałam miniwykład dla czterech czy pięciu pań, które mnie słuchały ;) Śmiesznie, ale sympatycznie. Widać, że zainteresowało je to jakoś.
Zaraz musiałam się jednak zmywać, bo z Radomirem się na obiad w Pizza Dominium umówiłam.
Swoją drogą, we Wrocławiu mają tylko jedną takową. To mnie zaskoczyło. Zjedliśmy dobre pizze i wypiliśmy kawę gdzieś nieopodal. A potem musiałam się powoli zbierać na pociąg. Posiedziałam jeszcze w Galerii jakiejś z Internetem i zaraz wsiadłam w InterCity do Warszawy.
Po drodze trochę spałam, trochę pisałam, trochę słuchałam awantury (jakiś chłopak dość głośno w bezprzedziałowym słuchał muzyki, głównie Varius Manx i przeszkadzał innym), a trochę czytałam gazetę. Zadzwoniłam też do bibliotekary z liceum, to sobie pogadałyśmy z godzinkę. O Siesickiej głównie, bo dowiedziałam się, że współpracowała z SB. A ja przecież jej książkami się w podstawówce zaczytywałam.
Wtorek zaczął się od zakupów w Carrefourze (kiedyś trzeba!) a potem pisanie, pisanie, pisanie. Na tyle mnie to wciągnęło, że prawie o korkach zapomniałam. Dzięki bogu, mój kalendarz Google mnie uprzedza o wszystkim z odpowiednim wyprzedzeniem za pomocą SMSa :) Tylko dzięki temu dałam radę. A to ważne, bo ostatnie w tym roku szkolnym korki. I powtarzam: naprawdę chcę się z korków utrzymywać od września. Uważam, że to fajny i realizowalny pomysł. I zrobię to.
Potem szybka kolacja i na UW. Na ostatnie przed wakacjami posiedzenie Parlamentu Studentów UW. Zapowiadało się krótko, ale nie przypuszczałam, że aż tak krótko. Główny punkt: przyjęcie budżetu samorządu na ten rok. Budżet niezły, choć może mało szczegółowy. No i znalazłam błąd w postaci braku 30 tys. zł. Okazało się, że to czysto techniczna sprawa – coś tam Excel nie zliczył i już. Niemniej, znalazłam to.
Śmieszne, bo okazało się, że tak usilnie forsowana przez Nową Koalicję poprawka w Regulaminie Samorządu Studentów UW została odrzucona przez Komisję Prawno-Statutową Senatu UW jako niezgodna z przepisami wyższego rzędu. Całe to zamieszanie, nielegalne zwoływanie posiedzeń nadzwyczajnych, antydatowanie dokumentów, dorabianie brakujących papierów po czasie… wszystko na marne. Okazało się, że rację miał Klub Parlamentarny Evolucja i ja. Że ich rozwiązanie jest bez sensu. Chodziło, przypomnę, o przyjmowanie nowych szczegółowych zasad studiowania. To takie jakby regulaminy studiów na poziomie wydziałów. Dookreślają pewne rzeczy i uchwala je Rada Wydziału. Studenci jednak muszą te zamiany zaakceptować – bez nich nie wejdą one w życie. I pytanie: kto ma to zrobić. Osobiście uważam, że Zarządy samorządów, niektórzy uważali że Walne Zebrania Studentów (jako reprezentacja wszystkich studentów danej jednostki). A Nowa Koalicja chciała powołać nowy organ. I to się rypnęło, bo głupio to wymyślili. Zwracaliśmy na to uwagę, sprzeciwialiśmy się takiemu rozwiązaniu, ale ponieważ jesteśmy w opozycji, to wszystko, co mówimy uważane jest za złe i głupie. No to mają za swoje.
Inna sprawa, że teraz to dopiero będzie problem… Bo aktualnie będzie problem z przyjęciem owych szczegółowych zasad studiowania na wydziałach. Czas jest zaś do 30 czerwca. Jeśli robić to mają Walne Zebrania Studentów, to ich posiedzenie może odbyć się tylko, gdy w jednostce są zajęcia dydaktyczne. Te zaś skończyły się prawie na całym UW w miniony piątek. Nieprzyjęcie zasad do 30 czerwca oznacza, że nie mogą one wejść w życie od 1 października. Będzie dupa, a wszystko przez Nową Koalicję, która chciała pokazać, że niby ogarnia i wie o co chodzi. A nie ogarnia i nie wie.
Środa mijała już bardziej standardowo niż inne dni. Choć przyznać trzeba, że roboty było sporo, jak zawsze po dłuższej przerwie… Poradziłam sobie jednak chyba w miarę. Najśmieszniejsze wydarzenie dnia: plakat o Dniach Tajlandii na Nowym Świecie. Śmieszne, bo przecież od jakiegoś już chyba miesiąca ogarniam czy mam możliwość (głównie finansową) wyjazdu do Tajlandii w tym roku a tutaj taka niespodzianka. Oczywiście, na Dni Tajlandii na Nowym Świecie pójdę. Chociaż już wiem, że chłopiec na noc kosztuje tam 15-25 zł, to chcę dowiedzieć się też innych rzeczy. I może jakiegoś prawdziwie tajskiego jedzenia skosztować? No, czemu nie.
Spotkanie służbowe w Foto Cafe. Dziwne miejsce – w sensie, że samo centrum miasta (róg Świętokrzyskiej i Nowego Światu) a wewnątrz jakoś dziwnie. Niecentrowo. Nie narzekam, ma się rozumieć, bo mnie to miejsce przed megaulewą uratowało no i pomijam już fakt, że spotkanie było ważne i owocne :) Tym niemniej, dziwnie tam jakoś. Sprawdźcie sami.
A potem nadszedł wieczór. Królowa postanowiła o wznowieniu „Suck My Discoteque”. Nie wiem czy tylko na tę środę przed Bożym Ciałem czy na stałe. Ale wiadomo, że okazji do zabawy nie przepuszczamy. Dlatego zebraliśmy się u mojej przyjaciółki Gacek na chwilkę. Długo nie siedzieliśmy, choć przyznać trzeba, że Burges zaliczył megawpadkę z chłopcem, którego sprowadził ;) Nie rozwodzę się nad tym dalej, bo to trzeba wyprzeć i wymazać. Za to był Olaf, który piękny jest niezmiennie. I trzeźwy, ale to dla odmiany.
Poszliśmy do Utopii nieco wcześniej niż w weekendy. I powiem Wam, że to była bardzo dobra decyzja. I bardzo dobra impreza. Szaleństwo totalne. Hugo na didżejce (i chwilkę Monky też), mnóstwo ludzi, dużo alkoholu, generalnie – działo się :) Takich imprez powinno być więcej. I to skłania mnie do zastanowienia się nad tym, co się stało, że te środowe imprezy wypadły z obiegu. Kiedyś – nie każdy to pamięta – środy były normalnym, imprezowym dniem tygodnia. Zwłaszcza w Utopii. We wtorki się chodziło do Barbie Baru, a w środy do Utopii. Tak było. A teraz? Czemu teraz się już nie imprezuje w te dni? Czemu ludzie nie mają już ochoty na taką zabawę? Czemu młodzi nie szaleją? Co robią w tym czasie?
Ja wiem, że Kryzys dał się wszystkim we znaki. Mi też. Ale to dwa lata ostatnie wyjaśnia, a wcześniej już przecież padały powoli imprezy tygodniowe. Dobrze, że się ostały jeszcze niedziele w Underground i w Galerii. Co prawda ani tam, ani tutaj nie chodzę, ale świadomość, że coś się dzieje na mieście działa na mnie kojąco ;)
Wracając do czwartku nad ranem… Z imprezy wyszliśmy z Tomeczkiem o jakiejś przyzwoitej 6 czy coś. Byliśmy głodni, więc kebaba zaliczyliśmy a potem… długą podróż do domu. W sensie, że przysypialiśmy już i do pętli Okęcie dotarliśmy. Dobrze, że to nie tak daleko ode mnie. Ja już nawet nie byłam pijana, co po prostu megazmęczona, bo całą noc kicałam po parkiecie. Tomeczek zaś najebany postanowił pozbyć się skarpetki, bo mu przeszkadzała. I spał u mnie w jednej. Rano jej co prawda szukał, ale gdy powiedziałam mu co zrobił, z przerażeniem zapytał: ale buta też? Nie, nie, buta nie :)
Czwartek był dość relaksacyjny, choć – co oczywiste – oderwać się od pisania nie mogłam. Musiałam dokończyć ważną rzecz zleconą i nawet mi się udało w miarę. Choć tez i przyznać muszę, że to nie był najbardziej produktywny dzień w moim życiu. Swoją drogą… czy musi być? Już powoli mam dość. W sensie, że tempo ostatnich 2 miesięcy (a zwłaszcza ostatniego miesiąca!) było absolutnie zabójcze i mam trochę dość. Muszę odpocząć. Tajlandia :)
Wieczorem Michał wyszedł z propozycją pizzy. Nie było się co długo zastanawiać, trzeba brać! No to kupiłam i tym pięknym akcentem się czwartek zakończył.
Piątek musiał być pracowity. I rzeczywiście, w firmie współpracującej spędziłam trochę czasu (dostałam w ogóle kasę za poprzedni miesiąc jakoś ostatnio – do ręki i przed podpisaniem umowy), trochę popracowałam a trochę się ponudziłam. Najważniejsze, że to, co mam zrobić – robię. I że wszyscy są zadowoleni. Tego też dotyczył zarzut w komentarzu ostatnio którymś pod blo. Że robię za dużo rzeczy na raz i przez to niczemu nie poświęcam się w całości. To ciekawe, bo w zasadzie to prawda. Poświęcam się wielu rzeczom w części, wykonując zadania z nimi związane najlepiej jak się da. To trochę wynika z tego, co Bauman nazywa pięknie kolekcjonowaniem doznań – tym, że cały czas staramy się szukać nowych okazji do tego, by coś „przeżyć naprawdę” albo „przeżyć lepiej” niż dotychczas przeżywane przez nas rzeczy. Że cały czas mamy wrażenie, że można lepiej, inaczej, mocniej, intensywniej. W psychoanalizie to będzie chyba zazdrość o inne sposoby przeżywania rozkoszy. I dlatego szukamy dalszych, kolejnych sposobów. Poza tym późna nowoczesność oducza nas przywiązywania się – nie ma nic stałego, więc nie ma sensu, potrzeby ryzykować przywiązywania się do czegoś/kogoś. Także do rzeczy, które robimy. Tak jak pisałam w pracy o Utopii – nasze życie to odcinki sit-comu, gdzie jeden odcinek nie ma z drugim nic wspólnego. Łączy nas tylko główny bohater. A to, że w jednym odcinku złamał rękę i się ogolił, nie ma znaczenia, bo w kolejnym znów widzimy go „w stanie wyjściowym”, bez tych poprzednioodcinkowych zmian. Fragmentaryczność, zadaniowość – to widać także przez promowanie „elastycznych form zatrudnienia”, które także nas odsuwają od stałości, stabilności.
I ja robię to samo. Wiele rzeczy. Studia, doktorat, Samorząd Studentów, Samorząd Doktorantów, badanie dla Ernst, badanie mediów, SocjoSzkoła, gazeta, druga gazeta, Koło Naukowe, firma eventowa, prace zlecone, życie towarzyskie, blogi, dziesiątki rzeczy, które czasem nie mają ze sobą niczego wspólnego. Poza mną.
Po wyjściu z firmy pognałam po SzynSzyla. Jak on się znalazł u mnie? Napisał do mnie w czwartek czy w środę z pytaniem, czy mogę go przenocować dwie noce. Mogę w sumie, czemu nie. Jasne, że wolę wiedzieć wcześniej, ale czemu nie.
Odebrałam go, przespacerowaliśmy się i przejechaliśmy do mnie. SzynSzyl śmieszny, bo konstruuje siebie na offowo-offowo. Nie ma mainstreamowo-offowo, jak większość, ale stara się być w kontrze do tych popkontrowych. Lubi o tym mówić i rozmawiać. Mam takie wrażenie gdzieś tam podskórne, że to pomaga mu się ustawić w pozycji masochistycznej. A na pewno daje oś, wokół której może konstruować swoją psyche. Nieważne.
Ważne, że dotarliśmy do domu, coś tam się ogarnęliśmy i on zaraz leciał na spotkanie a ja na kolację. Adaś miał ze mną iść i się spóźnił. Na szczęście – jak się potem okazało – wszyscy się spóźnili.
Kolacja była z głównie dziennikarzami gejowskich mediów, którzy przybyli do nas w sprawie EuroPride 2010. Co ciekawe, na zaproszenie m. st. Warszawy. Ich opiekunowie warszawscy zorganizowali kolację dla nich, dla osób związanych z wystawą w Muzeum Narodowym i innych LGBTQ fejmów typu Abiekt czy Rafalala. I że niby ja też z tego powodu byłam zaproszona. No dobra, czemu nie.
Koniec świata, mówię Wam – tak daleko w Warszawie dawno nie byłam. Mieszkanie, w którym się odbywało, należy do właścicieli jednego z gejowskich miejsc stolicy. Ładne, bardzo, bardzo duże. Ugoszczono nas zacnie, przyznać muszę. I na miejscu okazało się, że ja mam z dziennikarzami tymi rozmawiać. O tym jak sobie wyobrażają EuroPride w Warszawie i takie tam. Nieprzygotowana, ale chyba dałam radę. Miały być króciutkie rozmowy i takie były. Dziennikarze chyba zadowoleni. Jeden podrywał Adasia, trzej dziwili się, że nie mam penisa… Takie tam zabawy. Najśmieszniejsze, że właśnie w takich miejscach i w takich sytuacjach najłatwiej zapomnieć jak to jest, gdy się jest gejem z małego miasta. Właśnie i zwłaszcza wtedy. A to dla nich, dla Was, organizowana jest EuroPride. W Warszawie problemem jest to, że nie wszędzie można iść bezpiecznie za rękę z osobą tej samej płci. A w małym mieście – że nie można powiedzieć o sobie. To jednak jest różnica.
Dlatego pójdę na EuroPride. Dopóki nie będę mogła spokojnie na UW dojechać w sukience i poprowadzić tam zajęć w takim stroju, dopóty będę chodzić w Paradach. No i ujawniłam już mój pomysł na meganapis ‘WHATEVER’ na EuroPride. Szukam osób, które zdecydują się go ze mną nieść. Jakbyście wy byli chętni – szukajcie tego na facebooku i się odzywajcie.
Po kolacji wpadliśmy do domu (Burges nas podrzucił), zgarnęliśmy SzynSzyla i pojechaliśmy do mojej przyjaciółki Gacek na b4. W planach była początkowo Opera, ale SzynSzyl jest na tyle offowy, że to nie wchodziło w grę. Więc chcieliśmy posiedzieć dłużej i prosto do Utopii.
SzynSzyl jednak narzucił sobie za duże tempo i o 00.20 był już na maksa najebany. Ledwo siedział. Powiedziałam mu, że do 2.00 nic nie pije. Przyjął to bez komentarza, bo nie za bardzo był w stanie komentować… Potem zaczął usiłować brać drinki innych osób. Zwróciłam mu uwagę kilka razy, bo i widziałam, że znajomi wkoło się niepokoją – raz, że jego stanem i zagrożeniami z tym związanymi, a dwa, że jego zachowaniem niezbyt kulturalnym. Ostrzegłem go o konsekwencjach takiego zachowania. Potem znów, i znów, i znów. I w końcu nie wytrzymałam i po 1.00 jakoś wyprosiłam go. Poszedł.
Dopiero potem zdałam sobie sprawę, że 1) on nie ma nic na koncie na telefonie, 2) mam jego dowód i kartę płatniczą, 3) nie ma biletu komunikacji miejskiej, 4) nie zna mojego adresu. Pomijając fakt, że był w stanie naprawdę nie-za-bardzo. Potem jednak pomyślałem, że na tyle, na ile go znam – da sobie radę. On lubi takie nocne eskapady pod wpływem za dużej ilości. Wysłałam mu SMSem adres i numery autobusów nocnych. Potem jeszcze jakoś koło 2.30 czy 3.00 dzwoniłam i żył. Podejrzewałam, że albo pochodzi, wytrzeźwieje i dotrze do domu, albo zgarnie go policja i z Izby będzie trzeba go odebrać.
Dziś już wiem, że o 5.30 dotarł do domu. Nie wiadomo jak. Nie wiadomo co robił przez ten czas. Prawdopodobnie kontaktował się z nim jakiś znajomy z Poznania, który mu pomógł via telefon. Do znajomego tego zadzwonili zaś jacyś ludzie – ale nie wiemy kto i jak i czy na pewno. Dziwne rzeczy się działy, ale zgodnie z przewidywaniami – dał radę.
My także. W klubie, ma się rozumieć. Było trochę szaleństwa, było. Grał Hugo i jego uczeń. Gacek poszalał, nie powiem… Alicja (nie miała majtek) podrywała barmana Bartka, Kasiaspyrka nikogo nie podrywała, bo nadal daje tamtemu swojemu staremu a ja poznałam niejakiego Igora. Musiałam się nim zająć, bo Alicja (nie miała majtek) podrywała potem (realniej niż barmana) Maćka Hetero. A że on cipka w takich rzeczach, to jej sporo czasu to zajęło. A Igor, nie powiem, ładny chłopiec. By zrzucił kilka kg to bym powiedziała, że na Miłość Dnia się nadaje ;) Było więc szaleństwo.
W trakcie imprezy wyskoczyłam na chwilkę do McD, gdzie oczywiście byli zagraniczni ludzie (Kanada) i gdzie musiało dojść do jakiś awantur („Wpuśćcie nas w kolejkę, bo moja dziewczyna nienajlepiej się czuje…”, „Jak czuje się nienajlepiej, to chyba nie powinna jeść w Macu?”). Standard. Niestety, po 6.00 się impreza skończyła i trzeba było do domu jechać.
Sobota minęła mi na pisaniu referatu pokonferencyjnego. Długie to, ale i męczące. W sensie, że wiem, co chcę napisać, wydaje mi się to ciekawe, ale sporo tego jest, miejsca mało, a część rzeczy pisałam już w innych miejscach i dlatego to męczy.
No, ale dałam radę. Wysłałam to potem Paulinie, żeby przejrzała, bo termin nadsyłania mijał w niedzielę. Zazwyczaj sama sprawdzam, ale robię sobie kilka dni przerwy, żeby na świeżo spojrzeć na to. Tym razem czasu brakowało na takie rzeczy. SzynSzyl większość dnia poza domem, latał ze znajomymi.
Wieczorem zaś b4 u mnie. Miało być nas więcej, ale się powykruszali. A to pociąg uciekł, a to ktoś nie daje fizycznie rady, a to coś-tam… Ludzie są słabi :) Moja przyjaciółka Gacek (złego słowa o niej nie powiem) wpadła do mnie z Tomeczkami. SzynSzyl zadecydował, że nie wychodzi jednak, bo ma pociąg po 5 (potem zdecydował się na ten po 8) i woli nie. My posiedzieliśmy, posłuchaliśmy muzyki i już, w drogę.
W Utopii szaleństwo. Dawno już tłumów takich nie było. Nawet – uwaga – Pasyw się zjawił! A to już naprawdę Noc Żywych Trupów. Nie wiem czy zakaz wchodzenia poniżej 21 wciąż obowiązuje, bo byli też moi małonastoletni znajomi. Byli też dziennikarze – ze wszystkich przybyłych ocalała tylko trójka z Belgii. No i się zaczęło. Rozmawiałam z nimi chwilkę jeszcze potem przed kamerą (wolę tego chyba nie oglądać) oraz… oni ze mną ;) To było śmieszne nawet – taki wywiad wzajemny ;)
Jeden z owych dziennikarzy podrywał kilka osób. W tym i mnie próbował, choć wiedział. Ale ponoć „he’s into trannies”, więc to by trochę wyjaśniało jego zakusy na moje wtórne dziewictwo. Ostatecznie pokazywał mi nawet penisa w WC, ale uszanował moją wolę i nie naciskał na mnie. Za to na innych: a i owszem. A i skutecznie też ;) I wystarczy.
Ale nie tylko dlatego impreza była szalona. Muzycznie piękna. Monky naprawdę dał radę. Do domku dotarłam koło 8. SzynSzyla już nie było. Umówił się na kawę o 7.45 czy jakoś tak…
W niedzielę: kawa z Marcinem z Loczkami. Załatwiłam mu sesję zdjęciową do jakiejś reklamy EuroPride a poza tym miał być na b4ze, ale nie dotarł i dlatego chciał się zobaczyć. Pogadaliśmy chwilę w Wayne’s Coffee (on wybrał miejsce!), ale nie miał za dużo czasu. Miło go znów zobaczyć, bo dokładnie tego dnia był moją Miłością Dnia! Tak, tak, zgodził się :)
Potem spotkanie z Grzesiem, który w piątek dał radę się zjawić w Utopii, ale w sobotę odpadł przed… Już nie wspomnę o tym, że w piątek myśleliśmy, że Kalinie (z którą się zjawił jak i z Grzesiem drugim, ładnym chłopcem także) ukradli samochód! Ale okazało się, że go tylko… odholowali. Poszliśmy na spacerek, oglądaliśmy ładnych ludzi, śmialiśmy się. Jeden z obserwowanych przez nas ładnych chłopców nawet podszedł do nas i pytał czy coś się stało. Ale nie. Zapomniałam tylko powiedzieć: „Grzesiu by ci dał!” z wrażenia dla jego odwagi. Powstało także nowe powiedzenie: Śpieszmy się kochać chłopców, tak szybko wychodzą. Zapamiętać i zastosować!
Poszliśmy też na jedzenie do prawdziwej wietnamskiej knajpy. Kalina, jako rodowita Wietnamka, mogła ocenić i polecić. I to też zrobiła. A ja pierwszy raz jadłam pałeczkami płynną potrawę. Niełatwa to sztuka.
Poniedziałek zaczął się dość wcześnie – spotkanie w sprawie badania mediów. Mam wrażenie, że powoli udaje się nam to ułożyć i jakoś ogarnąć. Trudne to, ale dajemy radę. Rozmowa owocna. Znów jestem w grupie z Pauliną (która twierdzi, że jest hetero), więc jest okej. Nam się razem najlepiej pracuje.
Potem szybka wyprawa na UW, gdzie spotkanie Komisji Rekrutacyjnej się odbyło. Jestem jej członkiem, więc wiadomo. Okazało się, że pracy będzie jeszcze mniej niż przypuszczałem. W sumie: nie narzekam. Kasa za to chyba też jakaś będzie, więc okej :) Udało mi się porozmawiać potem z doktorem S a propos naszego badania dla Ernsta – a w zasadzie jego projektu… Prezentacja za jakiś czas, jego nie będzie, ale ja mogę spokojnie występować. Trochę stres, trochę radość. Będziemy to jeszcze konsultować i spotkamy się pewno raz czy dwa, ale teraz wszystko ode mnie zależy. Muszę się postarać. Chcę ten grant :)
W firmie współpracującej posiedziałem, porobiłem coś nawet i jestem z tego zadowolony. Krótkie spotkanie na Nowym Świecie i w drogę! Tym razem do Pauliny (która podkreśla, że jest hetero), bo zaprosiła nas na sushi. Kupiliśmy we trójkę (z Ewą jeszcze) składniki, ja kupiłem wódkę (chyba była moja kolej) i generalnie spędziliśmy miłe popołudnie/wieczór wspólnie. Nażarłam się tak strasznie, że w drodze do domu bałam się, że zarzygam tramwaj. Ale nie zrobiłam tego, bo gapiłam się na takiego pięknego chłopca, co ze mną jechał. I wstyd by mi było.
Dodaj komentarz