Pisanie blo, to duża odpowiedzialność. Za siebie, za blo, za czytelników, za słowo. Nie raz mi się za napisane tutaj rzeczy oberwało. A i do dziś – dla przykładu – Nowa Koalicja w samorządzie studenckim czasem wypomina mi napisane tutaj rzeczy. Przy okazji – pozdrawiam was. I wiem, że czasem się narażam i wiem, że czasem robię to celowo.
Ale do rzeczy.

Dobrze, że bardzo wysokie temperatury nie są z nami cały czas. Te kilka dni, kiedy słońce napierdalało jak głupie, gdy temperatura niepotrzebnie przekraczała 20 st. Celsjusza były dla mnie naprawdę męczące. Bo ja nie lubię lata. I wiem, że się narażam wielu osobom w ten sposób, ale nic na to nie poradzę. Lato to zupełnie nie moja pora roku i basta. Wolę już zimę, z dwojga złego. A najbardziej lubię późną jesień. Jest ciemnawo, zimnawo, wieje wiatr – tak, tak, to pogoda dla mnie.
Na szczęście – w firmie, z którą współpracuję dzieje się coś dziwnego – w budynku, w którym się znajduje jest zawsze chłodno. Więc na złość wszystkim i wszystkiemu, zamykamy okna. Żeby ciepło nie leciało do nas. I nie ma nawet air-condition w środku a i tak jest chłodno. Lubię to! Czasem aż mi się nie chciało wychodzić ze środka, jak na złość. Trochę mnie tylko ta temperatura martwi z powodu owadów. W sensie, że najpierw trochę powodzi, teraz ciepło, sucho… Więc od razu wiadomo, że będzie więcej latającego gówna. No, trudno. To na złość tym, którzy mówią, że lato jest super. Niech was zagryzą komary.

Jeszcze we wtorek postanowiłam zrobić zakupy w Carrefour. Ale takie na Maksa duże, że potem musiałam taxi do domu wracać :) Ale inaczej nie dałabym rady. To są te nieliczne momenty, kiedy myślę, że posiadanie automobilu i prawa jazdy jest jednak przydatne. Ale to nieliczne chwile.
Z zakupami dotarłam do domu i zakopałam się w badaniu mediów.
Okej, czas coś o tym powiedzieć. Wczoraj dokładnie wyszedł raport z poprzednich dwóch tygodni. Przygotowanie go było dla nas ważne z dwóch powodów: po pierwsze – bo to fajne i pomysł taki był od razu, żeby co tydzień/co dwa puszczać coś w świat a po drugie – bo baliśmy się, że nam zamkną projekt, jak się okaże, że nie potrafimy czegoś, za przeproszeniem, wyprodukować. Więc udało się. Zamieszania z tym było co niemiara. Ale mówię teraz na poważnie. Poprawianie najpierw błędów technicznych, potem błędów merytorycznych a potem znów technicznych zajęło nam sporo czasu i nerwów. Łącznie z odbieraniem telefonów o północy czy maili o 2:34. Było ciężko, naprawdę.
Problem polega na tym, że to badanie pilotażowe i do tego bezprecedensowe. W sensie, że nie ma gotowego narzędzia, tylko wszystko musimy sami wypracować. Powiem więcej: pierwsze dwa tygodnie poświęciliśmy głównie na to, żeby zmienić nasze pre-koncepcje. Ja wiem, że w zasadzie to nie ma znaczenia dla raportu końcowego, który ma być po prostu dobry i odporny na krytykę. Ale chcę tylko powiedzieć, że ta fala komentarzy, jaka się przelała w sieci po publikacji jest trochę bezsensu. Bo przecież całej metodologii badania nikt jeszcze poza nami nie widział – a to dlatego, że jej publikacja zajęłaby więcej stron niż sam raport tygodniowy. A nam chodziło raczej o upublicznienie czegoś, co dawałoby obraz naszych wyników z ostatnich dwóch tygodni. Z reszty na pewno „wytłumaczymy się” w raporcie końcowym, który podsumowywać będzie całą akcję. To, co okazało się ciekawe w komentarzach do badania (po tym, jak opublikowała je „Gazeta Wyborcza”) to dwie rzeczy:
– musimy lekko zmienić sposób prezentacji danych, bo aktualny może się wydawać mało czytelny,
– Kataryna wie, że jestem Jej Perfekcyjnością i że biorę udział w badaniu.
W sumie to drugie mnie bardziej zdziwiło. No bo skąd ona to wie? Nie sądzę, żebyśmy znali się na żywo czy coś. Oczywiście, nie jest to dla mnie powód do wstydu – co to, to nie. Au contraire, uważam, że publikując prace naukowe i posługując się tym imieniem, walczę o uprawomocnienie go w sferze publicznej. A skoro imienia, to i siebie samej, co nie? Tak mi się wydaje.

Skoro już zaś o „Gazecie Wyborczej” mowa, to mogę chyba zdradzić, że napisał do mnie vicenaczelny tejże z pytaniem czy zechcę mu udzielić wywiadu. Nie wiem w sumie czego miałby dotyczyć i w ogóle, ale odkąd nabrałam do niego dużo szacunku po konferencji „Wolność polskiego geja i polskiej lesbijki” (nie to, żebym wcześniej nie szanowała – po prostu miałam okazję posłuchać go na żywo pierwszy raz), to zgodziłam się bez chwili wahania. A jak będę wiedzieć, co i jak, to dam znać.

Środa minęła dość szybko. Dużo pisania tego dnia, bo musiałam się wziąć na poważnie za jedną ze zleconych prac, niestety. Na szczęście jednak – wszystkie są na finiszu i mam nadzieję, że z końcem lipca uwolnię się od ich ciężaru a zarazem przybędzie mi odpowiednia ilość kasy za nie :)
Wieczorem zaś – impreza. To było do przewidzenia. W sensie, że tydzień po takim fajnym evencie, jakim było „Suck My Discoteque” przedbożociałowe, teraz będzie gorzej. I było, zaiste. W sensie, że wszystko fajnie, bar działa, muzyka gra (brawo, Moondeck), wszystko jest… poza ludźmi. Ich brak. Jednak – i powtórzę to utyskiwanie, które mi się zdarzało – ludzie nie potrafią się już bawić poza weekendami. Słabo, słabo. Ja potrafię. Na dowód, zabrałam ze sobą Marcina z Loczkami z jego kolegą, moją przyjaciółkę Gacek. Na miejscu spotkaliśmy jeszcze Damiana.be, Burgesa, Tadka, Tomeczka i Pawła. I w zasadzie niewiele więcej osób było. Heterotrójka się zjawiła (ten Igor, kilka kg mniej i byłoby naprawdę ciastko z niego). No, ale ja wiem, on hetero, hetero. Tak, tak.
Dlatego z Utopii zmyliśmy się dość szybko i – zaliczając po drodze McD – wpadliśmy do mnie. W sensie, że ja, Tomeczek, Paweł, Loczek i jego współlokator (czy raczej: land-lord). Niestety, długo nie siedzieli. A szkoda, bo alkoholu było w bród. Tak czy owak – gdy jechaliśmy do mnie, zastanawiałam się, jak bardzo wkurzeni będą współlokatorzy następnego dnia za nieplanowany ponadwymiarowy hałas w nocy. Piotr ledwo go jednak zauważył (on to ma jednak sen…) a Michał przyjął dość dobrze. Więc nie ma co narzekać. Goście wyszli o 4:30 a ja o 8:00 byłam już na nogach. Prawie trzeźwa.

Wiadomo, że po takiej imprezie nienajłatwiej mija kolejny dzień. Zwłaszcza, jeśli ustawi się go dość intensywnym. Zaczęło się od fryzjera. Poszłam, nie spóźniłam się, dałam radę. Wyszłam z bardzo krótkimi włosami. Ale jak lato, to mogę sobie pozwolić. Następnym razem nie będzie tak radykalnie ;)
Potem krótki dyżur w znajomej firmie (zdrzemnęłam się 15 minut!) i można ruszać dalej.
Najpierw spotkałam się z Sebastianem-Arkiem. Kopę lat się nie widzieliśmy, ale skoro wrócił już z tej Wielkiej Brytanii, to czas najwyższy. Spotkanie przebiegało w miłej atmosferze. Powiedzieć „przebiegało” to dobre określenie, bowiem wykorzystałam Sebastiana i pobiegał ze mną po UW ;) Zjedliśmy też obiad w Hula Kula. Średnio smaczny, dość drogi. Ale co tam, czasem trzeba. Sebastian, oczywiście, miał dla mnie prezenty. Piękna torebka i pasek – w kolorze fioletowym (czy raczej fiołkowym) oraz kilka kosmetyków z firmy – wiadomo – l’Oreal. Było bardzo miło i padło – jak zwykle – pytanie o to, kiedy będzie Floor-Sitting Party.
Więc ja mogę zdradzić ten sekret tu i teraz. F-SP będzie dopiero w październiku. Zaczynają się wakacje, a w wakacje tego typu rzeczy nie wychodzą. Za bardzo są wszyscy rozjechani i nauczony doświadczeniem wiem, że to nie ma sensu. Za to – zapowiadam to już teraz – na pewno 17 lipca będzie duża impreza u mnie poparadowo-przedutopijna :) Więc spodziewajcie się zaproszeń na początku lipca.

Drugie spotkanie w czwartek: Adrian. Też już jakiś czas się nie widzieliśmy. Lubię te z nim pogawędki, bo on mentalnie strasznie jeszcze młody i wszystko przed nim :) W sensie, że właśnie jest w swoim pierwszym związku. I do tego na odległość. Któż z nas nie był w związku na odległość niechaj pierwszy rzuci kamień! No, więc ja rzucić nie mogłam ;) Ale za to pogadać z nim – i owszem. Poza tym twierdził, że mi wisi jakąś kawę. A kawy, jak wiadomo, nie odmawiam nigdy.
(Chyba, że jestem na megazatruciu alkoholem – wtedy i tylko wtedy nie mam ochoty na kawę.)

W moje ręce tego dnia wpadł „Traktor Królewski” – to taka gazeta wydawana przez i dla studentów na Trakcie Królewskim. Bardzo ciekawa inicjatywa, której kibicuję już jakiś czas i której kolejnych realizatorów udaje mi się poznać przypadkiem lub nie. I w tymże traktorze co znajduję? Swój tekst. Jakiś czas temu prosili mnie o napisanie takowego i ja się podjęłam, napisałam i puścili. Co ciekawe, puścili jako otwierający – na trzeciej stronie. Za wyróżnienie – dziękuję. Tekst, ma się rozumieć, o LGBTQ. Pytali mnie o to, jakie są sprawy ważne dla środowiska na UW. Nie jestem sędzią ostatecznym w tej sprawie, ale coś tam napisać mogę. Oparłam się głównie o to, że samorząd (moja ulubiona Nowa Koalicja) nie chce o gejach i lesbijkach pisać w dorocznym Raporcie Studenckim dla Senatu UW. I o tym jest ten tekst. Jeśli nie drogą formalną, to wszelkimi innymi studenci, wykładowcy, wszyscy dowiedzieć się muszą o co chodzi, jakie są to sprawy i co przydałoby się zmienić. A – wydaje mi się – środki do tego, by powiedzieć, że władze Samorządu Studentów UW mają te sprawy w dupie, mam chyba niezłe.

Piątek spokojny w firmie współpracującej. Sporo czasu sama siedziałam, a wtedy się zawsze lepiej myśli, pracuje, robi, prawda? Zwłaszcza jak w perspektywie jest miłe spotkanie. A takowe rzeczywiście było – z Marcinkiem. Umówiliśmy się, że zapraszam go na obiad. No co? Nie mogę?
Dzień był totalnie gorący. Ale totalnie. Że się żar leje z nieba a „słońce przeszło dzisiaj samo siebie”. Zastanawialiśmy się chwilkę gdzie na ten obiad iść. I na co padło? Na Utopię. W sumie to jeszcze nigdy tam nie jadłem, zmienił się im ostatnio kucharz… Więc czemu nie? Poszliśmy. Rzeczywiście, kucharz jest nowy. Kubuś, który akurat na barze pracował okazał się bardzo zaskoczony tym, że chcemy coś zjeść. W sensie, że ja wiem, nigdy mi się to nie zdarzało ;) Ale podano nam bardzo dobry makaron z kurczakiem i szpinakiem. Marcinek zachwycony. Ja w sumie też jestem na tak – tym bardziej, że makaron jadam teraz może raz w miesiącu. Pogadaliśmy, pośmialiśmy się. Marcinek ma miesiąc bez alkoholu nadal a kusiło go, żeby piwo wziąć. Dobrze, że byłam obok ;) Potem poszliśmy na kawę do Wayne’s Coffee w Złotych Kutasach. Że niby Marcinek zaprasza. Ale że znają mnie tam, to nawet za jedną nie zapłaciliśmy całej kwoty, że o drugiej nie wspominam ;)
Za to stała się rzecz niemiła – Marcinek wykasował jedno zdjęcie z mojego telefonu. Byłam naprawdę w megaszoku. W sensie, że nigdy nikt tego nie robi, nigdy nikomu nie daję na tak długo telefonu do ręki, bo wiem, że niektórych świerzbi, żeby usuwać ale przecież Marcinkowi ufam. A poza tym, zawsze jak prosił, usuwałam zdjęcia. Albo pertraktowałam i prośbę swoją wycofywał. Do tej pory nie mogę zrozumieć jak mógł to zrobić. Bo to nie chodzi o to (przedstawiające jego) zdjęcie, ale o sak fakt usunięcia. W tzw. międzyczasie jeszcze małe zakupki w H&M zrobiliśmy. Kupiliśmy sobie buty, po wystaniu w megakolejce.

Bardzo ładna za to była wieczorna impreza w Utopii. Revival, czego nigdy nie ukrywałam, nie należy do moich ulubionych wieczorów. W sensie, że wolę sobotę. Ale tym razem (nie pierwszy raz) Sin dał radę. Ładnie było. I ładni chłopcy. I szaleństwo. Ala pstrykająca sobie zdjęcia z obcymi kobietami, moja przyjaciółka Gacek w krótkich spodenkach no i ja zaczepiająca niejakiego Kubę. Ładny chłopiec, naprawdę. Młody, jeszcze ma problemy z cerą, ale poza tym – jak się patrzy. No, poza tym, że nie potrafił odpowiedzieć na proste pytanie: „A powiedz mi, Kubuś, czemu ty się dzisiaj tak naćpałeś?”, które zadałam mu, gdy zaprosiłam go do baru na VIPie. No, szkoda. Noc bardzo udana!
Nie zapowiadała nawet jednak w połowie tego, co działo się kolejnej nocy. Niestety ;) Residents Night gromadzi Hugo, Nobisa i Moondeckową w jednym miejscu i czasie. I jest megaszaleństwo. Pięknie, pięknie grali! Wszyscy po kolei, dzięki bogu! Dużo ludzi, mnóstwo znajomych, litry alkoholu, szaleństwo na parkiecie… I moje hasło wykrzyczane do Damiana.be i Grzesia (chyba tylko do nich…): „Bierz na mój rachunek!”. A i sama stawiałam. Jednak jak wypiję coś to się rozrzutna robię… Potem miałam za swoje przy płaceniu, ale co mi tam. Raz się żyje, a pieniądze są po to, by je wydawać!
Po całej imprezie jeszcze kebaba zaliczyłam z Damianem.be i jego koleżanką. Nie wiem, która dokładnie godzina była jak wróciłam do domu. Podejrzewam, że po 8, ale Michał twierdzi, że jeszcze po 10.00 latałam po mieszkaniu. Nie wiem, może. Nieważne, ważne, że było szaleństwo i że impreza jest moim życiem.

Oczywiście, nie tylko impreza mi zajęła weekend! Co to, to nie! Zrobiłam m.in. podsumowanie pracy doktoranta. Okazuje się, że raz do roku, do 25 czerwca musimy coś takiego dostarczyć. I ja, oczywiście, obowiązku tego chcę dopełnić. Najgorzej, że wymagają ode mnie pisemnych potwierdzeń złożenia tekstów do druku. No więc muszę powyciągać to od organizatorów różnych konferencji. Ale dam radę, dam radę!
Jeśli już o formalnościach mowa, to – wyprzedzając trochę bieg wydarzeń – w środę byłam w sekretariacie załatwić delegacje. Żeby je rozliczyli i mi kasę zwrócili. Okazuje się, że jest problem. Nie wiem czemu jedna z uczelni uparła się, że jak kasę dostaje ode mnie, to nie może faktury na UW wystawić. Dziwne to, bo nikt inny z tym problemu nie ma. Nieważne, ważne, że znalazło się rozwiązanie. Skomplikowane, ale jednak. Muszę raz jeszcze przelać im 200 zł, poprosić o fakturę a potem skierować do nich pismo o podwójnej wpłacie i poprosić o zwrot jednej. Potem z fakturą zjawię się w sekretariacie swoim i pani zrobi jakieś czary-mary, żeby mi tę fakturę uznano i na jej podstawie oddano mi kasę. Skomplikowane, ale ma zadziałać. Ile to się trzeba narobić, żeby kasę dostać jakąś. Ale w sumie – dobrze, dobrze. To chodzi o pieniądze publiczne, więc każda złotówka musi być transparentna. A podatnikom dziękuję za pomoc w pracy naukowej :)

W poniedziałek rano, jak zwykle, spotkanie w sprawie badania mediów. Ciśnienie straszne, żeby cokolwiek opublikować już, bo nas Fundacja zabije. No to dobra, damy radę. Co prawda potem będziemy nadganiać ten weekend, ale co tam. Czasem trzeba, dla dobra sprawy. No i chyba jasnym jest, że prawie na pewno będzie druga tura, co wydłuża czas pracy nad tymi danymi, niestety. Ciekawa jestem, swoją drogą, jak wyglądać będzie przedwyborcza sobota i wyborcza niedziela w TVP. Bo, pamiętajmy, jest cisza wyborcza. Ale to się zobaczy. Potem będziemy się męczyć z końcowym raportem też… Eh, szkoda gadać.
W poniedziałek jeszcze wieczorem z Pauliną odwiedziliśmy Instytut Francuski. Tam ważne wydarzenie: spotkanie poświęcone Bataille’owi. Miało być ciekawie i nie było tak źle, prawdę mówiąc. Jasne, odchodziło tradycyjne intelektualne klepanie się po cipkach, ale to już standard i mnie to nie dziwi. Zdziwiło mnie za to przybyłe środowisko. Bardzo offowe i zupełnie nam nieznane. No, poza jednym chłopcem, który kiedyś nawet mnie w Utopii podrywał. To, co prawda, było dawno temu, ale było. No i właśnie to środowisko, zupełnie nam nieznane, słuchało o Bataille’u i rozumiało nawet niektóre hermetyczne żarty. Ciekawe, naprawdę. To nowe, jak dla mnie, tereny do zasiedlenia. Ruszamy na misję kolonizatorską!
Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy – dla równowagi – McD nie zaliczyli ;) Muszę z tym skończyć!

Wieczorem zaś pracowałam nad prezentacją dla Ernst&Young. A w zasadzie na razie dla współpracującego ze mną doktora. Musi zobaczyć, ocenić, podzielić się uwagami. A ja musze dać mu czas na to, żeby się z tym zapoznał. Prezentacja – w ostatni poniedziałek czerwca. A kilka dni później, dokładnie 1 lipca, ogłoszenie wyników. Prezentacja jest ważna, bo od niej zależy ostatecznie czy dostanę/dostaniemy grant czy nie. A ja bym bardzo, bardzo chciała. I tu nawet nie chodzi o kasę jako taką, bardziej mi zależy na tym, żeby jednak mieć coś na koncie. W sensie, żeby mi umożliwiono zrobienie badania, oceniono potem jego wyniki i w ten sposób jakoś uprawomocniono mnie. Pamiętajmy, że każda praca, każda publikacja to kolejna „cegiełka” w drodze do uzyskania jakiejś pozycji w świecie naukowym.

We wtorek miałam okazję się wyspać… Ale nie, nie można. Poszłam z Michałem do lekarza. Zarejestrowaliśmy się jakoś po 7.30 ale na „po 11.15”, więc czasu trochę było. Poszliśmy do Carrefoura na zakupy, potem jeszcze miałam czas, żeby w domu cokolwiek ogarnąć w życiu. Bo choć tydzień zapowiadał się spokojny, to wcale taki nie jest. U lekarza wizyta nie trwała za długo. Ale pani doktor ostatecznie potwierdziła to, co przypuszczałam. W sensie, że dała mi skierowanie na kolonoskopię. Zacytuję wikipedię: „Kolonoskopia – metoda badania dolnego odcinka przewodu pokarmowego polegająca na oglądaniu wnętrza jelita grubego. Polega ono na wprowadzeniu przez odbyt specjalnego wziernika zakończonego kamerą i przesłaniu obrazu na zewnątrz. Do tego celu służy giętki instrument zwany kolonoskopem, który jest zbudowany podobnie jak fiberoskop służący do diagnostyki górnego odcinka przewodu pokarmowego. Podczas kolonoskopii możliwe jest też pobieranie wycinków błony śluzowej jelita grubego do badań histopatologicznych, a także wykonywanie drobnych zabiegów”. Pani doktor podkreślała, że MUSZĘ koniecznie wziąć do tego znieczulenie, nawet gdyby trzeba było dopłacić za to. Bo inaczej może być naprawdę źle…
Nie ma to jak pozytywne nastawienie. A powód badania? No, nadal krwawienie z odbytu.

Wieczorem wpadł do mnie Marcinek. Bo okazało się, że jedna osoba z badania odpadła. I zaproponowałam jego w zamian. Teraz musiałam go przeszkolić, pokazać co i jak. Trochę to zajęło, bo – wbrew temu co myślą nasi krytycy – to naprawdę trudna sprawa i skomplikowane badanie. I niech nikt mi nie wyskakuje z argumentem, że jesteśmy stronniczy i nieobiektywni, bo nauki społeczne mierzyły się z tymi zarzutami w XIX wieku.
No, więc Marcinka uczyłam – jeszcze potem do mnie kolejnego dnia wpadł, żeby popróbować „pod moim okiem”. Dla mnie oczywiście widzenie go to wielka radość zawsze, bez względu na okoliczności i powód.
A skoro o Marcinku mowa, to się okazuje, że moja mama była bardzo zaskoczona, gdy jej przez telefon powiedziałam, że z nim na wesele przyjeżdżam. Zaskoczyła mnie swoim zaskoczeniem – przeszliśmy tę rozmowę, gdy byłam ostatnio w domu rodzinnym i myślałam, że to już jest okej. Ale nie. „Zastanów się jeszcze.”, „Nic o tym nie wiedziałam”. I tym podobne. No, trochę mnie to wręcz wkurzyło. Ale oczywiście nie zmienia to mojej decyzji. Nie pojadę na wesele, na którym nie chcę być, sama. Nie chcę się tam nudzić. Nie chcę rozmawiać z obecnymi tam ludźmi. Nie chcę udawać, że się dobrze bawię. Marcinek zaś zapewni mi miłe towarzystwo i autentycznie dobrą zabawę. Dlatego pojedzie ze mną. Albo nie pojadę.

Środa zaczęła się na ostro. Sprawa przed Wojewódzkim Sądem Administracyjnym ze skargi Walnego Zebrania Studentów Instytut Dziennikarstwa UW na decyzję Prorektory UW o uchyleniu postępowania odwoławczego wszczętego wnioskiem tegoż Walnego. Na rozprawie: ja, Paweł S i jakaś starsza pani. Od Rektory nikogo. Okazało się, że Zarząd z dziennikarstwa też zaprosili, ale też nikt się nie zjawił. Sprawa krótka, choć zaczęła się z opóźnieniem. Sędzia przypomniała o co chodzi, zapytała czy mam coś do powiedzenia, ja podtrzymałam skargę i tyle. Wyszliśmy, bo narada. Wyrok w imieniu RP: skarga została oddalona. Sąd powołał się w ustnym uzasadnieniu na poprzedni wyrok w tej sprawie (to przez niego Rektora musiała jeszcze raz dokonać ponownego rozpatrzenia sprawy, które umorzyła i które potoczyło się dalej aż zakończyło się właśnie na tej rozprawie), bo uważa, że podmiotem w tej sprawie jest nie organ samorządu studentów jednostki a samorząd studentów jednostki. To ważne. Bo organ reprezentować się może (np. poprzez przewodniczącego) sam a samorząd jednostki reprezentuje wyznaczony do tego organ (w tym przypadku – zarząd).
Ale to rodzi dziwną sytuację. Skoro Walne jest w konflikcie z Zarządem i dzieje się coś wbrew walnemu a na korzyść Zarządu, to jednym, który mógłby coś zrobić, jest Zarząd. Co jest bez sensu. Jasne, niby Walne może związać Zarząd jakąś instrukcją (jak Parlament Studentów UW związać może duży Zarząd uczelni), ale co na przykład w przypadku takiego konfliktu na linii Komisja Rewizyjna – Zarząd główny? Komisja nie może związać, więc pozostawałaby bezradna. Bez sensu.
Zastanawiam się nad skargą kasacyjną. O to pytała mnie owa starsza pani – jak się okazało, dziennikarka „Rzeczpospolitej”. Na razie złożyłam wniosek o pisemne uzasadnienie wyroku. Dopiero wówczas mam 30 dni na skargę kasacyjną. Termin rozpatrywania sprawy: od 12 do 20 miesięcy…

Zaliczyłam potem sekretariat Socjologii (o czym już wspomniałam), a potem dyżur w firmie odbyłam. Potem jeszcze kilka dyżurów pracowników naukowych zaliczyłam (żeby wpisy niezbędne dostać) i powróciłam do domu, gdzie zaraz zjawił się Marcinek.
Skoro zaś mowa o ładnych chłopcach była, to chciałabym powiedzieć, że udało mi się ostatecznie wypracować hierarchię chłopców. W sensie, że często opisuję ich różnymi sformułowaniami i teraz udało mi się ułożyć ich jakoś od góry do dołu. Na samej górze jest kategoria „dałabym mu”, nieco niżej „z łóżka by nie wygonił”, jeszcze niżej „ładny, ale nie w moim typie”, dużo niżej jest „nie, nie” a na samym dole „o kurwa mać!” I tu się jakoś wszyscy pomieszczą, dla każdego znajdzie się miejsce. Oczywiście moje ulubione są dwie pierwsze kategorie :)

Skoro zaś środa, to impreza w Utopii. Podobnie jak tydzień wcześniej. Ludzi bardzo mało. Czemu, powiedzcie: czemu?! Kiedyś imprezy były takie fajne… Są wakacje, na boga! Eh… Szkoda gadać.

Czwartek za to był jednym z najbardziej męczących dni w historii. Naprawdę.
Wstałam dość wcześnie, dotarłam po 10.00 do zaprzyjaźnionej firmy, gdzie siedziałam do 15.30. A potem – niemalże bez przerwy – popierdalałam :) Najpierw na spotkanie z doktorem, który oceniał prezentację przygotowaną przeze mnie w poniedziałek dla Ernsta (jest okej, dodam ze 2 slajdy), potem spotkanie z Robertem. Dobrze wyglądał, jak zawsze. Nie wiem jak on to robi, że jest taki szczupły. Ale! Mam wrażenie, że z wiekiem się coraz bardziej przegina :) To dobrze! Niech upada heteronorma! Spacer wspólny dobrze mi zrobił. Nie ma to, jak przebywać z ładnymi chłopcami. Zawsze sobie to cenię!
Odprowadził mnie pod Dom Spotkań z Historią, gdzie czekał już… Pasyw. Tak, tak, on jednak żyje. Wysłałam mu jakiś czas temu zaproszenie z Google Calendar na spektakl „186 stopni” o Mauthausen i potwierdził. Ale prawdę mówiąc, nie spodziewałam się, że przyjdzie. Przyszła potem też Paulina, spóźniona. Spektakl… No było okej. Momentami, co potem ktoś słusznie zauważył, tracili naszą uwagę. A to niedobrze. Tym bardziej, że ja zmęczona i w dusznym, ciemnym, ciepłym pomieszczeniu… usypiałam ;) Co nie zmienia faktu, że spotkanie miłe. A Pasyw dobrze wyglądał. Chociaż, i to pół-żartem, pół-serio, mam wrażenie, że ma coraz bardziej pasywne rowery, na których jeździ :)
Kolejny punkt dnia – spotkanie z Kacperkiem. Ponieważ głodna byłam, wyciągnęłam go do McD na małe co-nieco kolacyjne. Skusił się na lody, ja zjadłam więcej :) Niemniej, spotkanie miłe, bo Kacperek – mimo włosów na klacie – wygląda nadal i cały czas młodo. Nie wiem jak on to robi. To znaczy… stary nie jest, bo przecież dopiero maturę zdał :) Niemniej jednak, wygląda młodo. I mam nadzieję, że jeszcze przed jego wyjazdem do Holandii, gdzie się na studia dostał, dane nam będzie zobaczyć się z raz czy dwa. I z jego chłopcem/znajomym/b.s.p.s. także. Byli w sobotę w Utopii, ale jakoś tak przelotem się widzieliśmy, że aż szkoda o tym wspominać.
Dużo pochodziliśmy, naprawdę dużo. Na tyle, że jak wróciłam do domu, byłam po całym dniu padnięta na maksa, położyłam się w ubraniu i tak usnęłam… Sześciogodzinne spacery bywają męczące ;)

Tak jak pisanie blo, co ma 24 tys. znaków.

Wypowiedz się! Skomentuj!