Tym razem mam naprawdę dobre wyjaśnienie, jeśli idzie o niepisanie blo! Ale to w trakcie wyjdzie, więc nie uprzedzając faktów – zaczynamy relację z tego, co się wydarzyło, wydarzyć miało lub niw wydarzyło a spodziewane było.
Zacząć muszę aż 10 maja, więc dawno, dawno temu. Tego właśnie dnia poproszono mnie o poprowadzenie debaty dotyczącej tabloidyzacji mediów. No, debatki – powiedzmy. Ze względu na małą liczbę osób przybyłych. Byli co prawda prelegenci, bardzo fajnie mówili, ciekawe rzeczy przekazali… ale debaty z publicznością za bardzo nie było. Raz, że dość dużo mówili – ale to im wybaczam, bo mogli się spodziewać braku pytań przy tak małej liczebności widowni a dwa, że rzeczywiście chyba nie byli ludzie tak chętni do zadawania pytań. Swoją drogą, co trzeba podkreślić, naprawdę ciekawe rzeczy mówili. Może nie ze wszystkim się zgadzam (bo nie muszę przecież), ale to, co mówili, ciekawe.
Po debacie zjadłem obiad w Ceprowni. A ze mną dwaj członkowie władz Samorządu Studentów UW z zaprzyjaźnionego „obozu”. I dobrze, że tam byli, bo Paweł mi uświadomił, że nie mogę pić wina do obiadu. Skoro miesiąc bez alkoholu trwa… A trwał wówczas, trwał. Zmęczenie i chęć zjedzenia czegoś dobrego sprawiły, że prawie się zapomniałam. A dobre, przyznaję, było. Musieliśmy się posilić przed posiedzeniem Parlamentu Studentów UW. Oczywiście, zaplanowano na nim także odłożone głosowanie nad odwołaniem Marszałka Parlamentu Studentów UW. I oczywiście Nowa Koalicja się tym razem zmobilizowała i zagłosowała licznie i przeciw. Skutek zamierzony odnieśli – Marszałek PS UW został. Trochę mnie to martwi, bo to naprawdę niedobrze dla Samorządu Studentów UW. Już pomijam fakt, że źle prowadzi obrady, ale nie dopuszcza nas nawet do dokumentów za bardzo. Jest to, oczywiście, formalnie możliwe ale praktycznie bardzo utrudnione. Martwi mnie to. Tym bardziej, że posiedzenie, o którym mowa, dowiodło tego, że źle się dzieje w Samorządzie Studentów UW. Zmiana Regulaminu Samorządu Studentów UW, którą głosowano na ostatnim nadzwyczajnym posiedzeniu PS UW była absolutnie i całkowicie nielegalna. Nie tylko posiedzenie odbyło się niezgodnie z prawem – bo wniosku nigdy nikt o takowe nie złożył, ale i wniosek głosowany był bezzasadnie – bo nikt nigdy takowego wniosku nie złożył. Więc na posiedzeniu, którego nie powinno być głosowaliśmy wniosek, którego nikt nigdy nie złożył. Sprytne, nie? A że wniosek głupi i przeszedł… Szkoda gadać. To jednak na poprzednim posiedzeniu – tym razem było sprawozdanie Komisji Rewizyjnej Samorządu Studentów UW, w której mam przyjemność i zaszczyt zasiadać. Sprawozdanie krótkie, więc i nie było za wiele pytań. Za to kilka prztyczków, ma się rozumieć. Czepiono się tego, że przedstawiam się za każdym razem na mównicy „sympatyk Klubu Parlamentarnego Evolucja” i że to może oznaczać, że nie jestem bezstronny – i o to pytano przewodniczącego komisji. Bardzo śmieszne – ja? Akurat Klub Parlamentarny Evolucja wie, że jest inaczej. Że krytykuję ich, jeśli trzeba i że – gdy byłam jego członkinią – gdy trzeba było, głosowałam inaczej niż chciał klub. Bo ja jestem dość niezależną osobą. Pytanie Przewodniczącego Komisji Rewizyjnej o coś takiego jest bez sensu, bo on sam jest na stronie internetowej innego klubu parlamentarnego wpisany jako sympatyk czy tam współpracownik. Nie ma też sensu udawać, że nie lubię tego klubu, skoro go lubię, prawda?
No i oburzyłam się, bo okazuje się, że – chyba pierwszy raz w historii UW, a na pewno pierwszy raz od kilku lat – dostęp do uchwał Zarządu Samorządu Studentów UW będzie reglamentowany. Teraz trzeba złożyć wniosek pisemny (!) o taką uchwałę i dostaje się ją po 14 dniach. Nie wiem skąd ten pomysł… To znaczy wiem: bo dokumentów brakuje i 14 dni to dobry czas na to, żeby je „znaleźć” i ukryć to, że ich nie było. Proste. Załamuje mnie ta samorządowa sytuacja. W sensie, że dzieje się naprawdę źle i niewiele mogę zrobić. Bo jasne, mogę zwrócić się do Rektory UW z pismem, że cała ta zmiana była niezgodna z prawem – i tak było. I ona może nawet to by wiedziała, ale i tak niczego nie zrobi. Bo 1) jest niepisana zasada, że Rektora UW nie przeszkadza Samorządowi Studentów UW oraz 2) nie lubi mnie i pewno dla zasady nie przyznałaby mi racji :) No, taka prawda. Dostałam – przy okazji – informację z sądu, że 16 czerwca jest posiedzenie w sprawie Walne Zebranie Studentów Instytutu Dziennikarstwa UW (ja) vs. Decyzja Rektory UW. Zobaczymy.
Po posiedzeniu wpadłam na chwilkę ze wszystkimi do Bistro. Oni tam pić chcieli, ale ja nie miałam czasu ani możliwości, żeby z nimi siedzieć.

We wtorek pojechałam na zajęcia specjalizacyjne. Przyjeżdżam na czas i czekam, czekam, czekam… Razem z innymi studentami. A tej nie ma i nie ma. Minęło 15 minut, to myślę sobie: spadam. Nie będę kwitnąć jak debilka. Okazało się, że prowadząca się spóźniła i ostatecznie przybyła. Trudno, jej strata. Ja daję jej 15 minut – chyba, że mam jakiś sygnał pewny, że się więcej spóźni czy coś. Problem to o tyle, że tydzień później okazało się, że jej nie ma, bo ma urlop, w kolejnym tygodniu ja idę na spotkanie z Dziekaną Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UW a jeszcze tydzień później – jestem we Wrocławiu na konferencji… Więc nie dam rady się zjawić na zajęciach już do końca roku. Mam nadzieję, że nie będzie robiła problemów?
Dodatkowo okazało się, że nie pójdę przez to na dyżur do jednej profesory… No bo musiałabym czekać ze dwie godziny na to. Nie ma sensu. Więc po dyżurze wakacyjnym, dotarłam na korki. Łatwo poszło, kasa przyszła ;) Powoli się kończy czas korkowania, więc będę miała chociaż tę godzinę więcej dla siebie we wtorki. Alleluja. Wieczorem wpadł do mnie Marcinek. Jak zawsze, narzekał, że źle wygląda, ale ja uważam, że bez względu na to, co robi, wygląda dobrze. I nie mówię/piszę tak dlatego, że tak wypada, robię komuś na złość czy coś. Ja po prostu naprawdę tak uważam. Że jest piękny. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, poopowiadał mi trochę. Ale jakoś tak dziwnie… Na naszym następnym spotkaniu, kilka dni później doszłam do wniosku, że tracimy kontakt. Zapytałam go o to SMSowo i przyznał mi rację. Tracimy. To mnie chyba najbardziej smuci. Bo jak jestem z nim, to mam ochotę słuchać go bez przerwy, zadawać pytania, męczyć, podważać… Ale nie robię tego. Wolę, żeby czuł się swobodnie, mówił, opowiadał, wchodził w każdą historię tylko tak głęboko, jak uważa za stosowne. Poza tym nie chcę zajmować czasu swoim mówieniem.
Miło, że posiedział. Wypił trochę :) I dobrze!

Środa minęła jak z bicza trzasnął. Najpierw dyżur, skrócony z powodu spotkania badawczego a potem pisanie pracy w domu. Ciężka robota. Oczywiście, to badanie mediów jest bardzo ciekawe, jest dużym wyzwaniem i w ogóle… Ale jest też w chuj męczące. Codzienne oglądanie, ustalanie, doprecyzowywanie – po prosu mamy z tym trzy światy. Kłócimy się czasem o to, czy liczyć komuś do „czasu prezentacji kandydata” to, że w materiale o sytuacji pogodowej ktoś się pojawił przez sekundę oraz czy jeśli w takim materiale ktoś z przeciwnego obozu coś powie, to ma to znaczenie… Duperele, ale tak właśnie wygląda nauka :) Mam nadzieję, że to, co z tego powstanie, będzie fajne. Mamy założenie, żeby od niedługo zacząć robić cotygodniowe konferencje prasowe, na których opowiadamy o wynikach. Pomysł strasznie fajny, bo i od razu spowodować może jakąś reakcję – a poza tym wyniki mogą okazać się ciekawe dla mediów i dla ludzi. Więc jestem na tak. Niemniej, robota, którą trzeba zrobić, musi zostać zrobiona. I dziesiątki maili wysłane codziennie. Tragedia.

Nie mam kiedy iść na zakupy. Jestem absolutnie i całkowicie zakopana robotą. I to mam na myśli zakupy spożywcze – żeby mieć coś do jedzenia… Dlatego w czwartek poszłam za raz po otwarciu Carrefoura. Jak to dobrze, że już od 8.30 można robić zakupy :)
A po południu zaliczyłam posiedzenie Rady Samorządu Doktorantów UW. Nie będę wypowiadać się na temat tego, co tam widziałam. Tragedia. Zero porządku, zero protokołu, zero spisania uchwał… Ludzie jakby przyszli do kawiarni się spotkać. Ja rozumiem, że luźna atmosfera też jest wartością i doceniam to, naprawdę. Ale nie może być tak, że nie spisuje się uchwał, które się podejmuje! One muszą mieć formę pisemną, bo inaczej nie istnieją, są nieważne, nikt ich nie uzna. Do tego dochodzi sprawa wyborów. Powołano po raz pierwszy komisję, która ma robić wybory doktorantom – pomysł jakiś jest. Realizacja? Zobaczymy. Na razie wiem, że osoby zasiadające w komisji… mogą startować w wyborach. Kiepskie rozwiązanie, nie ma co. Niemniej, zgłosił się też Seweryn i chwała mu za to. Mam nadzieję, że uda mu się trochę porządku wprowadzić. A jak po posiedzeniu rozmawialiśmy o tym, co tam się działo… był chyba bardziej załamany ode mnie. Przy Samorządzie Doktorantów UW, obecny Marszałek Parlamentu Studentów UW jest wysokiej klasy specjalistą od prawa.

W czwartek też poszłam do mojej przyjaciółki, bo przecież zaskoczyła nas wszystkich w tym tygodniu informacja, że rozstała się ze swoim b.s.p.s. Stwierdziłam, że muszę wpaść, pogadać, wspomóc ją psychicznie, wesprzeć. Wiadomo, od tego ma się przyjaciółkę. Wkoło powtarzam, że ona jest w rozpaczy, ale prawda jest oczywiście inna. Moja przyjaciółka ma się całkiem nieźle. Ale to wiadomo, ona daje sobie radę w każdej w zasadzie sytuacji :) To też powód, dla którego jest moją przyjaciółką. Niemniej, miło było go zobaczyć. Próbuję sobie przypomnieć jak to się stało, że towarzyszył mi Adam, ale za nic w świecie nie pamiętam… Tak to jest jak się pisze blo po tak długim czasie.

Nie wiem jak to dawniej bywało, że miałam czas, żeby nawet codziennie usiąść i coś napisać. Nie znaczy, że od razu publikować, bo to się zbierało przez 2-4 dni i szło w sieci. A teraz? Ledwo mam czas raz na 10 dni usiąść i muszę to z wyprzedzeniem w kalendarz wpisywać… Wkurza mnie to.

Piątek powinien być dniem odpoczynku wstępnie, prawda? Nie jest. Najpierw dyżur – to akurat okej, bo tylko do 15.00. Ale potem się zgodziłam wziąć udział w takim jednym badaniu dla Play. W sensie, że takim fokusie i musiałam na to czas poświęcić. Miały być 2 godziny, ale wyszły ponad 3. Ja wiem, że za to płacą, ale po 1) nie za wiele (100 zł), po 2) miały być dwie godziny :), po 3) towarzystwo miłe, bo Kuba były Gacka był i się chichraliśmy z siebie i wszystkich dokoła a po 4) zgodziłam się, bo to pasywny Slave organizował… A czas ucieka. Mam teraz do ogarniania milion spraw: 1. Codzienne dyżury we współpracującej firmie, 2. Nadal pełnię obowiązki w redakcji, 3. Zgodziłam się złożyć gazetę (dodatkowa kasa), 4. Zgodziłam się w wakacje nadzorować dwie strony internetowe (dodatkowa kasa), 5. Robię codziennie analizy mediów (dodatkowa kasa), 6. Działam w Samorządzie Studentów UW, 7. Działam w Samorządzie Doktorantów UW, 8. Zgodziłam się złożyć gazetę jednej organizacji studenckiej (za friko), 9. Piszę aktualnie 5 prac zleconych (bez komentarzy), 10. Nadal działam na rzecz organizacji strony www dla czasopisma naukowego Instytutu, 11. Piszę referaty pokonferencyjne, 12. Przygotowuję się do dwóch kolejnych konferencji… Generalnie: nie mam kiedy spać.

Niewiele więc zrobiłam po powrocie do domu. Coś tam poskładałam, coś tam napisałam ale zaraz trzeba było na imprezę iść. Wpadłam do mojej przyjaciółki Gacek. Było śmiesznie – wpadł Adam też, Paweł z Tomeczkiem i Whitney na chwilkę, ale zaraz musiała lecieć, bo miała seks umówiony z Łukaszem. A my poszliśmy do Utopki. Po drodze widzieliśmy megazajebiste znaki drogowe „Nie dotyczy pojazdów imprezy”! Super! Uważam, że zakazy nie powinny dotyczyć niczego, co ma coś wspólnego z imprezą. Impreza powinna być nieskrępowana znakami, zakazami i takimi tam. Wolność dla imprezy! I wiem, co mówię, bowiem tej nocy stwierdziłam, że impreza jest moim życiem. I się przyznałam do tego.
W ogóle od tego dnia w klubie obowiązuje zakaz wstępu poniżej 21 lat. I to – jak się okazało – przeze mnie. Bo raz, że wpuszczałam niby za młodych jak stałam na selekcji (ale to wyjaśniłam już, bo to oczywista nieprawda – zablokowałam wszystkich, ale manager pozwolił im wejść, więc nie miałam nic do gadania) oraz że nieletnich sprowadzam do klubu. To w zasadzie też nieprawda. Jasne, zdarzyło mi się może kiedyś 17latka jakiegoś przyprowadzić… Ale dawno już nie. Wychodzę z założenia, że wolę zaradnych chłopców i jeśli sami dadzą radę wejść, to możemy się bawić, ale nie ogarniam ich. Zresztą, co za różnica. Przecież to i tak zawsze wygląda tak samo – ktoś ze znajomych ogarnia młodego i albo się z nim zabawa i przez to poznaję albo się nie zabawia tylko mi podrzuca do towarzystwa. I naprawdę, ale to naprawdę nie muszę poznawać, wprowadzać i ogarniać chłopców. Przecież, do chuja – jestem Jej Perfekcyjność :) Nie po to tyle lat człowiek walczył o pewną pozycję wśród innych, żeby teraz się zajmować ogarnianiem nastolatków. No, rzekłam.
A noc była szalona, bo stwierdziłam, że muszę przerwać Miesiąc Bez Alkoholu. Taka była emocja, taka była potrzeba. I stało się. I się najebałam jak ostatnia szmata ;) Ale nic dziwnego, skoro mi potajemnie dolewano czystą wódkę do drinków. Razem z moją przyjaciółką szalałam jak głupia – od pewnego momentu nocy już nie pamiętam. To niedobrze, wiem – ale ani organizm, ani psychika, ani żołądek nie były przygotowane na alkohol. To wyszło nagle, niespodziewanie. Okazuje się, że robiłam też brzydkie jakieś rzeczy, ale nic na tyle strasznego, żeby kompromitowało mnie to jakoś :) Nie jest źle. Jedyne, co zrobiłam niedobrego, to nie zapłacenie rachunku na barze (za co cały dzień potem Bartka przepraszałam i co oczywiście nadrobiłam po 24 godzinach) i chyba niezapłacenie za taxi – ale tego pewna nie jestem. Wiem, że nie wiem do końca jak wróciłam do domu i że ledwo tą taksówką jechałam – co chwilę musiałam głowę wystawiać za okno, żeby oddychać mocno :) A co tam, jak się bawić, to się bawić, nie? ;) Dodam jeszcze tylko, że grał Hugo i nowy dj – obaj ładnie, choć nadal podkreślam, że nowy musi znaleźć swój styl i nieco lepiej wyczuć klub. Ale co się naskakałam pod didżejką, to moje. On też się dobrze bawił, to było widać. Ale to dobrze mu wróży.

Umierałam następnego dnia. Walczyłam długo, żeby coś zrobić – tym bardziej, że się z ładnym pederastą na kawę umówiłam… Ale nie dałam rady. Na szczęście coś on przekładał, coś ja i wyszło na to, że spotkamy się następnego dnia (alleluja!). Większość doby leżałam w łóżku, robiąc różne dziwne rzeczy w przerwach. Ale do wieczora doszłam do siebie. I dobrze, bo wpadła do mnie moja przyjaciółka Gacek z Alicją (miała majtki). Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, oni coś wypili (ja nie) i chcieliśmy ruszać dalej. Tomeczek z Pawłem mieli wpaść, ale – jak zawsze – zanim oni się naszykują, wieczność mija. Więc nie dotarli, ale ruszali w miasto. Plan pierwotnie był taki, że idziemy do Galerii. To nawet proponowała moja przyjaciółka Gacek! Ale jak dotarli do mnie, to stwierdzili, że chcą iść do Nine na Candy Andy. Ja nie chciałam. To nie jest moja muzyka. To jest dla mnie house sklepowy. Czyli taki, jakiego mogę słuchać w sklepach na zakupach albo w kawiarni na kawie. Za spokojne, po prostu. Ja nie mówię, że to nie jest wyszukany, wysublimowany dźwięk – może i czasem jest, ale to nie dla mnie. Więc oni pojechali (bo impreza jest ich życiem) do Nine a ja umówiłam się, że Tomeczek i Paweł mnie po drodze zgarną. Tak też się stało i w ten sposób do Galerii dotarłem. Pytacie mnie: jak było? No a jak miało być. Było jak zawsze w Galerii :)

Pieszo przeszliśmy się do Utopii. Paweł się opierał, bo chciał taxi, ale namówiłam na spacer. A tam tak pięknie grali! Pięknie! Muzycznie była to jedna z piękniejszych ostatnio nocy, naprawdę! Ja niczego z alkoholem nie piłam (powrót do Miesiąca Bez Alkoholu), więc wiem, co mówię ;)
Bawiłam się bardzo fajnie, ale nie mogłam za długo. Koło 6 wyszłam, żeby pojechać do domu wziąć prysznic i się przebrać. Co ciekawe… Whitney, która przyjechała z Olafem do Utopii (Boże, jaki to jest piękny chłopiec!), zostawiła go na dłuższą chwilę bez opieki. On się dobrze bawił, bo najebany był ;) A poza tym – muzyka doskonała przecież. W klubie był też Łukaszek ze swoim b.s.p.s. bieżącym. W pewnym momencie chyba mieli ciotodramę czy coś, bo b.s.p.s. go szukał po klubie. Nie znalazł. Za to ja – tak! Gdy wsiadałam do tramwaju wiozącego mnie do domu, zobaczyłam że na przystanku Centrum Łukasz i Whitney wysiadają z drugiego wagonu! Wyglądało jakby się do Utopii mieli kierować :) No, ktoś musiał Olafa odebrać przecież. Gdzie byli i co robili – nie wiem.
Miałem odebrać znajomą Gośkę z Łodzi z dworca. Przyjechała, bo jakieś dwie godziny później (czy jakoś tak) miała wyjazd na szkolenie z Warszawy dokądś-tam. Padało, chujowa pogoda. Więc pojechaliśmy na Nowy Świat do W Biegu Cafe, żeby sobie spokojnie posiedzieć, wypić kawę, pogadać. Dawno się nie widzieliśmy, więc mieliśmy ochotę na to, żeby dużo naopowiadać. Miło, miło. Ja wiem, że niektórzy myślą, że to duże poświęcenie, że bez spania ją odebrałam i się nią zajmowałam, ale to nie tak. Po prostu Gośka jest osobą, którą naprawdę uwielbiam, z którą spędziłem kilka wakacji w Rewalu i która zawsze mnie gości w Łodzi. Więc nie śmiałabym, nie chciałabym i nigdy jej nie odmówię gościny. A że u mnie nie nocowała, tylko chciała spędzić ze mną trochę czasu – to tym bardziej. Odprowadziłem ją potem pod PKiN, skąd miała odjazd i pożegnaliśmy się z nadzieją na szybkie spotkanie. Jej córka wyjeżdża do Paryża niedługo, więc będzie miała wolny dom – tym bardziej zapraszała mnie do siebie. Zobaczymy. W sumie dawno w Łodzi mnie nie było.

Potem z Adamem się wybrałam do Złotych, żeby pomóc mu załatwić pracę. I nawet się udało umówić go do znajomej na próbny dzień, ale po kilku dniach okazało się, że niestety kto inny wbił się na to miejsce szybciej. Na szczęście znajoma, która pomagała – Justyna – jest na tyle miła, że pomogła potem znaleźć coś innego, alternatywnego. Dziękuję jej, choć ona na 99,99 proc. tego nie czyta ;) Niemniej, to miło z jej strony, że tak się zaangażowała.
Spotkanie z Adamem krótkie, biznesowe niemalże ;) Ale to dlatego, że potem chciałam się z Marcinem z Loczkami zobaczyć. Przekładane spotkanie nareszcie doszło do skutku. Zjadłam coś w Wayne’s Coffee, wypiliśmy kawę a potem spacerowaliśmy sobie. Miły chłopiec, bardzo ładny, szczuplutki, ciekawy, młody, z planem na życie. Fajnie – w czerwcu wprowadza się do Warszawy. Więc zobaczymy jak to będzie. Ja z chęcią widziałabym go w swoim towarzystwie gdzieś, ale to od niego zależy. Na razie uważam go za miłego i bardzo ładnego chłopca. Co dalej – życie. A skoro o ładnych chłopcach mowa, to muszę się przyznać. Napisałam do Anatola – na zasadzie, że czasu już trochę minęło i że może jednak zechce powiedzieć co sprawiło, że nagle zniknął i przestał się odzywać. Ale nie odpisał. Nieładnie. Więcej napisać już nie będę mogła, bo nie wypada po prostu. W kolejny piątek zaś moja przyjaciółka Gacek (złego słowa o niej nie powiem) widziała go, gdy była w Toro. Z jakimś starym, ponoć niebywale brzydkim facetem. Nie wiem, nie mi oceniać gust Anatola – ale skoro zadawał się ze mną, podejrzewam, że rzeczywiście facet ów mógł być brzydki.

Wróciłam do domu po spotkaniu z Marcinem – koło 15.00. Miałam 3 godziny na sen – wykorzystałam je. Potem pojechałam do kina na „Samotnego mężczyznę”. Zaprosił mnie Kaktus. Tak, ja wiem, że on jest hetero i ma kobietę. Nie przeszkadza mi to w chodzeniu z nim do kina ;) Zwłaszcza na dobre filmy. Co prawda „Single Man” mam na komputerze od kilku dni, ale chciałem w kinie zobaczyć. I dobrze zrobiłem. Bo film jest naprawdę dobry. Nie chodzi o fabułę – ta jest dość prosta i banalna. Chodzi raczej o to, że jest dobrze zrobiony. Fenomenalna muzyka Abla Korzeniowskiego to jedno, ale obraz – on robi wszystko. Raz, że zabawa z nasyceniem kolorów, a dwa – pokazywanie detali, sposób filmowania, ujmowania rzeczywistości… Widać od razu, że pedał był reżyserem, naprawdę. I dlatego polecam nie tylko homoseksualistom. Idźcie, zobaczcie. My po kinie jeszcze jakąś kawę zaliczyliśmy w Złotych Kutasach. Żeby pogadać sobie.
Wróciłam potem do domu… do roboty. Badanie mediów zajmuje mi sporo czasu. Codziennie, ale to codziennie muszę wypełniać i zajmuje to sporo czasu, naprawdę. Ale podjęłam się, więc będę to robić. Choćbym padła.

Od poniedziałku zaczął się bardzo, bardzo trudny czas. W sensie, że maksymalnie intensywny. Pierwszy dzień tygodnia oznaczał dla mnie konieczność dotarcia na 9.00 (tak, na dziewiątą rano!) do Fundacji Batorego, gdzie mieliśmy spotkanie właśnie w sprawie tego badania. Ponieważ ono było planowane na późniejszy czas, nie wszystko jest w nim wymyślone do końca – pracujemy na żywym organizmie i wiele rzeczy trzeba uzgadniać, dogadywać… No, niestety, takie życie. Spotkanie trwało prawie 2,5 godziny i przez to ledwo zdążyłam na spotkanie Zespołu, który Dziekan Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UW powołał do opracowania Wydziałowych Zasad Studiowania zgodnych ze zmienionym Regulaminem Studiów na UW. Spotkanie ważne, udało mi się załatwić kilka rzeczy. Po 1. wpisano do tych zasad więcej niż trzeba – a to dobrze, bo na wszystko, co się w nich dzieje wyrażać zgodę muszą studenci. Więc jest super. Po 2. udało mi się wywalczyć wykreślenie rzeczy niezgodnych z Regulaminem – chcieli odbierać prawo do Indywidualnego Toku Studiów za złe zachowanie ;) Więc nie pozwoliłam na to. No i generalnie wiele, wiele rzeczy tam zrobiliśmy, do 13.00 pracowaliśmy nad tym. Mam czasem wrażenie, że druga studentka, która jest w tym zespole jest tylko od przytakiwania różnym osobom ;)
Zjadłam coś szybko w biegu i dotarłam do BUW, gdzie trwała konferencja „Między rutyną a refleksyjnością”, której część moderowała moja opiekun. Chciałem na tym być i zobaczyć – nie tylko dlatego, że ona moderowała, ale także dlatego, że temat mnie interesował. Niestety, trochę się rozczarowałam. Było dość nudno. A najgorsze w sumie było ostatnie wystąpienie. Niby merytorycznie wszystko z nim okej, ale co ciekawego jest w powiedzeniu, że na pewnym internetowym forum katolickim dla nastolatków rzadziej rozmawia się o urodzie i częściej o wierze niż na innym, zwykłym, ogólnym forum internetowym dla nastolatków? Nic ciekawego w sumie… Szkoda.
Potem zajęcia jako takie miałam – to już końcówka roku, więc da się to wyczuć nawet :) Odebrałam też 37 prac, jakie ocenić muszę do końca tygodnia jako juror w konkursie dla licealistów. Od razu powiem, że najpierw czytałem prace chłopców (było ich 9), bo uważam, że mniejszości trzeba jakoś dowartościować, prawda? Ale niestety, nie wszystkie zasługują na dowartościowanie. Szkoda. Do wygrania – trzydniowe warsztaty socjologiczne w Warszawie w połowie czerwca dla 15 osób.

Wieczorem jeszcze widziałam się z Marcinkiem – zaprosiłam go na spektakl „crazYvaT” Faktorii Milorda w Galerii. Cieszę się, że teatr się jakoś rozwija i że robią nie tylko sztuki o gejach i lesbijkach. Jasne, ten wątek tutaj się też pojawił, ale był tłem dla całej sztuki. No i przyznać muszę, że nadal podziwiam Roberta, który gra nieźle i rusza się fajnie :) Więc jestem na tak. Wydaje mi się, że najlepiej wypadł z całej trójki aktorów/aktorek. Odbiór spektaklu utrudniać mogły trzy rzeczy. Pierwsza – dym tytoniowy, bo siedzieliśmy akurat wokół palaczy a Marcinka to dobijało wręcz. Druga – jeden z widzów, który śmiał się cały czas bardzo irytującym śmiechem. Ja wiem, że on tego może i nie kontroluje, ale naprawdę śmiał się w absolutnie nieśmieszych momentach i czasem – zwłaszcza na początku – drażniło trochę. I trzecia – zdjęcia. Bo aktorzy potrzebują „dowodów” swojej działalności, więc Burges z drugim fotografem szalał. Ja wiem, że też na tym korzystam, bo mi też jakieś tam fotki pewno zrobił, ale rozpraszało mnie to czasem. Ogólnie: było miło, ale mogło być milej ;)
Potem jeszcze mały spacer z Marcinkiem, który opowiadał mi trochę o swoim wyjeździe do Poznania (i jadł o tej porze w McD! A ja nie!). Potem miał randkę jeszcze spontanicznie zorganizowaną.

Wtorek okazał się bardziej łaskawym dniem. Zajęcia na UW się nie odbyły, więc mogłam jechać do firmy współpracującej wcześniej i dotrzeć wcześniej do domu. Dobrze, że tak się stało, bo mieliśmy nagłe spotkanie w sprawie badania wieczorem zwołane i inaczej bym się nie wyrobiła. Korki, ma się rozumieć, zaliczyłam po drodze a potem na UW. Gdy skończyło się spotkanie (21.00?), pojechałem do Pauliny do akademika, gdzie razem popracowaliśmy nad dziennym raportem. Generalnie bowiem mamy pracować w grupach dwuosobowych, ale łatwiej to zrobić nam tak niż mailami się zgadywać. Poza tym Paulina miała rosół zrobiony przez siebie – klarowny, więc zjadłam chętnie. To była – tak przy okazji – chyba moja pierwsza u niej wizyta, gdy nie piliśmy alkoholu! I znów w domu byłem po 23.00.

Środa – znów zapierdol. Na 10.00 w firmie współpracującej – aż do 17.00 (w czwartek tak samo, bo chciałam nadrobić poniedziałkową nieobecność). Plus dnia: na obiad zrobiliśmy sobie grilla. Nie ma to jak plusy tego miejsca ;) Potem wykład prof. Dybla w Zachęcie. A propos wystawy „Płeć? Sprawdzam!” mówił o psychoanalizie, płci i sztuce. Adam się ze mną wybrał na to – co mnie trochę zaskoczyło, prawdę mówiąc. Sam wykład… no, może być. Pierwsza część (moi zdaniem – za długa) streszczała pewne rzeczy związane z dyskursem psychoanalitycznym. Że to znam, bo książkę Dybla czytałam, a poza tym wiem trochę o psychoanalizie, to przysypiałam ;) Duszno było a poza tym ja po posiłku, więc trzeba mi wybaczyć. Druga część – rozczarowująca. Muszę przyznać, że jak moja opiekunka prowadziła zajęcia o psychoanalizie i przez kilka zajęć zajmowała się sztuką i psychoanalizą to wyszło jej to lepiej. Naprawdę. Ale też i chciałam Dybla zobaczyć na żywo i w akcji – i udało się.
Wróciłam do domu i wzięłam się za zlecone coś. Na szczęście to była krótka praca, więc szybko poszło. Gorzej, że – jak codziennie – miałam na głowie też serwisy informacyjne do zrobienia w ramach badania… I znów po 23.00 miałam czas, żeby zrobić cokolwiek na spokojnie.
Dotarło do mnie zaproszenie na wesele brata. Potwierdziłam przybycie. Z Marcinkiem.

W czwartek po powrocie z Saskiej Kępy udało mi się Carrefour zaliczyć nareszcie. Dawno nie byłam, więc i zakupy duże. Martwi mnie to, że muszę z tygodniowym wyprzedzeniem rezerwować sobie czas na zakupy. Tym bardziej, że od momentu wyjścia z domu do powrotu z zakupami potrzebuję na to około 60-65 minut… No, ale nic na to nie poradzę. Mam nadzieję, że to tymczasowa rzecz – w sensie, że za niedługo będzie spokojniej. Zaraz mi odejdą zajęcia, po wyborach zaś badanie… Więc mam nadzieję, że pójdzie potem już.
W czwartek też dowiedziałam się, że mój projekt badania przeszedł do drugiego etapu w konkursie grantowym Ernst&Young! Jest nadzieja, że uda się go dostać! 28 czerwca mam się prezentować – a w zasadzie nie ja tylko pan doktor, który ze mną to robi – przed komisją oceniającą. Od tego zależy co się dalej wydarzy. Wyniki – 1 lipca. Oczywiście ja będę musiała przygotować prezentację i w ogóle, ale spoko. To moje badanie i chcę je zrobić. Gdyby udało mi się taki grant dostać… Byłabym najszczęśliwszą osobą na świecie. Naprawdę. Bo to by sprawiło, że przez pół roku, może trochę więcej, moje życie było dużo, dużo prostsze. I ciekawe doświadczenie przy okazji, prawda?
Wieczorem skończyłam jakąś pracę pisać i wpadł do mnie Tomeczek z Pawłem. Bo skoro koniec Miesiąca Bez Alkoholu, to świętować trzeba, prawda? Okazja jest. Kupiłam 0,7 ale chłopcy przyjechali przywożąc drugie tyle. Bo nam 0,7 może być mało. I było, to fakt. Napierdoliliśmy się na maksa. Ale tak miało być! Planowałam to od momentu rozpoczęcia Miesiąca Bez Alkoholu, więc zgodnie z planem wszystko się odbyło.

Wszyscy przeżywają przybywającą wodę w Wiśle. Ja może mniej, ale jak jechałam w piątek na Saską Kępę, to widziałam, że jest jej naprawdę dużo. Tak niebezpiecznie dużo, prawdę mówiąc. Nie, nie, nie przejmuję się. Chociaż przez chwilę była obawa, że może trzeba będzie pomóc przenosić sprzęt i dokumenty z parteru na wyższe kondygnacje… Ale chyba nie będzie aż tak źle. Warszawa da radę!
Wróciłam do domu i wzięłam się za pisanie blo. Ponieważ wiem, że zajmie mi to jakieś 3-4 godziny, rozpisałam to sobie w kalendarzu, żeby mieć czas na to. I w piątek miałam i napisałam połowę. Potem musiałam jechać na UW. O 19.00 mieliśmy zaplanowane na 3 godziny (tak, do 22.00!) spotkanie w sprawie badania mediów. Siedzieliśmy długo, ale owocnie dość. Poszło i zmęczona, ale nadal chętna na zabawę poszłam z Pauliną coś zjeść. Wylądowaliśmy we Fridzie. Dziwne miejsce, ale co mieliśmy wpierdolić, tośmy opierdolili. Ona pojechała do znajomych, a ja do domu. Coś tam ogarnęłam i zaraz trzeba było się zbierać na imprezę.

Piątek był bardzo udany. Największe zaskoczenie: Marcin z Loczkami się pojawił. Miło. Nieźle dj Sin grał. Moja przyjaciółka Gacek się dobrze bawiła. Ja w sumie też, ale bez alkoholu w zasadzie. No, jakieś dwa czy trzy Smirnoffy Ice’y wypiłam, ale tego nie liczę nawet, bo to bardzo słaba rzecz przecież. Byłem trzeźwy, gdy opuszczałem Utopię o 6.00. Jeszcze jedno nas zaskoczyło – Gab, który zjawił się w Utopii. Ponoć opowiada jakieś plotki o mojej przyjaciółce Gacek. Nieładnie, nieładnie. Ale to zemsta za to, że ona ujawniła, że zasrał jej całą łazienkę kiedyś, gdy wpadł do niej na seks. Dawno to było, ale warto przypominać o takich rzeczach. Dla potomnych.
O 6.30 leżałam już w łóżeczku grzecznie, żeby o 11.00 wstać. Ale to już historia na kolejną blotkę ;) Ta i tak ma prawie 30 tys. znaków. Nikt przez to nie przebrnie i znów będą wszyscy wyszukiwać tylko swojego imienia i czytać zdania, w których się pojawia ;)

Wypowiedz się! Skomentuj!