Straszne jest to, że dopiero dziś piszę blo. Jest 13 kwietnia, co oznacza, że mam do napisania 13 dni. Tragedia. Ale mam uzasadnienie dobre: po prostu nie miałam kiedy, bo cały czas były jakieś podróże. Przecież świadomie nie utrudniałbym sobie aż tak życia, gdyby nie trzeba było, prawda?
Zacznę od najważniejszego: od 3 dni nie mam facebooka. W sensie, że zablokowali mnie, zamknęli moje konto i fan-page’a. Nie mam nic. Nie wiem dlaczego, nie dostałam wiadomości ani nic. Wypełniłam formularz kontaktowy na stronie, dostałam maila z potwierdzeniem i teraz czekam po prostu aż oni się odezwą. Ale to może, ponoć, potrwać. Instytutowi Starzyńskiego kiedyś zablokowali (za co? Ja się pytam: za co?) i trzy tygodnie czekali aż coś się stanie. Więc nie pozostaje mi nic innego… Bo, oczywiście, zakładanie kolejnych profili zarejestrowanych na inny adres e-mail jest pogwałceniem zasad i praw obowiązujących na facebooku i może prowadzić do całkowitego uniemożliwienia założenia konta w przyszłości. Więc czekam, ale sytuacja jest chujowa.

Zanim jednak to się stało, a nawet na długo zanim to się stało, była kolejna tragedia. Mój stacjonarny komputer nie działa. Ale tak już totalnie. A ja stwierdziłam, że nie ma sensu go próbować naprawiać. Przedłużanie jego agonii mija się z celem, czas na nowy komputer. Tym bardziej, że ten ma już dobre 7 lat. W sensie, że jego najstarsze części tyle mają. Decyzja podjęta: nowy komputer. To jednak nic. Korzystałam oczywiście ze służbowego laptopa (bo po to jest, żeby mnie ratować jakby co) i wszystko fajnie, cacy… Ale pewnego poniedziałkowego ranka się okazało, że… nie działa. W domu działał ładnie, a gdy doszłam do redakcji – nie włączył się. Dziś już wiem, że padł dysk twardy. Dane z niego zostaną odzyskane, ale na razie korzystać będę z kolejnego służbowego, który dostałam. Tak od kilku dni… Zawsze coś… Eh, szkoda gadać.

2 kwietnia, w piątek, w 5. rocznicę śmierci Jana Pawła II wyruszyłam o 7.35 pociągiem do domu rodzinnego. To pierwsza wizyta od czasu, gdy nastąpił mój, że tak powiem, trans-out i gdy wszyscy w zasadzie wiedzą. Pierwsza też wizyta chyba od wakacji. Więc poszalałam. Podróż minęła spokojnie, bez emocji. Ludzi sporo, ale to wiadomo. Chociaż, przyznać muszę – i tak mniej niż się spodziewałam. Oczywiście, ja chciałam tak w ogóle jechać do domu w sobotę, ale że do załatwienia miałam pewną sprawę w banku a w małych miastach banki czynne są tylko od poniedziałku do piątku (od 9 do 17…), to piątek okazał się koniecznością. No to nic, jak trzeba to trzeba. W domu przywitanie bardzo miłe. Mama wróciła wcześniej z pracy, bo przygotowywała święta wielkanocne. Podczas całej wizyty w domu temat mojego trans-outu w zasadzie nie był poruszany. Pojawił się dwa razy. Raz, gdy mama powiedziała, że w rodzinie wszyscy poza jej mamą a moją babcią wiedzą. Bo ona nie potrafi jej powiedzieć i żebym to ja zadecydowała czy mam mówić czy nie. Nie powiem. W sensie, że jest mi to w zasadzie już teraz obojętne, ale też wiem i domyślam się, że babcia, która urodziła się ponad 70 lat temu może jednak pewnych rzeczy nie ogarnąć. Więc nie ma sensu psuć jej życia na jego jesieni, prawda? Nawet odwiedziłem ją jeszcze tego samego chyba dnia w domu, co mi się nie zdarzyło od bardzo, bardzo dawna. Pogadaliśmy, babcia poczęstowała herbatką, chciała też ajerkoniakiem, co mnie zaskoczyło mile. Poopowiadałam jej o odbycie i takich tam sprawach. Miło.
Drugi raz temat mojego transowania (to termin, którego używają transwestyci, więc chcę go trochę zawłaszczyć) pojawił się od niechcenia jakoś w rozmowie. Mama zapytała mnie czy ja jestem pod opieką psychiatry, bo kiedyś coś tak jej mówiłam. Nie, nie jestem. Mam tak na zaświadczeniu sprzed kilku lat, ale zaświadczenie to służyć ma tylko i wyłącznie celom zwolnienia lekarskiego z zajęć w-f na UW. Więc nieśmiało mama zapytała czy to, co ja mam, to nie choroba, którą może jakoś się leczy. Wyjaśniłam, że nie. Że to zaburzenie a nie choroba. To raz. A dwa: nawet gdyby można było leczyć, to ja musiałabym chcieć, a wcale nie chcę. I to skończyło temat.
Rodzina, a co najważniejsze – brat – pogodziła się z tym, że nie będę świadkiem na ślubie. I dobrze, bo tak będzie łatwiej. Oczywiście, musiałam przejść rozmowę „nie przyjadę w garniturze”, ale i to okazało się dość łatwe. Bo rzuciłam ostateczny argument: „ważne jest, żebym był ja czy żeby był garnitur?”. Oczywiście, ja. Więc mogę bez. Mogę też wziąć osobę towarzyszącą. Mama zapytała na moje pytanie czy chcę wziąć jakiegoś kolegę. No tak, chcę. Marcinka najpewniej, jeśli podtrzyma swoją wolę jechania ze mną.
Cały wyjazd okazał się spokojny. W sensie, że bez scen, bez tego typu rzeczy. Najbardziej zaskoczyła mnie, za przeproszeniem, miła niespodzianka. Przez zupełny zbieg okoliczności okazało się, że nie będziemy spędzać świąt tak jak zwykle – czyli z babcią i siostrą mamy oraz jej rodziną. Wyjątkowo, z powodu różnych zawirowań i problemów, nie. To oznaczało, że nie będę musiała spotykać się z kuzynem, który mi w SMSie groził. Więc ułatwiło to całą sytuację, bo chyba tego spotkania obawiałabym się najbardziej.
Odwiedziłam za to brata i jego kohabitantkę w ich wynajmowanym od niedawna mieszkaniu. I doszliśmy też do wniosku, że oni są razem już… 9 lat. W sensie, że zaczęli w liceum, więc dość dawno temu :) I czas najwyższy się pobrać – ich zdaniem. Niech się pobierają, jeśli czują taką potrzebę.
Po raz pierwszy też mama polewała mi alkoholu. W domu na święta piłam zazwyczaj wino czy coś takiego. Nie tym razem. To znaczy w sumie też, bo wieczorami piłam z mamą wino dobre, które dostała od kogoś w prezencie. Ale podczas świątecznego posiłku częstowała mnie też wódką w formie drinków. To dla mnie nowa sytuacja. Ale wyszło okej. Za to zgodnie z tradycją zrobiłam ciasta dwa – babkę gotowaną i sernik na życzenie mamy.
Generalnie cały pobyt w domu wyszedł na tak. Udało mi się także załatwić sprawę w banku, dzięki temu wiozłam do domu ponad 14,5 tys. zł w gotówce. Dzięki tej kasie dziś jestem człowiekiem bez używanych kart kredytowych i bez kredytu odnawialnego w użyciu. Do Warszawy wrócić miałam w poniedziałek wieczorem, ale się okazało – co mnie naprawdę zaskoczyło – że wszystkie bilety poszły i że mogę dopiero we wtorek rano wyjechać. Co mnie zaskoczyło, to że zrobili pociąg, który mnie z rodzinnej miejscowości do Szczecina na czas na ten pociąg dowozi. To zawsze był największy problem.
I rzeczywiście spłaciłam już karty i kredyt odnawialny. Teraz chcę je zlikwidować. Pomysł był taki, że likwiduję kredyt odnawialny (limit debetowy na koncie) i kartę Radość Życia (5 tys.) a zostawiam sobie kartę Euro<26. Niestety, mam tam limit tylko 500 zł (dawno temu wyrabiana…) a chcę więcej. W sensie, że z tysiąc zł chociaż na wszelki wypadek. No i dzwonię do mBanku i pytam jak rozwiązać umowę kredytową i w ogóle i czy mi zwiększą. Zwiększyć mi mogą, ale na Radości Życia. Więc walę ich na ryj. Likwiduję wszystko a potem złożę wniosek o Euro<26 znów. I dadzą mi większy limit na pewno. Bez sensu to, no ale nie poradzę nic.

Jak we wtorek dojechałam do Warszawy okazało się, że czeka na mnie przesyłka z „attitude” i rzeczywiście – co mówili inni – jest moje zdjęcie. A w zasadzie zdjęcie moje i ich zastępcy naczelnego i jakiegoś jeszcze jednego członka redakcji z podpisem coś w stylu „gay blogger extraordinary” czy jakoś tak. To bardzo miłe z ich strony, prawda?
Dotarłam też do redakcji. Wszystko zgodnie z planem. Posiedziałam dłużej niż zwykle, bo chciałam sporo zrobić i nadrobić, a z zakupów w Piasecznie nie doszły do skutku. Zrezygnowaliśmy z nich z Mihałem z powodu pogody nie za bardzo i w ogóle jakiegoś otępienia czy zmęczenia.
Środa zapowiadała się znów roboczo. Najpierw znów w redakcji, a potem spotkanie w Instytucie Socjologii UW. Ależ się wkurzyłam. Umówiłam się z kilkoma doktorantami na rozmowę. I przychodzimy, chcę wejść do mojego zakładu a pana portiera nie ma. Nie wiem gdzie był, gdzie się schował ale jak się zjawił to mnie już na maksa wkurzył. Że po co mi klucz. No nie będę mu się przecież tłumaczyć. Że dzisiaj nie ma zajęć. No fajnie, cieszę się, ale ja nie na zajęcia. Że on pyta po co my tam. Powiedziałam mu, że ma mi wydać, bo chcę i bo mam do tego prawo. Oczywiście okazało się, że jest dziabnięty. W sensie, że pijany. A najgorsze, że jeszcze po jakiejś godzinie wpadł do nas i stwierdził, że chyba źle drzwi odkodowałam (tam jest taka stacyjka, gdzie trzeba przekręcić klucz, żeby alarm się nie włączył) i że on niedługo zamyka. Więc mu mówię, że nam przeszkadza, że gdybym źle zrobiła, to dawno wyłaby syrena i że niedługo kończymy. Wkurzył mnie na maksa i w zasadzie nie wiem do kogo w Instytucie się z tym zwrócić. Nie może być tak, że osoba odpowiedzialna za wydawanie kluczy weryfikuje cel pobrania ich, jest pijana w pracy i zachowuje się co najmniej niegrzecznie. Niemiło mi było przede wszystkim ze względu na gości spoza instytutu, których zaprosiłam. Mam nadzieję, że znajdą zrozumienie dla tej sytuacji.

Wieczorem – urodziny Damiana.be. Rzadko bawimy się w tygodniu, ale Damian chciał zaprosić swoich znajomych z okazji kolejnych 18. urodzin i zorganizował małą imprezę w Galerii. Miło z jego strony, więc – z powodu mojej osobistej dużej sympatii, jak i doceniając starania, zjawiłam się tam. Z Adamem, moją przyjaciółką Gacek (złego słowa o niej nie powiem) i jej b.s.p.s. Kubą. Nie powiem, żeby klub był zapełniony. Ale to wiadomo było od początku, bo przecież on może zmieścić kilkaset osób a Damian.be zaprosił kilkadziesiąt. Ale może to i dobrze. Było miło, choć bez szaleństwa – muszę przyznać. Punktem kulminacyjnym był występ znajomego zespołu Damiana, który zaśpiewał kilka piosenek. Bez rewelacji, jak dla mnie, ale nad gustami się nie dyskutuje. W sensie, że dziewczyny ładnie śpiewają, ale chłopak – nie. Moim, ma się rozumieć, zdaniem. Był też jeden miły dla mnie akcent. Damian miał krótką przemowę i chciał w niej podziękować najważniejszym dla niego w mijającym roku osobom. I podziękował Daszkowi, podziękował Dorocie i podziękował… mnie. To mnie zaskoczyło. W sensie, że jasne, że uwielbiam Damiana, że się dobrze z nim dogaduję i że nie mieliśmy chyba jeszcze nigdy w życiu spięcia z nim nie miałam i w ogóle. Ale że tak mnie wyróżnił, to dla mnie szok. Miły, ma się rozumieć. I dlatego pozwalam sobie publicznie tutaj mu za to podziękować. Cieszę się, że lubisz, Damianie, spędzać ze mną czas tak bardzo, jak ja z Tobą. Żałuję, że za rzadko imprezujemy razem i w zasadzie to mam nadzieję, że ten rok (i kolejne lata) nie zmienią naszej relacji na gorsze, a tylko na lepsze. Na mocniejsze. I pamiętaj, że impreza nie jest Twoim życiem ;)

Wyszliśmy z urodzin i postanowiliśmy… afterować. U mojej przyjaciółki Gacek (złego słowa o niej nie powiem). Bo miał wódkę w domu, bo niedaleko, bo czemu nie. Więc we czwórkę z Maciejem Bieacz tam się udaliśmy. Popiliśmy, nie powiem. I ja dość mocno już dziabnięta wróciłam do siebie z Adamem. Spał u mnie, ze mną na łóżku.
W zasadzie całe to szaleństwo było naprawdę niebezpieczne, bo po przespaniu jakiś… nie wiem, 2-3 godzin? Trzeba było wstawać. Musiałam się spakować na wyjazd, który w czwartek właśnie miał miejsce. Efekty pakowania się po pijaku było widać. Bo chyba jasnym jest, że gdy wstałam, trzeźwa nie byłam jeszcze. Niemniej, udało się. Zdążyłem na pociąg, wszystko szczęśliwie się potoczyło i pojechałem do Wrocławia. Większość podróży odsypiałem i trzeźwiałem, ale to było w planie. Przynajmniej mi te 5 godzin minęło dość szybko. Coś tam poczytałem (już nie Żiżka, bo wszystkie zaplanowane są już zaliczone!) i wczesnym popołudniem dotarłem na miejsce. Gdzie czekał już na mnie Radomir.

Radomir wyglądał całkiem okej, gdyby nie włosy. One nieogarnięte, ewidentnie nieudane, ale on o tym wie. Trochę, przyznaję, naśmiewałem się z tego podczas naszego wspólnego wypadu, niemniej jednak – to wszystko z sympatii. We Wrocławiu spędziliśmy tylko chwilę, bo celem naszej podróży był… Wałbrzych. Wiem, wiem, brzmi kosmicznie. Ale właśnie tam odbywał się konkurs, nad którym moja redakcja miała patronat a w którym Radek był członkiem jury (także z ramienia mojej redakcji niejako a przynajmniej tak go afiliowano). Więc dwie kolejne godziny spędziłam z nim w drodze do Wałbrzycha. Dotarliśmy szczęśliwie, obejrzałam miasto i generalnie trzeba było ruszać do miejsca noclegu. To w Szczawnie Zdroju pensjonat jakiś. Nawet okej, jak się okazało na miejscu, więc nie narzekam. Wszystko Radek ogarniał. A tym, którzy nie znają go z wcześniejszych blo, to tylko powiem, że to licealista-maturzysta, którego uczyłem kiedyś na obozach dziennikarskich na czym polega bycie dziennikarzem. Bo, wbrew pozorom, ja wiem :)

Wieczorem, nie mogło być inaczej, trochę popiliśmy. Może bez przesady, ale jednak. Radomir postanowił wówczas podjąć próbę uwiedzenia mnie. Bezskuteczną. Nie to, żeby mi się nie podobał czy coś, bo cenię go za to, jak wygląda jak i za to, jaką jest osobą. Przypomina mi trochę mnie przed maturą :) Niemniej, nie mogę pewnych rzeczy zrobić. Okej, ostatecznie pozwoliłam mu i sobie, by spał koło mnie. Ale tylko tyle. Akurat ze spaniem obok ładnych chłopców nie mam ani problemów ani jakiś oporów, bo przecież mam w tym pewne doświadczenie… Ale nadal na „ty” nie przeszliśmy. Nie ma tak łatwo. Ja proponowałam mu to jakieś 2 czy 3 lata temu, gdy już nie wiązał nas obóz dziennikarski, ale on wówczas odmówił. Więc nie ma. Jej Perfekcyjności się nie odmawia.

W piątek rano udaliśmy się do Wałbrzycha na uroczystość. Było bardzo miło, muszę przyznać i w ogóle nie mam nic przeciwko. To miłe, gdy człowiekowi dziękują za coś, co nie kosztowało za wiele wysiłku. Kosztowne, dosłownie, było tylko dotarcie na uroczystość i wrócenie z niej do Warszawy. Bo raz, że to sporo czasu zajmuje a dwa – za bilety płaciłam ze swojej kasy. Wydawca nie ma przecież interesu, żeby mnie na jakieś gale patronackie wysyłać :) Nie byłabym też sobą, gdybym nie zwróciła uwagi na kilku ładnych chłopców tam wśród nagrodzonych. Może nie było to szaleństwo, ale kilku licealistów z chęcią bym bliżej poznała ;)

Do stolicy dotarłam jakoś koło 22 czy coś a o północy miałam już być u Whitney na Mokotowie. W sumie to coś mi śmierdziało, ale nic nie mówiłam. Okazało się, że na miejscu w ramach niespodzianki postanowili urządzić mi urodziny. Dzień dobry jak każdy inny, bo ja urodzin nie obchodzę… Ale sobie wymyślili i zrobili. Nie, no doceniam. Ale nie wiem w sumie czemu i po co. Prezenty, jasne, miło dostawać… Nie zmienia to jednak nadal faktu, że ja naprawdę urodzin obchodzić nie chcę i nie zamierzam. Po co? Dobrze mi – mam 18 lat i niech sobie tak będzie.
Sam b4 był więc udany, trochę i szalony, bo się alkohol lał strumieniem dość silnym. Ja byłam na nie, bo wiedziałam, że czeka mnie ciężka sobota. Nie powiem, żebym drinka nie wypiła czy coś, ale bez szaleństwa. Tomeczek, Pawełek, Damian.be, moja przyjaciółka Gacek (złego słowa o niej nie powiem), jej b.s.p.s. Kuba, Adam, Adaś, Whitney, Tadek, Burges… Miłe to.

Impreza w Utopii okazała się udana. Było sympatycznie, tak powiem. I sporo ludzi, i muzyka nie najgorsza i znajomi dopisali… Tadek uparł się, żeby mi zrobić kuku i Bartka namówił na wciśnięcie mi megamegamocnego drinka. Nie podwójnego, nie potrójnego ale jakiegoś chuj-wie-jak-mocnego. Doceniam gest, choć przecież ja pić nie chciałam… I w zasadzie było śmiesznie, bo moja przyjaciółka Gacek (złego słowa o niej nie powiem) też poszalała, poskakaliśmy, pobawiliśmy się… Dobra impreza po świętach.
Dopiero potem okazało się, że to jedna z ostatnich imprez w najbliższym czasie. W sobotę umarł prezydent Polski. Tragedia, oczywiste. Szok, wiadomo. Zaskoczenie, bezdyskusyjnie. Natomiast od tej pory dzieje się coś, czego nie mogę znieść za bardzo. Eksploatacja tematu. Wkurza mnie mówienie teraz, jakim to wspaniałym człowiekiem był on i jego żona. Ja wiem, że o zmarłych nie wypada mówić źle. Ale to nie oznacza, że trzeba mówić dobrze na siłę. Można niczego nie mówić i tak byłoby lepiej. Wkurza mnie to i cieszę się w sumie, że od niedzieli mnie to wszystko omijać zaczęło. Bo że w sobotę, niedzielę i poniedziałek jest szok, to jasne. Że ludzie czują zaskoczenie, że są może nawet trochę zagubieni, to wiadomo. Ale dalsze, na siłę, zmuszanie wszystkich do słuchania pseudowiadomości jest już irytujące.

W sobotę miał do Warszawy Anatol przyjechać po jakieś buty. Niestety, po operacji okazało się, że wróciło krwawienie i musiał jechać do lekarza. Nic to groźnego, ale słusznie dmuchają na zimne i obawiają się o wszystko. Tak trzeba. Ja ubolewam, że go nie zobaczyłam, ma się rozumieć. Spędziłam sporo czasu w redakcji tego dnia. To głównie z powodu mojej nieobecności w miniony czwartek i piątek oraz zbliżającej się poniedziałkowo-wtorkowej. Chciałem nadrobić pewne rzeczy.
Wieczorem za to udałem się na posiedzenie Klubu Parlamentarnego Evolucja. Zaproszono mnie, bo to było posiedzenie planowane w związku z poniedziałkowym posiedzeniem Parlamentu Studentów UW. Uważam, że klub dobrze zrobił, że podjął uchwałę wzywającą Prezydium PS UW do odwołania posiedzenia. Przekazali im tę uchwałę wieczorem, przed ich spotkaniem. Oczywiście, ponieważ Evolucja jest w opozycji, to zignorowano ją i postanowiono, że posiedzenie się odbędzie. Głupi pomysł. Nawet Sejm RP nie obraduje, a oni się uparli. Kiepsko. No, ale odnotowuję to tutaj dla potomnych, żeby wiadomo było, że grupa, z którą ja sympatyzuję zaproponowała coś innego. Żeby było śmieszniej, to w poniedziałek okazało się, że jednak… mieliśmy rację. W sensie, że w ostatniej chwili postanowiono, że posiedzenie się nie odbędzie w planowanym kształcie a ograniczy się jedynie do przyjęcia uchwały upamiętniającej Prezydenta RP i inne osoby, które zginęły w tragedii pod Smoleńskiem. Więc jednak Evolucja miała rację.

Po spotkaniu klubu w sobotę skoczyłam pod Pałac Prezydencki – to przecież dokładnie obok nas. Ludzi mnóstwo. Świeczki, kwiaty, atmosfera specyficzna. Nie dla mnie, mnie śmierć Prezydenta chyba aż tak nie obchodzi. Więc wracając do domu podziwiałam jak szybko zorganizował się handel na Krakowskim Przedmieściu. Co dwa kroki można było kupić znicze, kwiaty i… truskawki. To mnie też zaskoczyło, ale okazało się, że można. Że dają radę. I że chyba idą nawet :)
Spotkałam po drodze jedną panią doktor, z którą miałam zajęcia jakiś czas temu. W sensie, że ze 2 lub 3 lata temu i która nie jest z mojej uczelni, tylko gościnnie u nas uczyła. Zaczepiła mnie, zaczęła dopytywać o jakieś rzeczy – w sensie, że co u mnie, jak sobie radzę i w ogóle… To miłe, muszę przyznać. I zaskakujące w sumie. Poprosiła o pozostanie w kontakcie. Nie wiem na ile grzecznościowo, ale pewno się do niej odezwę jakoś, żeby oddać jej to, że mnie zaczepiła w tłumie na ulicy.
Skorzystałem też z tego, że nie ma ludzi w centrach handlowych (bo są pod Pałacem) i poszłam do Złotych Kutasów. Byłam gotowa na miejscu kupić komputer. Od ręki. Ale jednak nie, jednak muszę bardziej to ogarnąć, bo różnice w cenach są spore. Więc ulotki ogarnęłam i zdecyduję się po powrocie.

W niedzielę o 5 rano wyjeżdżałam spod PkiNu na seminarium do Oświęcimia. Tej nocy w zasadzie nie spałam. Nastawiałam budzik na „za 30 minut” lub „za 15 minut” i do 2.00 gdzieś tak właśnie przysypiałam trochę a potem, gdy Mihał (jako gwarant tego, że gdy się nie obudzę, dobudzi mnie) poszedł spać, ja już nie usypiałam w ogóle. Właśnie tego wieczoru mi facebooka zablokowali…
Spakowałam się (znów!) i o 5.00 wsiadłam do autokaru. Po co do Oświęcimia? Na trzydniowe seminarium, którego punktem kulminacyjnym jest Marsz Żywych w poniedziałek. Razem ze mną, oczywiście, Paulina i Ewa. Stała już ekipa w zasadzie… Plus sporo dziwnych ludzi, głównie z ISNSu. Droga długa, ale nie męcząca, bo sporośmy spali.

Na miejscu, pierwsza rzecz, zwiedzanie Byłego Nazistowskiego Obozu Koncentracyjnego i Zagłady Auschwitz-Birkenau. Ja wiem, że już byłam. Co ciekawe – z tą samą przewodniczką nam się trafiło zwiedzanie, więc może i mogłam nie iść, ale tym razem było zupełnie inaczej. Masy, ale to masy ludzi. Pamiętam, że jak byliśmy w listopadzie to w zasadzie byliśmy sami. Też i dlatego, że po godzinach zwiedzaliśmy. Wtedy mogliśmy wejść do pewnych miejsc normalnie niedostępnych a teraz – nie ma mowy. Mnóstwo, mnóstwo wycieczek. Co mnie zaskoczyło, to źle zachowujący się Żydzi. Głównie z USA chyba. Straszne maniery, brak szacunku na miejsca, gdzie ginęli ludzie (ich dziadkowie!) i gdzie dokonała się jedna z największych, jeśli nie największa rzeź w historii ludzkości. Strasznie źle się zachowywali. Aż mnie to raziło. I utrudniało, ma się rozumieć, zwiedzanie. A dodatkowo – tragiczna na maksa pogoda. Cały calusieńki dzień padało. Bez przerwy. A ja bez parasolki. Straszne to było.
Seminarium to także wykłady, spotkania. Nie za wiele, ale wszystkie przeciągnięte, przesunięte, nieogarnięte. Organizacja całych trzech dni – do bani. Naprawdę, totalnie źle. Dobrze, że była ewaluacja, to mogłam to napisać, żeby organizatorka wyciągnęła jakieś wnioski… Bo było źle.
Spotkania były 4 z czego jedno ciekawe. Słabo. Totalnie rozczarował mnie też sam Marsz Żywych. Może nie spodziewałam się, że będzie to święto zadumy, ale bez przesady… Burdel, chaos, hałas, niepokój, szaleństwo, radość, śmiech, przepychanki, jedzenie, zabawa… Nie, nie, nie. Zdecydowanie nie. Zaskoczyło mnie to. Jedynym momentem, gdy było w miarę cicho był sam kadisz. Ale poza tym – tragedia. Zaskoczyło mnie to, bo zawsze mówiono nam, że Żydzi z dużym szacunkiem i nabożnością podchodzą do tego miejsca. A okazuje się, że nie. Super za to było to, że wśród maszerujących były masowe ilości pięknych młodych chłopców. Ale to naprawdę w setkach, jeśli nie w tysiącach. Ogromne ilości zagranicznych piękności.
Mieszkaliśmy w budynku poobozowym. To w zasadzie dziwne, wiem. Jeśli ktoś był w Auschwitz, to wchodził przez kasy. I właśnie tam na górze mieszkaliśmy. Dziś jest to budynek użyteczny nam wszystkim, budowany był jako miejsce przyjmowania transportów żydowskich. Trzy udało się tam przyjąć. Nasz pobyt był, jak zawsze, zabawny. Paulina (wciąż podkreślająca, że jest hetero) i Ewa (która nas totalnie zdradziła i zamieszkała w pokoju nie z nami tylko z dwiema dziewczynami ze swoich studiów) jak zawsze uczestniczyły w naszej rozrywkowej części polegającej na naśmiewaniu się z pozostałych współuczestników. A ci, zaiste, byli dziwni. Byli wśród nich bracia Mario i Luigi (ci z gry na Nintendo), którzy wzbudzali w nas niepokój posiadaniem wąsów. Nie wiemy o co chodzi z tymi wąsami, bo to obrzydliwe i na maksa chujowe, ale wydaje się, że to problem ocierający się o ontologię. Było także wiele innych dziwnych ludzi, których nazwaliśmy Mengele, Szczęśliwa Sraka czy choćby Cyk-cyk i Księżniczka. Zbiór queerów w negatywnym tego słowa znaczeniu. Oczywiście także pobyt nasz nie obył się bez picia alkoholu. Piliśmy, choć niewiele. Brak przerw, ciągłe zmiany planów, nerwówka, brak informacji i w ogóle były powodem zmęczenia sporego.
Największą niespodzianką i jedyną chyba miłą było to, że udało się nam odwiedzić pracownię konserwatorską a tam zobaczyć oryginalny napis „Arbeit Macht Frei” zerwany znam bramy jakiś czas temu. To, muszę przyznać, spore wyróżnienie i akurat to chyba najciekawszy moment całego pobytu. Największym chyba osobistym moim minusem jest to, że na jakieś 2 godziny przed wyjazdem… ukruszył mi się ząb podczas jedzenia jakiś ciasteczek z orzechami. Tragedia.

Teraz jestem w autokarze (mieliśmy szansę, że nie wyjedziemy, bo przed wyjazdem się autokar zepsuł…) i dojeżdżam powoli do Warszawy. Czas najwyższy wracać do domu i do rzeczywistości bardziej codziennej. Teraz czeka mnie mierzenie się z brakiem facebooka, nieimprezowym weekendem, masą rzeczy do zrobienia i generalnie zwykłymi sprawami. Lada dzień spłacić zamierzam kredyt studencki (teoretycznie spłatę mam zacząć od października 2010 i ma potrwać do czerwca 2012), kupię komputer stacjonarny (ja naprawdę je lubię) i będę mógł wziąć udział w normalnym posiedzeniu Parlamentu Studentów UW (a to dobrze, bo mam sporo pytań do naszych samorządowych władz). Muszę odebrać też wyniki badania analnego (już powinny być), bo – to dla zainteresowanych informacja – krwawienie trwa nadal. To już jakiś 7 czy 8 tydzień. Nie najlepiej, prawda? Udało mi się też na 20 min przed upłynięciem terminu wysłać do Ernst&Young wniosek na grant badawczy. Kupił, nie kupił, potargować warto. Mam nadzieję, że uda mi się dostać tę kasę. A jak nie… to przynajmniej mam nadzieję, że dowiem się, co zrobiłam źle :)

Wypowiedz się! Skomentuj!