W ostatniej blotce pisałam o różowym odbycie – czy też raczej o „Różowym Odbycie”. Więc dziś przychodzi mi pisać o odbycie zbadanym. Tak, poddałam się rektoskopii – zresztą drugi raz w życiu. Ale, zanim to, przebrnąć muszę przez wiele, wiele innych rzeczy. Tym z Was, którzy są niecierpliwi, polecam znalezienie „ręczne” odpowiedniego fragmentu lub poprzez funkcję „wyszukaj” ;)

Generalnie, to chciałam napisać blo wcześniej. W sensie, że nie dzisiaj tylko już dwa dni temu. Ale się nie dało. Powodów, generalnie, było kilka. Chcę jednak – zanim o nich opowiem – że cel był, ale nie udało się go osiągnąć.

Zacznijmy jednak od 16 marca, kiedy dotarłam na specjalizację o redagowaniu magazynów kolorowych. Prowadząca, znów ucieszona. Że jestem, że się odzywam. Podkreśliła, że moja obecność jest bardzo cenna, bo dużo się odzywam i w ogóle. Wiem to. Ale nie zmienia to faktu, że te zajęcia mnie na maksa nudzą, bo 1) nie uczą mnie niczego nowego, 2) są powtórką z ubiegłego roku, 3) są źle prowadzone. No i nic. Na szczęście prowadząca zgodziła się – wbrew swoim wcześniejszym zapowiedziom – wpisać mi zaliczenie I semestru. Jak stwierdziła – „trochę awansem”, ale liczy się. No, teraz mogłam zanieść indeks do rozliczenia. Bo przecież kierownik moich studiów nie zgodziła się, żebym zaliczył ten semestr pół roku później. W sensie, że ten sam przedmiot nie miałby teraz wpisu semestralnego. Powiedziała, że nie, co oznaczałoby konieczność płacenia 470 zł oraz… że nie miałabym ani jednego semestru na dziennikarstwie zaliczonego bezwarunkowo. A teraz: się uda się! Sukces. Prowadząca kurs zainteresowała się „Male Manem”. To dobrze, bo to gazeta z potencjałem. A ja promowałam, bo sesja z Rinke Royensem jest naprawdę dobra. Ale tak bez podlizywania się, naprawdę dobra.

Odebrałam też, rzecz bezcenna, druczek delegacji. Jeśli chcę odzyskać kasę za wyjazd do Krakowa (a chcę!), to muszę ją mieć. Przemiła i przecierpliwa pani Maria wyjaśniła co i jak wypełnić, więc nie było źle. Potem mogłam pojechać do redakcji. A potem na korki. Trochę się na nich namęczyłam, ale niedawno odkryłam jak przydatna jest „Angora”. Jej „Angorka” nie tylko wypełnia mi czas podczas korków – w sensie, że mały czyta i potem na tym pracujemy, ale dodatkowo mam nadzieję, że zaszczepię w nim zamiłowanie do czytanie. Czegokolwiek – gazet, magazynów, może z czasem książek. Mam nadzieję. To chyba nie jest zła misja? ;)
W domu wieczorem przesłuchiwałam 5 nowych płyt, które z redakcji spłynęły. Recenzji, na szczęście, pisać nie muszę. Ale chcę – przydadzą się na stronę przecież, prawda? Inna rzecz, że w gazecie nie pójdą. No i inna rzecz, że teraz już wiadomo, że ja będę decydować od początku do końca o tym, co pójdzie. Więc czasem, chcąc nie chcąc, będę musiała coś o muzyce napisać.

Środa zaczynała się miło bardzo. Zaproszono mnie na śniadanie prasowe. Pewien duży koncern kończył właśnie krajowy etap swojego konkursu i postanowili opowiedzieć o tym mnie i jeszcze jednej osobie. Śniadanie w hotelu Sofitel Vitoria, więc bez zarzutu. To, że moja znajoma jest tam PRowcem tego projektu, to już inna sprawa. Była wniebowzięta, gdy mnie zobaczyło. Okazało się, że druga z zaproszonych osób nie przybyła. Więc na śniadaniu byłam ja, moja PR-koleżanka, jej szef i dwie panie z koncernu. Miło, nie powiem. Dużo uśmiechania się, bułkę przez bibułkę, serwetkę na kolana. Takie tam, pierdoły. Sympatycznie, choć momentami chyba zbyt drętwo. Potem jeszcze zszedłem z nimi na chwilę zobaczyć jak sam finał wygląda i mogłem spierdalać. Musiałem zaliczyć na UW bibliotekę, musiałem zaliczyć biuro samorządu i do redakcji, znów. Praca pracą, ale myślami byłam już daleko. W sensie, że w Krakowie.
I gdy wróciłam do domu, miałam godzinę na spakowanie się i ogarnięcie pociągowe. Jechałam TLK, było przyzwoicie. A kochany, słodki i niezastąpiony Grześ odebrał mnie z dworca w Krakowie. Złote dziecko. Nie muszę chyba mówić, jak jestem mu wdzięczna za to, że się mną zaopiekował przez czas mojego pobytu u niego? Nie, nie muszę ;)
I, o dziwo, nie imprezowaliśmy w środę! Żeby nie było!

Za to czwartek zaczął się dość wcześnie, bo koło 9.00 byłam na miejscu. Grześ ze mną, chciał posłuchać tego, co mówi wykładowca otwierający – prof. Goban Klas. Dobra, muszę przyznać, to była niezła konferencja. Zwłaszcza, jeśli porównać ją mam do poprzedniej studencko-doktoranckiej. Tym razem też i moje wystąpienie było dla mnie ciekawsze. O czym mówiłam? O Janie Pawle II. A raczej o dyskursie w ogólnopolskich dziennikach drukowanych w II i III rocznicę jego śmierci. Czyli generalnie to, co będzie tematem mojej magisterki. Nie jest źle. Miałam co opowiadać i ledwo się w przepisowych 20 minutach zmieściłam. Muszę przyznać, że reakcja mnie zaskoczyła. W sensie, że była tak liczna, tak żywiołowa i tak pozytywna! Super, naprawdę! Ludzie podchodzili, gratulowali, dziękowali, brali prezentację… no, ogólnie to było bardzo, bardzo miłe. Jasne, że pewne uwagi się pojawiły – ale dotyczyły przede wszystkim tego, że prezentacja trwała 20 minut, przez co pominąć musiałam jakieś 60 stron pracy właściwej :) Strasznie się cieszę, że tak żywo reagowano na to i że będzie z tego publikacja. Teraz tylko do 15 mają muszę to jakoś spisać, obrobić. Dam radę, jestem Jej Perfekcyjność.
Tego dnia niemalże do końca wytrzymałam. Obiad był średni (zwłaszcza jak na 300 zł kosztu uczestnictwa w konferencji!), ale nie po to tam pojechałam. Może i dobrze, że taki średni – dzięki temu mogłam mniej zjeść, a to jest zawsze rzecz wskazana! Nie pojechałam za to na wieczorną kolację. Wstępnie nawet się nad tym poważnie zastanawiałam, ale jednak nie. Gdybym to ja ze swojej kasy płaciła za konferencję, to pewno bym nie odpuściła. 300 zł drogą nie chodzi. Ale że UW mi zwraca, to miałam większą wyrozumiałość dla siebie. Tym bardziej, że mnie głowa już bolała. I tym bardziej, że Grześ był alternatywą :) Więc wiadomo: wybieram Grzesia!

Zjedliśmy jakąś megadziwną pizzę z nieopodal położonej pizzerii i umarliśmy z przejedzenia. A że Wyższa Szkoła Zarządzania i Bankowości w Krakowie ofiarowała mi 100 ml wódki Krakus… No to trzeba było wypić. A potem jeszcze jakieś dziwne coś, co się nazywa balsam i pochodzi z Ukrainy czy innej Białorusi. Nie wiem skąd Grześ to miał, ale już nie ma. Nie ma też Jacka Danielsa. Nie wiem czy całego dopiliśmy, ale nie ma już tyle, co miał. Lekko zaprawieni postanowiliśmy ruszyć dalej. W ramach szaleństwa: autobusem nocnym. Grzesia drugi raz chyba jak tam mieszka. Mój: pierwszy.
Dotarliśmy do centrum (czy tam jak to się nazywa w Krakowie) i postanowiliśmy poszaleć. WSZiB, organizator konferencji a zarazem jedna z dwóch uczelni Grzesia organizowała wieczór studencki w klubie Shakers. Więc wpadliśmy. Mimo że 10 zł wstęp (w czwartek!), to zdecydowaliśmy się zaryzykować. I w sumie chyba niepotrzebnie. Ludzi było nie za wiele – w tym stary pedał pracujący w tej szkole i podrywający Grzesia na portalu społecznościowym fellow.pl. Więc za długo tam nie pobawiliśmy, poszliśmy dalej. Do Divy. Trafiliśmy w sumie idealnie. Wojtek właśnie z selekcji schodził i generalnie zamykać chcieli. Ochrona niechętnie, ale nas wpuściła – bo Wojtek interweniował. Weszliśmy, rozejrzeliśmy się, ale pustoszało ewidentnie. Więc wypiliśmy drinka czy dwa i ruszyliśmy – oficjalnie: do Wojtka. A de facto do Kitschu, czy też Off Centrum w sumie. Swoją drogą, zastanawiałam się nad tą nazwą. Czy Off może mieć Centrum? Czy Off nie oznacza właśnie wykluczenia i bycia poza centrum? Więc bez sensu, co nie? Co nie zmienia faktu, że muzycznie było bardzo sympatycznie. Progresywnie, ostro, mocno. Chłopcy siedzieli przy barze, a ja sobie szalałam na całego. No co, nie mogę? Zapełniłam im parkiet :P Wypiliśmy tam sporo alkoholu, muszę to przyznać. Ale co, nie wolno nam? Wolno.
I nadszedł ten moment, że naprawdę się ruszyliśmy do Wojtka. On niedaleko mieszka, więc pieszo. Ale na miejscu, po wypiciu kolejnego drinka, stwierdziłam, że tak być nie może. Że musimy ruszać dalej – do nas. W sensie, że do Grzesia. Bo Wojtek może wziąć swoje rzeczy i nocować tam, a my naszych tutaj nie mamy. Argument dobry, trafił. Pojechaliśmy. Grześ gościł Wojtka w swoim łóżku, a ja – spałam „u siebie” na kanapie :)

Piątkowy poranek okazał się ciężki. Ja wiem, że to urodziny bloxa, ale to powinnam wieczorem czuć to, a nie rano :) Muszę przyznać, że nie dotarłam na konferencję drugiego dnia. Żałuję, ale nie było takiej możliwości. Wojtek poszedł, a myśmy spali dalej. Na uczelnię jednak dotrzeć musiałam, bo… nie mogłam wziąć pieczątki pierwszego dnia? Nie mogłam? Eh… Więc po tę głupią pieczątkę musiałam się tam wybrać. A potem do Galerii Krakowskiej na obiado-fast-food. I relaksujący powrót pociągiem EIC. Ku Warszawie!

Powrót mój był na rękę Adamowi Staremu i Łukaszowi, czyli Temu Drugiemu. Odebrali mnie z dworca i zmusiłam ich, żeby ze mną do Carrefoura się wybrali. Oni potrzebowali generalnie miejsca, żeby posiedzieć i się pomiziać a ja mam mieszkanie. No i dlatego mi pomogli w zakupach. Ten Drugi ledwo żył, bo miał za małe buty czy coś tam i nogi mu odpadły. Na szczęście namówiłem go, żeby szedł bez butów i dał radę jakoś. Potem siedzieliśmy u mnie.
Wstępnie był pomysł, by się gdzieś przenieś, ale Gacek z gośćmi z rodzinnej miejscowości szalał po heteryckich klubach i stwierdziliśmy, że to bez sensu. Posiedzieliśmy chwilę dłużej, wypiliśmy trochę więcej i pojechaliśmy. Autobusem nocnym, co kosztowało Adama 107 zł. Czy jakoś tak. W sensie, że mandat dostał za jazdę bez ważnego biletu. A w zasadzie: za jazdę bez biletu w ogóle.
W Utopii byliśmy dość wcześnie, ale to dobrze. Było szaleństwo, tak w sumie. Ja wiem, że niektórym się nie podobało, jak Yoora grał tej nocy. Mi odpowiadało. Może właśnie dlatego, że było mało piątkowo? Nie wiem, ale jestem na tak. Być może już tydzień później lub tydzień wcześniej by mi się to nie podobało, ale tego wieczoru byłam na tak. I było trochę szału, i sporo ludzi, i za dużo alkoholu :) Ale to się zdarza, nawet mi. Tzn. nic takiego się nie stało, ale nie lubię pić. Poszaleć mogłam, bo wieczór urodzinowy. I nie szkodzi, że obchodziłam te urodziny 6 dni wcześniej. Moja przyjaciółka Gacek (złego słowa o niej nie powiem) zmyła się dość szybko ze swoim b.s.p.s. Ale ja rozumiem, urodziny przed nami, więc szykowania sporo i w sobotę musieli żyć na maksa.

Tak, jak mówiłam – sobota to urodziny mojej przyjaciółki Gacek. Anatol, na moje zaproszenie, wpadł do mnie. To strasznie, strasznie miłe. Byłem w trakcie ubierania i malowania, gdy zjawił się pod drzwiami mojego mieszkania. Sam, po raz pierwszy w życiu :) Zazwyczaj jest z Tym Drugim, w sensie, że z Łukaszem. A tym razem sam. Wypiliśmy drinka czy dwa i ruszyliśmy do mojej przyjaciółki Gacek (złego słowa o niej nie powiem). Na miejscu już kilka osób było, ale muszę krytycznie przyznać, że nie wszyscy potwierdzeni się zjawili… Nieładnie, nieładnie. Moja przyjaciółka dostała ode mnie, oczywiście, płytę porno + książkę. Jak wszyscy, jak zawsze. Coś dla ducha, coś dla ciała. A poza tym większość (wszyscy?) gości złożyła się na iPhone’a dla Gacka. W sensie, że wiadomo było, że nie będzie tyle, żeby wystarczyło, ale chociaż żeby się zbliżył do celu ;) Taka niespodzianka od gości.
Dla nas miłą niespodzianką był tort przygotowany przez Kubę i dziewczyny. Bardzo, bardzo smaczny. I generalnie powiedzieć trzeba, że było miło. Może bez rewelacji – bo i towarzystwo aż tak mieszane nie mogło zapowiadać rewelacji – ale miło. Było dmuchanie świeczek, dużo głośnej muzyki, ładni chłopcy (jak się nazywał ten, co mówiłam, że jest ładny?) a dla mnie dodatkowo fajnie, bo Anatol był ze mną. Tym bardziej, że w jednym z SMSów napisał, że nie ma znaczenia czy jestem w sukience czy w spodniach :) To miłe. Mało kto tak naprawdę ma na to wyjebane. A swoją drogą, znalazłam ładne wyjaśnienie dlaczego tak jest. To psychoanalityczno-lacanowsko-żiżkowe ujęcie. Jak będę miała czas, to może następnym razem wyjaśnię. Ale generalnie chodzi o moją agalmę ;)

Z urodzin mojej przyjaciółki Gacek (złego słowa o niej nie powiem), wyjechałam do Galerii. Z Mihałem i Anatolem. Lola Lou dawała tam swój ostatni koncert w Polsce przed wyprowadzką do Kapsztadu. Więc bardzo mi zależało. Wpadłam tam tak naprawdę tylko na jedną część koncertu (niestety), ale liczy się. Potem jeszcze jej mąż zaprosił mnie na zaplecze, więc miałem okazję chwilkę z nią porozmawiać. Żałuję strasznie, że wyjeżdża, bo moim zdaniem na polskiej scenie drag liczyła się tylko ona. To będzie dla nas wielka strata. Ale i wiem, że dla niej to ważny krok do przodu, więc z drugiej strony – cieszę się z nią. Oby tylko czasem nas odwiedziła, to będzie nam miło.
Tak jak mówiłam, po chwili wracaliśmy już do Gacka, by dalej świętować jego 23. urodziny. Na sam koniec imprezy, gdy już zbieraliśmy się do wyjścia, pojawiły się jakieś trzy dziewczyny. Nikt nie wie skąd i kim były. Ale tak naprawdę naprawdę nikt. Przyszły, weszły i zaczęły jeść chipsy. Dziwne to. Dobrze, że już opuszczaliśmy mieszkanie, bo inaczej trzebaby się nimi naprawdę jakoś zająć.

Przeszliśmy się do Utopii, śpiewając po drodze, hałasując, tańcząc, pijąc i jedząc. Rozpierdówa. Ale niech się dzieje wola nieba, to urodziny mojej przyjaciółki Gacek i złego słowa o niej nie powiem. W samym klubie: bardzo, bardzo miło. Dużo ludzi, wspaniała muzyka! Grali: Hugo, Moondeck i Monky. Więc piękny skład, w sam raz na taką okoliczność ;) Do dobrej imprezy brakowało nam dobrej ciotodramy. Ale i ona nadeszła. Gacek się ze swoim b.s.p.s. pokłócił. Bywa i tak. Zwłaszcza po alkoholu. Kuba strasznie zły chyba dość szybko po awanturze poszedł do domu. Ja się bawiłam, Anatol też. Szał, światła, miłość. Nie wiem jak heteroznajomi Gacka się bawili, ale mam wrażenie, że ten ładny chłopiec (co nie wiem jak się nazywa), całkiem nieźle. I podobało mu się, że go chłopcy wzrokiem pożerają :)
Michałowi za to się coś nie podobało i chciał iść doma. Ponieważ moja przyjaciółka Gacek się (dużo) gorzej poczuła, trzeba było się zbierać. Przecież jej nie zostawię w takim stanie po ciotodramie, prawda? Zgarnęłam ją i pojechaliśmy do mnie. Anatol jeszcze został i dopiero po jakiejś godzinie do mnie dotarł. Położyliśmy się wszyscy spać. Ja z Tolkiem na łóżku, moja przyjaciółka Gacek (złego słowa o niej nie powiem) na przygotowanym legowisku :)
Poranek nadszedł bardzo wcześnie, bo już po 10.00 Gacek się zerwał i chciał lecieć do domu. Goście z rodzinnego miasta około 14.00 mieli pociąg mieć do domu i musiał się nimi choć trochę zająć. Zrobił to. A Anatol po 12.00 miał pociąg do siebie i też się zebrać musiał. Boże, jak on dobrze wygląda! Jak przystało na damę, unikałam patrzenia na niego, gdy był w samych majtkach (przyrzekam, unikałam!), to jednak nie dało się tego całkiem wyeliminować i trochę go widziałam. Powiem to jeszcze raz: Boże, jak on dobrze wygląda!

Ja też za długo spać nie mogłam, bo na 15.30 się umówiłam z Adrianem na obiad przez niego przygotowany. Dobra, nie pamiętam – przyznaję – kiedy i jak się na ten obiad wprosiłam, ale fakt, że coś takiego musiało mieć miejsce. Adrian zaprosił i się bardzo postarał! Zrobił szczawiową i babkę ziemniaczaną. Zupa wyszła bardzo smaczna (a ja rzadko jadam zupy i niewiele z nich lubię), za to babka była dla mnie nowym smakowo doznaniem. Miłym, przyznaję. Niestety, nie mogłem za długo siedzieć, bo mnie obowiązki wzywały. Dotarłam na UW na posiedzenie klubu parlamentarnego Evolucja, na które mnie gościnnie zaproszono. Kolejne dziesiątki minut spędzone w murach gościnnej uczelni. Kocham UW. Plany dla Evolucji wypracowane, a to ważne.
Wpadłam potem na sekundę do mojej przyjaciółki Gacek (złego słowa o niej nie powiem) i takiego burdelu już dawno nie widziałam. Gacek ledwo żywy siedział z dziewczynami i oglądali głupie filmiki na YouTube. Ja z nimi chwilkę, ale zaraz się zebrałam do domu.

W poniedziałek wpadłam na seminarium magisterskie. Opowiadałam pani promotor jak to mi się udało na konferencji dobrze wypaść i w ogóle co się działo. Zadowolona, to ważne. Ustaliłam też z nią ostateczne, że pracę oddam jej do 30 września, żeby bronić się na początku października. W ten sposób zachowam status studenta. Mam zamiar naprawdę iść na kolejne studia, cokolwiek o tym myślicie. Nie wiem czy się uda – z wielu powodów. Ale plan jest i jestem zdeterminowana, by go zrealizować.
Także w poniedziałek dorwałam nowy numer „PDF” – czyli gazety warsztatowej, którą Instytut Dziennikarstwa UW wydaje. I – nareszcie! – znalazłam tam swoje sprostowanie. To był ostatni numer, gdy – zgodnie z prawem – powinni opublikować moje słowa. Wyjaśniłem w nich, że w nie pełniłem funkcji Przewodniczącego Parlamentu Studentów RP a funkcję Marszałka Parlamentu Studentów UW. Dodałem także, że doszło do przekłamania moich słów. Nigdy nie powiedziałem, że „we własnym mniemaniu muszę robić więcej niż inni, starać się bardziej, osiągać lepsze wyniki” tylko „jako osoba trans muszę robić więcej niż inni, starać się bardziej, osiągać lepsze wyniki”. A to jednak diametralnie różne zdania, prawda? Opierali się, dyskutowali ze mną mailowo, ale ostatecznie puścili.

Byłam też na spotkaniu ze swoją opiekun doktorancką. Wstępnie zapowiedziała, że być może poprowadzę z nią jakieś zajęcia w przyszłym roku. Byłoby zajebiście, przyznaję. Zobaczymy co z tego wyjdzie, ale jestem na tak. Oczywiście, zgłoszę też swoje zajęcia, ale to co innego. Mam małe szanse generalnie na samodzielne. Instytut Socjologii oszczędza na doktorantach i doktorantkach. We wtorek widziałam się z inną panią profesor, która w ogóle chciała, żebym poprowadziła 30 h kursu w ramach zakładowej ścieżki na studiach II stopnia. Nie, no super! Ale już dzisiaj wiem, że jej przełożona zaproponowała to – niezależnie – pewnemu profesorowi. No i poszło się jebać.
A z opiekunką rozmawiałam też o innych rzeczach. Szukam doktora do jednego grantu :) Nakierowała mnie na odpowiednią osobę i we wtorek rozmawiałam z nim. Wstępnie zainteresowany, choć 60tysięczny konkurs nazwał mikrograntem :)

W poniedziałek (to był intensywny dzień) zaliczyłam jeszcze posiedzenie Uczelnianej Komisji Wyborczej Samorządu Studentów UW. Mam nadzieję, że swoimi pytaniami wykazałam absolutną niekompetencję przewodniczącego tejże. Poza tym, nie ma co udawać, tak naprawdę kieruje tą komisją ktoś inny – jej pełnomocnik. Śmieszne to: przewodniczący, gdy coś mówi, patrzy na nią, czekając na reakcję i wyraz aprobaty. Totalna nieudolność w działaniu komisji przejawia się m.in. brakiem zdecydowanej większości dokumentów na stronie (mam nadzieję, że w realu one istnieją…) i generalnie brakiem czegokolwiek. Dobrze, że miesiąc po wyborze i ukonstytuowaniu, udało się skład na stronie zmienić chociaż…
Potem jeszcze spotkanie Uczelnianej Organizacji Studenckiej (zabawne, mało owocne dla mnie) i do domu. Paweł, ku mojej uciesze, podrzucił mnie, bo jechał jeszcze na Wydział Chemii.

We wtorek do redakcji wpadłam rano, by potem móc zaliczyć kilka spotkań. O dwóch już wspomniałam – dodatkowe było z vicedyrektorem Instytutu Socjologii UW na temat strony czasopisma, którą będę się zajmować. Wyjaśniłam mu wszystkie wątpliwości (mam nadzieję) i wysłuchałam uwag. Teraz tylko pozostaje działać. A samą stronę, jeśli nie stanie się nagle nic niespodziewanego, zrobi Sebastian z Łodzi. Ten sam, który tegoż bloga zaprojektował :)
Po korkach odpoczęłam w domu i ruszyłam do kina. Zabrałam Marcinka na „Była sobie dziewczyna” do Muranowa. Film: może być. Marcinek: nie da się opisać słowami. Komedia romantyczna, to chyba gatunek tego dzieła. I nawet, przyznaję, można było się czasem pośmiać. Sporo ludzi na widowni. Po filmie jednak nastąpiła ciekawsza rzecz. Marcinek mnie pocałował.
Nie, no żartowałam :) Nie dopuściłabym do takiej tragedii przecież. O tym też można powiedzieć w psychoanalityczno-lacanowsko-żiżkowych kategoriach. Może będzie okazja. Niemniej, przespacerowaliśmy się do centrum, rozmawiając. A w samym centrum oddałam mu szkice jego pracy licencjackiej z moimi uwagami. Gadaliśmy o tym chwilę, momentami się oburzał. Ale ja wiem jak to jest, gdy ktoś krytykuje dzieło, nad którym się ileś-tam godzin spędziło. Można do tego przywyknąć – choć na początku może to być trudne. Poza tym, c’mon, to tylko uwagi młodej transetki. Ja nie będę go promować przecież, więc nie one są najważniejsze ;)

W środę od rana miałam lekkiego stresa. Nie badaniem się martwiłam, a wynikami. Lewatywa z rana, jak śmietana. Więc poszło. Potem nie-jedzenie od 12.00. Wyszłam wcześniej z redakcji (w której cały dzień naprawdę dużo zrobiłam!) i drugą lewatywę w domu zrobiłam. Ruszyłam na badania 45 mint przed czasem, żeby spokojnie na Kabaty dojechać. Mhm, jasne, chciałabym. Jak na złość, od pl. Zawiszy jakiś megakorek samochodowo-tramwajowy. Na szczęście udało mi się zadzwonić i ostrzec, że się spóźnię chwilkę. I dałam radę. 10 min spóźnienia.
Samo badanie – śmieszne. Jak wszystko, co dotyczy odbytu. I będę to podkreślać. Pani pielęgniarka dała mi krótkie spodenki z takiego materiału szpitalno-watowo-zielono-chuj-wie-jakiego. Spodenki, dodajmy, z brakiem szwu na dupie. Tak, żeby lekarz mógł bez problemu się we mnie dostać. Że się tak wyrażę. Wsadził mi dobrze nalubrykantowany rektoskop i badał, badał. Wpompował we mnie tyle powietrza, że potem ledwo chodziłam. No i, co gorsza, nie wie, o co chodzi. W sensie, że to nie szczelina. Nie mam szczeliny odbytu. Pierwsza diagnoza była błędna. Pobrał mi próbki do histopatologii i za dwa tygodnie się dowiem o co chodzi. Albo i nie ;) Niemniej, samo badanie 120 zł kosztowało (płatne na górze), potem podpisanie oświadczenia, że wiem o niebezpieczeństwie śmierci przy takim badaniu a potem pobranie próbek (i konieczność zapłaty kolejnych 80 zł przy wyjściu). A to pobieranie śmiesznie wygląda. Bo widać to na monitorku rektoskopii. Taka mała metalowa łapka łapie za odbyt od środka, ciągnie i urywa kawałek ciała. Niewielki, malutki i nawet to czuć tak dziwnie. Nie, nie boli :)

Wracałam do domu, zahaczając o mieszkanie mojej przyjaciółki Gacek (złego słowa o niej nie powiem), gdzie mnie nakarmili zresztą. Z wyciekającym spomiędzy nóg lubrykantem, brzuchem wydętym od powietrza i lekkim bólem odbytu dotarłam do domu. Gdzie czekała na mnie niespodzianka: martwy komputer. Była jakoś 23.00, gdy z tego wszystkiego padłam na ryj.
Wstałem jakoś koło 9 (tak, spałem ponad 9 godzin!) i dotarłem do redakcji szczęśliwie bez problemów. Robi się naprawdę ciepło, wiecie? A w redakcji wręcz gorąco – ale nie dosłownie, tylko w przenośni. Czeka nas personalnie trudny czas. Na razie nie wiem dokładnie co i jak, ale w piątek będę na ten temat rozmawiać z wydawcą. Mam pewne obawy, ale nie chcę ich werbalizować. Po wyjściu z redakcji pojechałam na zajęcia, ale ostatecznie nie udało mi się na nie dotrzeć. Z powodów obiektywnych. Po prostu odbywały się gdzie indziej :) Więc do Carrefoura się wybrałam, bo lodówka pustką po oczach waliła. Trzeba było to zmienić. Potem w domu próbowałam znów komputer naprawić, ale widzę, że to nie ma sensu. Więcej się z tym najebię niż to wszystko warte. Darowałam sobie. Byle do świąt. Potem kupię sobie nowy komputer.

A skoro o świętach mowa… Pojadę do domu w Wielki Piątek. Muszę zaliczyć jeden bank, a tam czynne tylko poniedziałek-piątek i tylko do 17.00. Wiem, tragedia. Ale nie tego się obawiam. Oto bowiem po raz pierwszy nie przyjadę do domu jako „syn, z którego można być dumnym” tylko jako „trans, którego podejrzewa się o pedofilskie zapędy”. Nie wiem jak to będzie, ale nie widzę tego. Chyba potrzebuję odnowić kontakt z Kaśką, żeby większość tego czasu u niej spędzić. Jedno jest pewne: chcę unikać kuzyna, który mi SMSowo groził. Nie dlatego, że się boję, bo podejrzewam, że niczego złego mi nie zrobi (chociaż mówię o osobie, która oskarżona była o wypadek ze skutkiem śmiertelnym i ucieczkę z miejsca wypadku), ale po prostu nie widzę sensu siedzenia przy jednym stole i udawania, że jest okej. Po prostu nie widzę. Z mamą pogadam o tym dopiero jak przyjadę. Przez telefon nie ma sensu. I nareszcie będę mogła wziąć makeup ze sobą. I nie będę zmieniać tapety w telefonie – aktualnie mam tam fotkę Anatola i tak zostanie. To, z jednej strony, oczyszczające, ale z drugiej – przerażające jak cholera.
Pewniej czuję się np. składając skargę do sądu. Co też miało miejsce w tym tygodniu. Przewodniczący Samorządu Doktorantów UW nie odpowiedział mi w ciągu ustawowych 14 dni na wniosek o dostęp do informacji publicznej, co sprawiło, że musiałam złożyć skargę na bezczynność organu do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie. Plusem tych spraw jest to, że w miarę szybko winny być załatwione. Zasadniczo w połowie maja najpóźniej powinno być pozamiatane.

No, blotka jest długa, ale inna być nie może. Zastanawiamy się z Pauliną, czy nie jechać do Oświęcimia na Marsz Żywych. To może być coś ciekawego. 8 kwietnia niemal na pewno pojadę do Wrocławia, by stamtąd wybrać się z Radomirem do Wałbrzycha na 9 kwietnia. Wracam wtedy do Warszawy. 21 kwietnia chyba jadę do Amsterdamu na 3 dni, ale to czekam jeszcze na potwierdzenie. Na 28 mają zaproszono mnie na konferencję do Krakowa. Się dzieje. I cały czas myślę, czy nie zrobić tego szaleństwa i nie wyjechać z Grzesiem na tydzień do Tajlandii w wakacje…

Wypowiedz się! Skomentuj!