Czas najwyższy napisać. Byłoby wczoraj, ale się życie skomplikowało i aktualnie mieszkam u Ernesta. Ale to po kolei, ok?
Zaczyna się wszystko w miniony poniedziałek. Udało mi się dotrzeć na seminarium magisterskie. Pojawić się musiałam, żeby zapowiedzieć kiedy jeszcze zjawię się w tym semestrze (jakoś koło 20 marca), żeby zajęcia mieć zaliczone. Chciałem tylko powiedzieć, że to oznacza, że do zakończenia studiów poza formalną obroną pracy magisterskiej (która zazwyczaj jest naprawdę tylko duperelą zajmującą niepotrzebnie czas) zostało mi tylko jeszcze uporanie się ze specjalizacją Redagowanie magazynów kolorowych. Nie wiem jak mi to pójdzie, to inna sprawa – bo mogą się pojawić pewne komplikacje dotyczące mojej obecności na zajęciach (którą to, w drugim semestrze prowadząca postawiła jako warunek zaliczenia mi całego roku tegoż kursu). Ale na razie nie ma co krakać, liczę, że dobrze będzie. Magisterskie trwało chwilę, na szczęście i mogłam zająć się przy okazji innymi rzeczami. Ważniejszymi.

Po dyżurze w redakcji udało mi się dotrzeć na zajęcia na socjologii, wszystko ładnie zaliczyć i pięknie się uporać z czasem tego dnia. Więc należałoby zaliczyć poniedziałek do udanych, prawda? Inna sprawa, jak te zajęcia wyglądały. Jedne: jak zwykle okej. Gorzej z drugimi, które zaczęły się w sali, w której się z minuty na minutę coraz ciemniej robiło (to akurat zjawisko typowe dla godzin popołudniowych zimą) i nic nie dało się z tym zrobić, bo… Nie działało światło. Ja nie wiem czy aż tak Uniwersytet Warszawski musi oszczędzać, ale było to lekko żenujące, moim zdaniem.
W ogóle czasem muszę przyznać, że to jest niemiłe, co się dzieje. W sensie, że niby doktoranci, niby przyszła elita, niby świeża potrzebna krew… Ale jak przychodzi co do czego, to się okazuje, że kiepsko. Nie ma kasy na nic, nie ma możliwości robienia czegokolwiek i generalnie jest słabo. I to nie chodzi li tylko o kasę (choć też), ale generalnie. Ja już nie chcę mówić, że są zajęcia, które mogłabym poprowadzić nawet za darmo, byleby móc je poprowadzić i byleby móc mieć kontakt ze studentami. Naprawdę, za friko. Ale nie, nie da się, nie można, nie ma takiej opcji. No żesz kurwa – przecież pewne już swoje umiejętności udowodniłam: broniąc tytuł zawodowy magistra (przed czasem), dostając się na studia doktoranckie (pierwsza na liście nie-stypendialnych, siódma w ogóle na liście przyjętych) i generalnie wydaje mi się, że na zajęciach moich studenci by nie cierpieli… Ale to jest temat na dłuższą blotkę – zbiera mi się teraz dużo na ten temat, bo z jednej strony mieliśmy zajęcia, na których prowadzący zbierał nasze opinie na temat problemów doktorantów, z drugiej – piątkowe konsultacje (o tym zaraz) i znów poniedziałkowe niespodziewane spotkanie z kierownikiem studiów doktoranckich… Stąd też może i nagromadzenie myśli z tym związanych.

Wtorek był ciekawym dniem. Najpierw nie poszłam na te zajęcia, na których zaliczenie roczne mam mieć za semestralną obecność… Bo po pierwsze nie wiedziałam czy w ogóle się odbywają – z racji tego, że pani prowadząca sama mówiła, że nie wie. A że maila nie dostałam od jej asystentki, to olałam. Poza tym, c’mon – kiedyś MUSZĘ chodzić na zakupy. Więc zaliczyłam Carrefour. We wtorki jest tam dzień seniora i seniorzy dostają zwrot, nie wiem 5 czy 10 proc. tego, co wydali na zakupy. To oznacza, że raz na dwa-trzy miesiące mogłabym robić zakupy za darmo. Szkoda, że nie znam tutaj na miejscu jakiejś staruszki lub starca. Chociaż do tego by się przydali.
Za to udało mi się załatwić wpis zaliczający praktyki. Zazwyczaj to ja wystawiam innym odpowiednie zaświadczenia – tym razem musiałam od wydawcy wziąć takowe. No bo samemu sobie wypisywać… trochę głupio, co nie? Generalnie, poszło jak z płatka. Blisko pięćdziesięcioletnia na oko pani magister (sic!) wpisała „zal”. Swoją drogą, nie to, że się czepiam, ale po co na UW osoby z tytułem zawodowym magistra w takim wieku? W sensie, że skoro ktoś nie potrafił się doktoryzować w tym czasie, to niezbyt dobrze o nim/niej świadczy, prawda? No, ale takie rzeczy na WDiNP są możliwe. Szkoda. Osobiście jestem zdania, że mgr należy zatrudniać tylko, jeśli są doktorantami (w sensie, że nie mieli czasu wcześniej zdobyć „dr”) albo jeśli są wybitymi praktykami – wtedy to też ma sens i uzasadnienie. We wszelkich innych sytuacjach – niech szukają pracy gdzie indziej.

Po dyżurze w redakcji umówiłam się z Filipem na kaweczkę. Tak naprawdę, to wymusiłam na nim to zaproszenie. Kiedyś pół-żartem, pół-serio rzuciłam „No, to kiedy mnie na kawę zaprosisz?” a potem się już tylko tego trzymałam. W sensie, że nie ma dyskusji nt. „czy w ogóle mnie na kawę chce zaprosić” tylko od razu kiedy to ma nastąpić. No i udało się, zaprosił. W sensie, że nie to, że płacił za mnie (nie przepadam chyba za sytuacjami, w których 17latkowe płacą za mnie – zresztą wiadomo przecież, że ja w ogóle nie lubię jak chłopcy na mnie kasę wydają), ale znalazł czas, siłę i ochotę na to spotkanie. Ja nadal i wciąż uważam, że Filip (który jest bi, jakby ktoś pytał) się mnie boi. W sensie, że obawia. Lubię to, gdy w klubie zbliżam się do niego, mam lada moment naruszyć jego barierę intymną, a on ucieka, chowa się, odchyla, oddala. Jakby bał się właśnie, że to naprawdę nastąpi. Ale wydaje mi się, że ta obawa dlatego nie jest strachem, że wiąże się z nieco innym poziomem. To jest raczej obawa przed uznaniem nieheteronormatywności. Może kiedyś o tym coś więcej napiszę.
Kawa się przeciągnęła – i dobrze, bo czasu z ładnymi chłopcami chcę spędzać jak najwięcej – i generalnie odprowadziłam go potem jeszcze na autobus. Miły chłopiec, nie głupi, więc czemu nie.

Środa to ważny dzień. A potem jeszcze ważniejsza noc nastąpiła. Dlaczego? W redakcji się męczyłam. Siedzenie tam więcej niż 6 godzin jest jednak dla mnie obciążające psychicznie. Za mało ruchu, chyba o to chodzi. I cały czas, bez przerwy, coś do zrobienia.
Udało mi się za to wynegocjować podwyżkę. Tak, tak, będę zarabiać więcej. Oznacza to, że na 90 proc. od 1 marca rozpocznę także pracę w dodatkowym miejscu w weekendy. Chodzi mi o wyjście z długów. Jasne, nie będzie łatwo, bo już teraz mam ledwo jakiś czas dla siebie (o czym świadczy pisanie blo raz na tydzień lub rzadziej, po nocach zawsze i dlatego, że już wypada raczej niż że mam czas jakoś specjalnie)… Niemniej jednak, taki jest plan. Oczywiście podwyżka nie przyszła mi tak łatwo – dostałam ultimatum w postaci zwiększenia zakresu swoich obowiązków. Ciężka sprawa, ale zgodziłam się. Nie wiem jeszcze jak to będzie, nie ma się co oszukiwać. Chodzi o to, że mam teraz imperatyw „wyjść z długów” i temu podporządkowuję swoją całą działalność. Oczywiście, wciąż jednak priorytetem zostają: przeżycie i ukończenie studiów. Dobrze, że ktoś zapytał których. Ważniejsze są, oczywiście, doktoranckie. Dziennikarstwo w sumie mogłabym sobie darować, gdyby nie to, że został mi do zaliczenia 1 (słownie: jeden) głupi kurs. I już. Eh, same kłody pod nogi.
Po wyjściu z redakcji pognałam na spotkanie swojej drugiej redakcji :) Dwie osoby wyjechały, jedna zrezygnowała ze studiowania, jedna napisała, że nie da rady… Generalnie: kiepsko. Ale to jest kolejne pytanie o to, co się dziać będzie z działalnością studencką w obliczu dalszego umasowienia studiów oraz rozbicia wszystkich kierunków na 3+2+4. Może nie być tak kolorowo. Na socjologii w ciągu ostatnich lat przestały istnieć: Koło Badaczy Mniejszości Narodowych, Dyskusyjny Klub Filmowy Socjologów „Pod Spodem” (po 11 latach działania!), Fotograficzne Koło Socjologów „FoKuS”… Jestem ciekawa czy mojemu kołu uda się przetrwać. Ludziom się po prostu przestaje chcieć. I nie wiem czy wynika to z tego, że wcześniej zaczynają walkę o karierę, o stołki, o miejsca, o pensje – czy też może z czegoś zupełnie innego. Ale nie podoba mi się to. Mam pomysły nowe, czym można by się zająć poza podstawową działalnością, ale nic z tego nie będzie, jeśli rzeczywiście stan liczebny ludzi się nie zwiększy.

Wróciłam do domu spokojnie i koło 21 byłam znów w centrum. Umówiłam się z moją przyjaciółką Gacek i jej b.s.p.s. – jechaliśmy do Tomeczka i Pawła, którzy nas na picie zaprosili. Nie mamy nic przeciwko przecież, prawda? Więc wyposażeni w 0,7 ruszyliśmy. Na miejscu chłopcy czekali na nas z kolejnym 1,5 l i jeszcze czymś-tam dziwnym. Dołączyła do nas początkowo także Whitney Houston a chwilę potem jej piękny partner seksualny Olaf. Posiedzieli, ale za wiele pić nie chcieli, bo coś-tam. My: wręcz przeciwnie. Jeszcze wyszedłem z Tomeczkiem na stację po dodatkowy alkohol. Podkreślam to, bo w sumie nie wiem ile wypiliśmy w sumie. Nie potrafię oszacować, bo nie wiem nawet ile na tej stacji kupiliśmy…
Chłopcy coś-tam do jedzenia przygotowali (smacznie!) a tak w ogóle to oglądaliśmy „Wojnę polsko-ruską”. Wszystko fajnie, wszystko miło… Ale muszę przyznać się do kilku rzeczy. Po pierwsze: niewiele pamiętam. Wstyd, wiem. Ale co mi tam – raz na rok, czy raz na pół roku mogę sobie na coś takiego pozwolić. Tym bardziej, że to niemal rodzinne grono. Po drugie: podczas tej nocy doszło do ekscesów natury seksualnej. W zasadzie to dobrze, gdyby nie fakt, że mi się zdarzyło także brać udział w jednym z tych ekscesów.
Żeby jednak o tym powiedzieć, odwołać się muszę do pojęcia transgresji, jakie tworzy Bataille. Pojęcie "nadmiaru" energii odgrywa kluczową rolę w jego myśli. Organizm w teorii ogólnej Bataille – w przeciwieństwie do klasycznej teorii ekonomii, która zakłada istnienie racjonalnych "aktorów" motywowanych "rzadkością" – normalnie znajduje się w posiadaniu nadmiaru dostępnej energii. Ten nadmiar może być zużyty produktywnie na wzrost organizmu albo może zostać zwydatkowany rozrzutnie. Zmarnotrawienie tej energii to właśnie "luksus". Forma i rola jaką przybiera luksus w społeczności charakteryzuje tą społeczność. Część przeklęta odnosi się do tego nadmiaru – przeznaczonego na zmarnotrawienie.
Transgresja, rozumiana jako przekraczanie samego/samej siebie – choćby na chwilę (i zawsze tylko na chwilę) jest u niego istotną rzeczą. Pozwala bowiem na chwilowe zawieszenie norm – nie tyle przerwanie ich, co ukazanie ich granicy. Nie wiem, że przekraczam granicę Polski z Rosją, dopóki mnie nie ścignie jakaś Służba Graniczna. Nie oznacza to, że znoszę tę granicę, prawda? Oznacza jedynie, że pokazuję jej granice. Pytanie, jakie ja sobie stawiam – jako osoba słabo myśl Bataille’a znająca: Czy aby doszło do transgresji, musi być to przekroczenie świadome? Czy muszę chcieć przekroczyć? Czy muszę poszukiwać tej granicy, „na ślepo” i po omacku szukać jej, by móc mówić o transgresji, gdy ostatecznie uda mi się ją przekroczyć. Inną sprawą jest to, że mówi Bataille o uczuciu trwogi. Ona musi się pojawić, by zwydatkowana „na nic” energia mogła brać udział w wydarzeniu transgresyjnym. To ważne, bo być może odpowiada na moje pytanie o konieczność intencjonalności działania ku transgresji.
No więc ja dokonałam transgresji. Może nawet nie zdawałabym sobie z tego sprawy nawet (z powodu znacznego upojenia alkoholowego i amnezji dotyczącej większej części nocy), ale chyba mi się udało. Miałem taki jeden moment, gdy dotarło do mnie, co się dzieje – moment trzeźwości. W tamtym momencie spojrzałam na Tomeczka i Pawła (którzy współuczestniczyli w mojej transgresji, czy też nawet jakoś tam ją sprawiali) i dotarło do mnie, że ogarnia mnie trwoga. Że przekraczam granicę – i nawet nie wiem, kiedy to się stało i jak się zaczęło. Ale w tamtym momencie pojęłam, że oto widzę granicę, doświadczam granicy.
Mówiąc bardziej „po ludzkiemu”: zrobiłam coś, czego na trzeźwo pewno nigdy bym nie zrobiła. Uczestniczyli w tym Tomeczek i Paweł (swoją drogą, ciekawe na ile świadomie) no i tyle. Czy żałuję? Trochę tak. Ale nie tego, co się stało, tylko tego, że nie kontrolowałam wszystkiego przez cały czas. Jeśli ktoś zna moją obsesję planowania, czy też kontrolowania poprzez planowanie, to pewno wie, jak bolesne to dla mnie doświadczenie. Niemniej: stało się, wypierać się tego nie będę a i przyznać się publicznie wypada do tego, tak jak do wszystkiego innego. O, rzekłam.

Do domu ruszyłam taxi o 7.10. Spać poszłam o 8, a o 10.15 byłam już na nogach. Redakcja wzywała na 12, więc trzeba było się ogarnąć, prawda? Ogarnięcie poszło mi jako-tako. Na szczęście przed pójściem spać poprosiłem SMSem naszą office manager, żeby zamówiła mi jakąś zupę (najlepiej grzybową) i jakieś drugie danie. Potem okazało się, że zamówiła, na chwałę Pana! Spóźniłam się i tak, z powodu powolnego ogarniania się. Ale to jeszcze nic. Bo tak naprawdę, bądźmy szczerzy, trzeźwa to ja jeszcze nie byłam. No i jadę, jadę tym autobusem 167 i jestem już na ostatnim odcinku przed docelowym przystankiem, gdy czuję, że nie czuję się najlepiej. Że zaraz będę wymiotować, czy coś takiego. Więc myślę sobie: oho, wysiądę, zbliżę się do kosza na śmieci, bo nie ma co ryzykować wymiotowania publicznie na śnieg.
Nie udało się. W sensie, że wysiąść. Zaczęłam tracić przytomność. Zrobiło mi się bardzo czarno przed oczami, bardzo słabo, bardzo duszno. Upuściłam torbę, którą miałam w ręku i mocno trzymałam się barierki w autobusie. Żeby nie upaść. Przejechałam mój przystanek, nie mogłam się ruszyć. Zacząłem po omacku szukać jedną ręką torby leżącej koło mnie (bo niczego nie widziałem!) i jakoś ją złapałem. Stałem i czekałem aż mi wróci wzrok. Trwało to jeszcze dwa przystanki, po których moje nogi postanowiły znów słuchać mojego mózgu i na wolę wyjścia z pojazdu zareagowały kroczeniem wprzód. Wysiadłam, odsiedziałam na przystanku z 15 minut i ruszyłam do redakcji. To był najgorszy chyba moment mojego życia, naprawdę.

Dzień nie był może zbyt efektywny, ale co zrobić miałam, to zrobiłam. Nie uznaję taryfy ulgowej dla nikogo, dla siebie także nie. Dlatego po tym wszystkim jeszcze poleciałem na debatę w Instytucie Socjologii UW. Była dla mnie ważna, bo dotyczyła fakultetów, a przecież socjologia queer, o którą walczę od jakiegoś czas, miałaby właśnie być takim fakultetem. Debata zupełnie nie wyszła. I nie chodzi nawet o Mieczysława, który przeszkadzał trochę. On zaczął przeszkadzać, gdy widział, że nic z tego nie będzie. Przyszło bardzo mało osób. Może kilkanaście. Dramatycznie mało. Debata więc nie była debatą, co wygłoszeniem kilku pobożnych opinii – bez dyskusji nad tym, jakby miały być w ogóle zamawiane przez studentów fakultety realizowane i w ogóle. Ja pojawiłam się z Pauliną i naszym transparentem „Chcemy Socjologii Queer w IS”, który zresztą został jakiś czas temu zniszczony poprzez dodanie „Nie” na początku przez kogoś. Zakryliśmy to, oczywiście a transparent wisiał cały czas na ścianie przypięty. Nie wiem, co z tego będzie. Jestem w kontakcie z jedną profesorą, która wyraziła zainteresowanie tematem, ale na razie sprawa odłożona jest do połowy marca.
Po wszystkim – zaliczyłem z Pauliną McD. I całe szczęście, to mi pomogło. Generalnie przyznać muszę, że za dużo do McD chodzę ostatnio, ale to akurat była sytuacja awaryjna i musiałem.

Piątek zaczął się ciekawie – zaproszono mnie na konsultacje społeczne strategii dla szkolnictwa wyższego na lata 2010-2020, którą Ernst&Young razem z Instytutem Badań nad Gospodarką Rynkową za 1,4 mln zł przygotowali dla Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Spotkanie w Rondo I, bardzo fajnie z poczęstunkiem i takimi tam. Konsultacje zwołane chyba tylko po to, żeby zwołać. W sensie, że dlaczego ja się tam zjawiłam? Nie wysłali mi zaproszenia na maila gazetowego tylko samorządowego, więc znajduję się tam jako samorządowiec – ale w tym roku ani ja studentów UW nie mogę formalnie reprezentować ani nic takiego. Był Zarząd Samorządu Studentów UW, który miał swoje uwagi (ale których nie zdążył wygłosić) i zaproszenie akurat ich, to inna sprawa.
Był też Michał i Rita, którzy już (as far as I know) nie są studentami od jakiegoś czasu. No, ale nic to, niech się dzieje wola nieba. Dyskusja momentami żenująca. Studenci mówią od rzeczy (kim była ta dziewczyna i czemu nikt nie rozumiał jej pytań?), promują siebie przy okazji („Dyrektor” z NZSu i rozdający swoje eseje członek władz samorządu SGH), tragedia. Szkoda, że to wszystko tak wyszło. Jasne, pojawiło się kilka ciekawych uwag, kilka cennych pomysłów. Cieszę się, że ktoś zwrócił uwagę na dość dziwne założenie o niemożliwości zatrudniania doktorów, którzy obronili się w jakiejś uczelni przez 2 lata po obronie. Że niby to ma pobudzać mobilność. Ale moim zdaniem to nie pobudzi mobilności, tylko wypchnie tych ludzi (może i mnie za jakiś czas) za granicę a poza tym utrzyma status quo zatrudnienia starszych pracowników…
Wszystko trwało kilka godzin a potem jeszcze ucięłam sobie pogawędkę z Michałem i Ritą o samorządzie. Ciekawe zdanie reprezentują. Są chyba za likwidacją aktualnie istniejącego samorządu (nie na UW, tylko w ogóle) i zaprzestaniem wydawania pieniędzy na rozrywkę i takie tam rzeczy. Mają swoje argumenty a i rzeczywistość (upadki kół naukowych, niska frekwencja na debatach) – w tym spadek aktywności i zainteresowania samorządnością studencką, który obserwujemy od kilku lat na UW – przemawiają za ich argumentacją. Więc to naprawdę ciekawe.
Korki były odwołane tego popołudnia.

Wieczorem wpadłam do mojej przyjaciółki Gacek. Był też Damian.be. Przyszłam dość późno, chcąc wyrazić niezadowolenie z zachowania swojej przyjaciółki – jak zwykle – w czwartek wieczorem dała znać, że „potem zadzwoni” i – jak zawsze – nie zadzwoniła. To jej się zdarzyło po raz pięćsetny któryś-tam, więc mnie to wkurzyło.
Posiedzieliśmy, oni coś-tam wypili i zaraz ruszaliśmy do Utopii. Ja naprawdę będę z całą mocą podkreślać, że chcę iść także gdzie indziej, że chcę robić coś innego, że chcę do innych klubów też chodzić… Ale pogoda mnie wykańcza. Jest tragicznie. Tamtej nocy padał deszcz. No i jak tu się przemieszczać między klubami, skoro każde wyjście choćby na chwilkę na zewnątrz grozi upadkiem, wypadkiem i w ogóle. Dlatego czekam z niecierpliwością na stopnienie śniegu i dobrą, ładną, wiosenną w sumie pogodę.
Pogoda odbija się zresztą także na dynamice imprez utopijnych. Rozkręcają się powoli, ludzie się schodzą jakoś wolniej… To widać, naprawdę. Co nie zmienia jednak faktu, że impreza się, owszem, rozkręciła. I było bardzo sympatycznie. Slave się wreszcie prawie z Damianem.be dogadał, ale nic z tego takiego konkretnego nie wyszło. A szkoda. Szkoda też Adama, który się z jakimś chłopcem dogadywał, dogadywał, potem całował, dogadzał a potem… nic. Chłopiec z jakimś grubym się zadawał a Adam sobie poszedł. No, tak bywa.
Ja bawiłam się wyśmienicie. Dobra impreza, znów niespodziewanie. Bo wiadomo, jak to z piątkami jest – ciężko zaskoczyć stałych bywalców, prawda? No właśnie. I mnie też :) Ale ten piątek jakoś tak dobrze się układał i zaskakiwał dobrze. Dowodem może być to, że dopiero jakoś o 6.20 wyszłam. Co nie zmienia faktu, że mam nadzieję, że jak się trochę cieplej zrobi, to będziemy nie tylko zaliczać więcej klubów w drodze do Utopii ale też, że imprezy będą się ciągnąć dłużej i że aftery jakieś znów nam się przytrafią raz czy dwa. Tak, tak, na to czekamy.

Zaskoczyła mnie też na maksa sobota. W ciągu dnia nadrabiałam sprawy samorządowe i sprawy związane z pisaniem na zlecenie jakiś rzeczy… Wszystko fajnie, spokojnie, czytałam nawet „Żiżka”, którego mi promotor poleciła. Cały dzień układał się idealnie. Więc i idealny (żeby nie powiedzieć, że perfekcyjny) musiał być też wieczór. I był.
Zaczęło się niewinnie, od małego b4u u Gacka. No,m nawet b4em nie można tego nazwać w sumie, bo to takie spontaniczne zebranie. Ja zgarnęłam Kaktusa, który wpadł dość chętnie, chłopcy w ostatniej chwili zaprosili Slave’a i jego współlokatora i tak się jakoś tam uzbierało towarzystwo. Posiedzieli, popili, pogadali, pooglądali maaaaaarną telewizję i można było ruszać powoli. Kaktus nie chciał na początku za długo siedzieć w Utopii a potem wyszedł, bo przeszkadzać mu zaczął tłok. Tak, tłok. Nie wiadomo skąd się tych ludzi tyle wzięło, ale to dobrze. Tak czasem trzeba.
Dla mnie, poza muzyczną rozkoszą, jakiej dostarczyli mi tej nocy Dje, największą radość sprawiło pojawienie się Kacperka! Nie wiem skąd się wziął – tzn. wiem, jego b.s.p.s. miał studniówkę czy jakoś tak. Ale dlaczego i skąd nagle w Warszawie… Nieważne, ważne, że się zjawił. Bardzo miło było też poznać jego b.s.p.s., bo dotychczas jakoś okazja się nie zdarzyła. Mihał się znów w klubie pojawił (ja wiem, mnie też to zaskakuje) i przyszedł z jakiegoś b4u z ludźmi stamtąd i tam taki godny uwagi Patryczek się zjawił. Jestem na tak! A potem się dowiedziałam, że ma 18 lat. Ja to jednak jestem pies na takie młode pedały. Czy raczej suczka.
W zasadzie to ciężko się pisze o muzyce, która królowała tej nocy w Utopii, więc może tylko powiem, że głównym MC był tym razem Nobis. A on wie, jak rozruszać i jak poruszać ludzi. Cudnie było, cudnie!

Po McŚniadaniu wróciliśmy z Mihałem do domu.
Niedzielę spędziłam znów na pisaniu i pakowaniu się. Bo to jest tak. Mówiłam i powtarzałam, że mam, dość tego, że wszystko w domu ja załatwiam. Nawet nie chodzi o to, że Mihał czegoś nie robi, bo on jeszcze jak cię mogę. Gorzej z naszym heteroPiotrem, który nic a nic nie potrafi i niczego a niczego nie robi. Więc postanowiłem dać mu nauczkę i się wyprowadzić na kilka dni. Takich najgorszych, gdy akurat u nas mają rury od gazu wymieniać. A co, niech ma! I słowo stało się ciałem. Odwiedziłam moją przyjaciółkę Gacek w niedzielę wieczorem na rozmowę w sprawie nocy środowo-czwartkowej (nalegała) a potem wróciłam do domu na chwilkę i Ernest mnie zabrał.
Tak, to fakt. Od niedzieli mieszkam u Ernesta na Mokotowie (to jest Mokotów? Bo w sumie nie wiem…). Oznacza to ostateczne załamanie się rozłamu na klientów i pracowników Utopii ;)
Ernest, co muszę podkreślić, zaszalał na maksa. W sensie, że nie tylko przygotował mi świeżą pościel, co nawet chciał mi kolację robić i w ogóle. Sam cały czas powtarza, że nie wie czemu to robi. Ja też nie wiem. Bo przecież ani go transy nie interesują (w sensie seksualnym, ma się rozumieć), ani mnie starzy hetero. Więc nic z tego nie będzie. Ale jest miła atmosfera. Na tyle, że stwierdził, że gdybym się nie miał gdzie przeprowadzić kiedyś, to mogę zamieszkać z nim. Opcja o tyle ciekawa i kusząca, co zła i odpychająca :) W sensie, że ma plusy i minusy i ja je widzę dokładnie.
Niemniej, co podkreślić trzeba – to niezwykle miłe i uprzejme ze strony Ernesta, że zgodził się mnie przenocować i jestem mu oficjalnie, dozgonnie i publicznie wdzięczna za to. Za to mój hetero współlokator musi ogarniać rozmontowanie połowy kuchni, wymianę rur gazowych, złożenie całej kuchni i generalnie musi sobie radzić. A ja nie zamierzam w tej kwestii wyjątkowo kiwnąć palcem. Ot, co!

W poniedziałek wstaliśmy spokojnie (żeby nie było: śpimy w różnych pokojach!) z Ernestem, pogadaliśmy rano a potem on mnie do centrum podrzucił. No i do redakcji na duży, jak przystało. Dużo do nadrobienia po piątkowej nieobecności, ale większość ogarnięta. Poniedziałek i wtorek to w ogóle dla mnie takie dni, jakby ich nie było. Setki małych, malutkich spraw. Udało mi się potem odebrać książkę, która będzie mi niezbędna do przygotowania referatu-wystąpienia na najbliższej konferencji w Krakowie.
Potem zajęcia, zajęcia… Wpadł do nas kierownik studiów doktoranckich… Wszystko fajnie, ale jednak struktura na UW to rzecz nie do ruszenia ;) Pewne rzeczy, pewne interesy, pewne sprzeczności nigdy nie dadzą się pogodzić chyba.

No i na sam koniec dnia wpadłam do Galerii z Marcinkiem na warszawską premierę „Dotkniętych” teatru Faktoria Milorda. O ile gra aktorska raczej mi się podobała i w ogóle było kilka naprawdę fajnych rzeczy, o tyle sama sztuka… no nie wiem, średnio. Wydała mi się trochę pretensjonalna, trochę naiwna. Dobrze oczywiście, że tematy związane z seksualnością i homoseksualizmem są także przez sztukę „trawione”, niemniej jednak jakoś mi to wszystko nie grało. Szkoda, że nie topili nas w dymie w przerwach między scenami – uważam, że to dałoby lepszy efekt. No i trzebaby chyba pomyśleć nad zdynamizowaniem całej akcji, nie tylko podczas przerw. Ale to drobnostki. Generalnie było bardzo sympatycznie. No, nie mówiąc o tym, że znów Faktoria mnie zaprosiła, co jest bardzo miłe z ich strony :) Przeszkadzała mi tylko lesbijka koło mnie robiąca tysiące zdjęć podczas przedstawienia. O, tyle.
Wieczorem krótka pogawędka z Ernestem przed snem no i zaczęłam pisać blo.

A wtorek jest dla mnie ważnym dniem. Mam pierwszą w swoim życiu rozmowę o pracę. O 14.00, więc proszę trzymać za mnie kciuki. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.

Wypowiedz się! Skomentuj!