Zacznę może od tego, że mam plan. Jak wiecie, planowanie, używanie kalendarza, tworzenie zamysłów, koncepcji i tego typu rzeczy to mój fetysz. A raczej coś niezbędnego mi do życia. Mogę zaryzykować stwierdzenie, że gdyby mi to odebrano, to mogłoby to się źle skończyć dla mojej psychiki. Przecież dlatego jestem w celibacie – bo nie jestem w stanie pewnych rzeczy zaplanować i przewidzieć. Ale to na bok teraz. Bo zasadniczo chcę powiedzieć o czymś, co zaplanowałam.
Zaplanowałam wyjście z długów. Zaczęło się od analizy przyczyn mojego zadłużenia. Taka pierwsza przyczyna była oczywista – przez dwa miesiące jakiś czas temu nie miałam dochodów a żyć trzeba. Więc wiadomo, że wówczas karta kredytowa (moja kochana Radość Życia, jak ją słodko nazwał mBank) się pojawiła. No i okej, to był przymus i nie można było inaczej. Ale ten debet się powiększył. Wiadomo, że sytuacja mi nie sprzyjała – nie dostałam stypendium doktoranckiego, Stypendium JP2 też odpadło. Nie wygrałam też w Lotka czy też nie znalazłam sponsora :) Ale to już ekstrema. Ale pojawiły się też inne czynniki zewnętrze – Kryzys, który odbił się dość mocno na mnie, bo nie dostałam podwyżki w redakcji. 500 zł to może nie majątek, ale mieć co miesiąc o te 500 zł więcej a nie mieć, to różnica. O tyle znacząca, że z korków zrezygnowałam w tym roku także. Mając w perspektywie te 500 zł więcej. Ono jednak nie nadeszło. A moje wydatki się nie zmniejszyły. Co więcej, należałoby zauważyć, że z powodu pewnych zawirowań, wzrosły moje wydatki weekendowe. Znacząco. Takie są przyczyny. No i na krótką metę wszystko fajnie szło, udawało się i tak dalej.
Ale czas coś z tym zrobić. Tym bardziej, że od października przyjdzie mi spłacać kredyt studencki. To niewiele i rata jest nie za duża, ale jednak trzeba będzie uwzględnić te 300 zł dodatkowo wyciekające co miesiąc przez dwa lata z konta bankowego…

Dlatego plan jest taki: muszę dostać podwyżkę od marca. I to będzie ultimatum, jakie postawię wydawcy. Ja rozumiem, że kryzys, rozumiem, że problemy. Rozumiem, że firma ma dłużników także (i to niektóre bardzo renomowane marki…), rozumiem, że wydawca też osobiście odczuwa skutki tego wszystkiego… Ale ja nie mogę ponosić nadal konsekwencji tych kłopotów. Długo mi się udawało (w listopadzie miała być podwyżka, a mamy za dwa tygodnie marzec), ale już nie dam rady. W sensie tak faktycznie nie dam rady. Podwyżka to jednak za mało. W sensie, że to pozwoli mi nie zwiększać zadłużenia, ale nie pozwoli mi zredukować istniejącego.
Lada moment kończę kilka prac zleconych, które pozwolą mi znacząco zredukować kredyty – nie dadzą jednak szansy na likwidację zadłużenia. I dlatego – uwaga, uwaga – idę do pracy. Tak, tak, do pracy. P.R.A.C.Y. Wiem, też jestem w szoku. Chcę na pół etatu w weekendy popracować. Coś mało wymagającego, raczej fizycznego, mało prestiżowego… I chyba skończę w sklepie z ubraniami. Może to i śmieszne, ale ponoć żadna praca nie hańbi. Przy moim trybie weekendowym, nie ma szans na inne zajęcie :) I mam już coś nawet na oku. Ta kasa poszłaby właśnie na stopniową redukcję zadłużenia. Planuję popracować w ten sposób w miesiącach marzec-czerwiec. Myślę, że to pozwoli mi całkowicie wyjść z długów, zlikwidować karty kredytowe i zostawić o połowę mniejszy niż aktualnie kredyt odnawialny na koncie. A jeśli nie, to pozostałą kwotę spłacę jakimś kredytem normalnym – w sensie, że comiesięcznymi ratami.

Plan jest niezły. Ma jedno „ale”. No, może więcej niż jedno :) To oznacza bowiem znaczącą zmianę mojego trybu życia, zmianę tego, jak spędzam czas i jak nim gospodaruję. Ale spoko, to jest okej. W sensie: jestem na to gotowa, jeśli nagrodą ma być uwolnienie się od kredytów. Tak mi się na chwilę obecną wydaje przynajmniej ;)
Większe „ale” to słaby punkt tego planu: ultimatum dla wydawcy. Przecież może się nie zgodzić. Nie spodziewam się, prawdę mówiąc – nie przeceniając swojej roli, to jednak z racji moich umiejętności i zaangażowania, trudno jej będzie mnie zastąpić. Jeśli w ogóle będzie to możliwe. Więc nie sądzę, żeby podejmowała takie ryzyko. Niemniej, może stwierdzić, że nie ma kasy, nie stać jej, nie da rady i już. Na taką sytuację też jestem gotowa.
W miniony weekend wysłałam kilka CV. Niewiele, może ze 4. Chodzi mi bardziej o zorientowanie się w sytuacji na rynku. Chciałabym, żeby zaprosili mnie na rozmowy (nigdy nie byłam na takowej), żeby dowiedzieć się czy trudno dostać pracę i ile byliby gotowi mi płacić. To wakaty na stanowiskach dziennikarskich i managersko-specjalistycznych jeśli idzie o komunikację wewnętrzną w jakiś firmach. Pasujące do moich umiejętności, nawet ciekawe, a co najważniejsze – nie byłoby to stanowisko podrzędne, tylko jednak na pewnym już stopniu. Zresztą, jak mówiłam, chodzi bardziej o zorientowanie się co i jak niż o konkretne szukanie pracy. Jeśli jednak wydawca się nie zgodzi na mój warunek, nie będę mieć innej możliwości.

Po prostu wkurza mnie trochę niepewność jutra (przecież kocham planowanie!) a poza tym czuję się trochę niedowartościowany. W sensie: wiem, ile potrafię i ile z siebie daję. I trochę zaczyna mi przeszkadzać, że robię to za zbyt małą kasę i muszę się martwić czy mi limit na karcie kredytowej wystarczy. Rozumiecie?
Więc taki oto plan ma JP na najbliższe miesiące.

A co potem? No więc Michał walczy o wyjazd na Erasmusa. Na rok. To oznacza, że w czerwcu skończyłby tutaj studia i mógłby odpoczywać od Warszawy/Polski i szykować się (choćby w Szczecinie) na wyjazd do Hiszpanii. Piotr kończy studia. Tak, to już szósty rok! Więc najpewniej też będzie chciał się wynieść stąd i uciec od Odmieńców, z którymi przyszło mu mieszkać. Coś już takiego sugerował nawet. Więc zrozumiałe. Co ja zrobię?
Generalnie: chciałabym mieszkać bliżej centrum. Nie to, żebym miał teraz daleko, ale jednak. Kuszące w moim obecnym mieszkaniu jest to, że 1) mam fajnych właścicieli, 2) płacę bardzo niedużo, 3) mieszkam w nim już jakiś czas i wszystko jest okej, 4) mieszkanie tutaj nie wymaga przeprowadzki. Więc jest jakaś część mnie jest za tym, żeby tutaj zostać. Musiałabym znaleźć współlokatora/-ów. Nadal mam w głowie Radomira, który być może zechce studiować w Warszawie i wtedy mogę mu zaproponować lokum. No ale okazało się też, że inni moi dwaj znajomi może byliby zainteresowani mieszkaniem ze mną, ku memu zdziwieniu :) Więc jest to jakaś opcja. Jeśli jednak znalazłoby się mieszkanie o podobnym standardzie i z podobną ceną bliżej Centrum, to ja bardzo, bardzo chętnie. Mimo całego pieprzenia się z przeprowadzką, byłabym na tak.
Moim marzeniem jest mieszkanie w centrum-centrum. W mieszkaniu, które wszyscy znajomi traktować będą bardzo przechodnio – w sensie, że wpadać będą w dowolnym momencie, w dużych ilościach, z celem lub bez i że będzie ciągły kocioł i zamieszanie. To mi się marzy. Prawie jak dom kultury ;) Ale czuję, że tej pieczeni się nie uda upiec na jednym ogniu. A szkoda.
Nie planuję zatem pracy dalej niż po czerwcu, bo nie wiem co wtedy. Poza tym wakacje to najtrudniejszy dorocznie czas w wydawnictwie i też nie wiem, jeśli tam zostanę, co dalej.

Żeby plany miały ręce i nogi, musiałam ustanowić priorytety. Najpierw pomyślałam, że najwyżej stawiam cel: „Zrobić doktorat z socjologii za wszelką cenę”. Ale potem zorientowałam się, że wyżej muszę postawić: „Przeżyć” ;) Doktorat jest więc drugi i jest dla mnie naprawdę, naprawdę ważny. Nawet jeśli oznaczałoby to, że nie ukończę studiów dziennikarskich. Co byłoby dość śmieszne w sumie, bo pracę mam gotową i mogłabym w tym momencie kończyć studia :)

Skoro zaś o tym mowa… Mam jednak problem z redaktor K. Okazało się, że z racji mojej nieobecności na jej zajęciach przez cały semestr, nie da mi wpisu zaliczającego tenże. No żesz kurwa mać. Tłumaczę jej na spotkaniu we wtorek (na które czekałam prawie godzinę!!!), że przecież robię dokładnie to, czego ona uczy (redagowanie magazynów kolorowych), ale ona twierdzi, że nie. Więc mówię, że jej zajęcia mają na celu na pewno przekazanie pewnej wiedzy, umiejętności czy coś takiego. I że może w tej sytuacji damy radę sprawdzić czy ja posiadam tę wiedzę i te umiejętności. Ona mówi, że nie ma szans, bo cały semestr to były głównie spotkania z jakimiś redaktorami naczelnymi i tak dalej i że ja tego, co oni mówili, na pewno nie wiem. No więc mówię, że przecież to nie były spotkania dla samych spotkań i że pewno miały na celu przekazanie czegoś, więc może sprawdźmy, czy ja to wiem. Jakiś test, jakaś praca, cokolwiek – jestem gotowa. Ona mówi, że nie, że to się nie da. Że jej się poza tym testu nie chce układać.
Tym mnie wkurwiła. Bo jak złożę podanie o komisyjne zaliczenie zajęć, to i tak będzie musiała test ułożyć. Ale zanim to powiedziałam, to zaproponowała, że jeśli będę w drugim semestrze chodzić, to ona mi zaliczy też pierwszy. Pomysł jest. Ale to sprzeczne z jej argumentem: „nie mogę uprawiać takiej fikcji” – że mi wpisze zaliczenie, skoro ja nie chodziłam. No c’mon, co za różnica czy teraz, czy za pół roku? Nie chodziłam i tak czy owak zamierza to usankcjonować podpisem swoim. Tylko że nie teraz a za kilkanaście tygodni… Wychodzi przecież na to samo, co nie?
I tylko teraz muszę ogarnąć jak zrobić, żeby mi płacić nie kazali za brak wpisu w indeksie. Kurwa mać, zawsze pod górkę. Mam dwa kursy do zaliczenia w tym semestrze (i roku) i okazuje się, że z jednym nie będzie tak łatwo…

Co do dziennikarstwa, to wciąż ciągnie się sprawa sądowa. Odebrałam we wtorek pismo na poczcie. Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie przyznał mi prawo pomocy w zakresie całkowitego zwolnienia z kosztów postępowania :) A w zasadzie to nie mi je przyznał tylko Walnemu Zebraniu Studentów Instytutu Dziennikarstwa UW. I z tym był problem. Panie nie chciały na poczcie mi wydać, bo nie wiedziały czy mogą. No kurwa mać. Pytały mnie czy mam jakiś dowód, że jestem Przewodniczącym takowego… Pytam więc: jaki mam mieć? One mówią: „Nie wiem… Może jakaś pieczątka?” Rozbawiło mnie to – pieczątka jako dowód :) Mogę sobie iść zaraz i zrobić pieczątkę „Prezes Banku Zachodniego WBK” i co, wystarczy? Śmieszne panie na poczcie. A tak naprawdę dowodem wybrania mnie 6 czerwca 2008 na Przewodniczącego WZS ID UW jest jedynie uchwała, którą… podpisałam ja, jako Przedstawiciel Zwołującego, który przeprowadzał wybory. Więc kiepsko ;)
Odebrałam też pismo z Carrefoura. Kiedyś z Michałem napisaliśmy, że nie ma kosmetyków AA, których on używa i wrzuciliśmy do takiej skrzyneczki specjalnej… No i odpisali poleconym, że przepraszają, ale to centrala współdecyduje o zamówieniach i mają zablokowaną możliwość zamawiania tychże kosmetyków. I mnie przepraszają i mają nadzieję, że pozostanę nadal ich klientem. Zostanę, zostanę.

Wtorek był także drugim dniem bez gazu. Jeszcze, gdy stałam w kolejce na poczcie, zamówiłam przez Internet w komórce pizze do domu. Umówiliśmy się z Michałem, że tego dnia zjemy i plan trzeba było zrealizować. Nażarliśmy się totalnie.

Środa była spokojna. Zresztą generalnie ten tydzień ferii był na luzie. W środę jedyny stres związany był z tym, że czwartek i piątek chciałam sobie całkiem wolne zrobić, więc trzeba było wszystkie sprawy pozamykać. Udało się w miarę (gdy wychodziłem z redakcji, wysyłały się ostatnie 4 kilkumegowe maile i jedynym niezrobionym gestem było wyłączenie komputera, ale o to miał się ktoś za mnie zatroszczyć).
Wieczorem zaś wpadł do mnie Paweł zwany Kaktusem już całkiem. Opowiadał jak to było w tę sobotę. A w zasadzie unikał odpowiadania… Bo – jak stwierdził – wszystko będzie na blo. No c’mon, wszystkiego tu nigdy nie ma. Jasne, jest sporo, jest więcej czasem niż bym chciał i niż wy byście chcieli, ale bez przesady… Paweł zaś wpadł właśnie na pogadanie. I na picie, zasadniczo. Tak się jakoś zgadaliśmy, że nam się to nigdy nie udało, więc nadszedł ten czas, ten wieczór. Oglądaliśmy „Berlin Calling”. Okazało się, że całkiem niezły film. Muzycznie może nie do końca moja bajka, ale nie było źle. I doceniam. Film dzieje się w Berlinie i o nim opowiada, więc się nam trochę wzięło na atmosferę wspomnieniową. Może nie za bardzo, ale jednak. Dwie dobre noce w niemieckiej stolicy spędziliśmy razem! Pierwsza była fajna, bo Paweł dopiero odkrywał miasto, które nienawidzi ludzi, a druga – specyficzna, bo ja transowałam a i dla niego była to ostatnia impreza tam. Więc emocje były. Film mi trochę rzeczy przypomniał.
No i wypiliśmy te pół litra. Potem jeszcze „Little Britain” pokazałam mu, bo nigdy nie widział. Ale to już tak rzutem na taśmę. Najebki nie było, a szkoda. Jakoś tak mi się marzy takowa z nim. Paweł zapowiedział, że zaprosi mnie kiedyś do siebie i wtedy się uda bardziej, mocniej. Ja wiem, takie gadanie. Ale nadzieja pozostaje. Kiedyś powiedziałam Pawłowi (który jest hetero, przypominam!), że jest takim typem człowieka, taką osobą, która mogłaby zostać moim przyjacielem. Mocne słowo – przyjacielem. I podtrzymuję to.
Co nie zmienia faktu, że aktualnie mam jedną jedyną przyjaciółkę. I pozdrawiam ją z tego miejsca!

Czwartek był bardzo spokojny. Pospać chciałam i postanowiłam, że nie nastawiam budzika. Rzadko mi się to zdarza. W zasadzie: nigdy. Nawet jak mam wolny dzień czy coś, to nastawiam, bo na spanie czasu marnować nie lubię. Ale co poradzę na to, że nie dałam rady spać długo?
W planach było robienie faworków u mojej przyjaciółki Gacek. Bo ja, dla przypomnienia, nie mam gazu. Więc na 15.30 jakoś do niej dotarłam. Wcześniej kasę na dezynsekcję wypłaciłam. Swoją drogą… mieszkam w bloku, gdzie ten problem czasem się pojawia. I fajnie, że zarządzający wspólnotą zamówili dezynsekcję części wspólnych. To super, naprawdę. I fajnie, że załatwili, że można mieszkania z promocyjną ceną tego dnia też ogarnąć. Cieszę się i w ogóle. Ale jest słaby punkt. Ponieważ nie ma przymusu, to tylko my i jeszcze jedno mieszkanie zamówiło… A wiadomo, że to zmniejsza skuteczność takiego działania, prawda? Uważam, że powinni to zrobić płacąc za wszystkich. No, skoro stać nas na ocieplanie bloku, wymianę instalacji gazowej i takie tam, to i na dezynsekcję powinno się znaleźć fundusze. Rzekłam. Pan dezynsekator przyszedł jak mnie już nie było, więc Michał go obsłużył.
Faworki wyszły wspaniałe ;) A tak poważnie – mogłyby być lepsze, ale Ordynackiej smakowały. Zjadła moja przyjaciółka Gacek, zjadł Kuba, zjadła Kasiaspyrka i nawet Dawid jednego spróbował. Muszę częściej robić. Ja z chęcią, tylko musi być, za przeproszeniem, audytorium. Bo ja zjadłam kilka ledwo – dieta. Ale dieta poszła się też walić, bo z Kasiąspyrką gadaliśmy o McD i wylądowaliśmy tam ostatecznie. A potem szlajaliśmy się po Złotych Kutasach. Tak dla lansu, zabicia czasu i spalenia kalorii. I widziałyśmy pana chorego psychicznie, który biegał i ludziom prychał w twarz. Śmieszne trochę, choć i niebezpieczne się wydawało.

Piątek nadszedł niespodziewanie szybko. Panowie mieli u nas rury tego dnia wymienić. Przyszli, rozmawiali, konsultowali, cmokali, tłumaczyli… I wyszło na to, że nie dadzą rady. Bo rury są za lodówką i za szafkami, które są na stałe przymocowane. I że to właściciele lokalu muszą im udostępnić. Mówiąc inaczej: czeka nas jeszcze raz ich wizyta (bo niczego nie zrobili), podczas której będą musieli mieć wymontowane wszystko, wyjęte, odsunięte i generalnie możliwe. Co oznacza dla nas rozpierdol całej kuchni. Słodko. Po 22 to wszystko. Dlatego rozmawiałam z Ernestem i mam się do niego na kilka dni wynieść. Michał też chce uciec. Piotr sam z tym zostanie :)
Spotkałem się z Pawłem. Rozmawialiśmy o naszym pomyśle chemiczno-socjologicznym. Sprawa jest poważna. W sensie, że: jest sporo problemów, jest dużo niejasności, ale mamy nadzieję, że damy radę.
Po południu udałam się na otwarcie wystawy „Homopresje” w ramach Festiwalu Równe Prawa do Miłości. To Grupa Młodzieżowa KPH organizowała, więc moi ulubieńcy. I rzeczywiście, sporo ładnych dziubasków było. Jestem na tak. Sama zaś wystawa – sympatyczna. Sporo ciekawych zdjęć, ale i kilka zupełnie nie przemawiających do mnie. Miło, że Adam, Paweł i Paweł jakoś tam mi towarzyszyli. Był Sebastian ze swoim chłopcem – Kacperek naprawdę śliczny jest. Był też mój telefono-pulpitowy Michał, ale on ma bardzo dużego minusa u mnie, więc i nie zajmowałam się nim za bardzo.

A potem nadszedł wieczór. I wiadomo, co to oznacza. Impreza. Tym razem nie spotykaliśmy się u mojej przyjaciółki Gacek, tylko ona miała wpaść do mnie. Wpadł do mnie spóźniony sporo i dość wstawiony już. Wcześniej na jakiejś imprezie firmowej był czy coś. I jak wychodził, to mówili mu, że do chłopaka jedzie i za nic nie chcieli wierzyć, że on do przyjaciółki. Poza tym on nie ma chłopaka tylko b.s.p.s., ale to już inna sprawa. No, ale wracając do samej imprezy… Pojechaliśmy z Michałem i Gackiem do Utopii, jakoś koło 2 byliśmy. Zapowiadało się, że może być różnie. Ja złowróżyłam, że przed walentynkami ludzie się nie ruszą i będą w domu siedzieć, czekając na sobotę. Ale na szczęście się pomyliłam. Tłoczno było naprawdę momentami. I bardzo fajnie. Muzycznie: na maksa! Ślicznie, jak na piątek, grali.
Znajomych sporo. Był Damian.be, był Łukaszek Bi, Filip, Daniel Model… Fajnie, fajnie, bo z ładnymi chłopcami lubię się bawić. Filip zapowiedział, że mnie na kawę ostatecznie zgodnie z obietnicą weźmie. Czekam i czekam… Był też Tadek i to akurat ważne. Nie będę może tutaj za dużo pisać, ale Tadek został napadnięty w domu. I to poważna sprawa, więc podziwiam go, że udało mu się psychicznie w ciągu kilku dni zebrać i przyjść. Bo to jednak wymaga siły! Był i bawił się z nami.
Gacek też się bawił i to na maksa, bo ostatecznie stwierdził w końcu, że jest na tyle pijany, że idzie do domu. Poszedł, ja z Michałem szalałam dalej. Do 6 jakoś, kiedy nagle ludzie się rozchodzić zaczęli. Gdy już wychodziliśmy, okazało się, że Ernest nam podrzutkę zaproponował. Więc w jego sportowe auto się wbiliśmy i pojechaliśmy szybko na Ochotę. Miłe to z jego strony, przyznaję. A i Michał świadkiem po raz pierwszy był mojej z nim rozmowy, co go potem w wielkie rozbawienie wprawiło. No bo o annusie, o córce jego jak i o innych równie oddalonych od siebie tematach zdążyliśmy w ciągu tych 10 czy 15 minut pogadać.

Sobota bardzo spokojna. Poczytałam, popisałam. Za mało zrobiłam, to fakt. Ale nie ma co, czasem należy się i mi odpoczynek. Ferie są ;)
W sobotę moja przyjaciółka na imprezę nie szła. Ze swoim b.s.p.s. postanowili spędzić romantyczny wieczór. Czy coś takiego. Nie wiem, ja się na tym nie znam. Do Michała wpadli znajomi. Nie znam ich za bardzo… Chociaż się okazało, że jeden chyba uczestniczył w takich ogólnopolskich warsztatach, które kopę lat temu organizowałam. Czyli, że cioty dawno już do mnie ciągnęło ;) Pogadaliśmy, pośmialiśmy się… Ale bez przesady. Ani ja ich nie znam, ani nic z tych rzeczy. Poza tym dość wcześnie przyszli, bo b4 się o 22 zaczął… Po 1:00 Tomeczek z Pawłem wpadli. Opowiadali o swoich ostatnich wypadkach… O rozwaleniu telewizora i suszarki, o tym jak Whitney zatrudniła Dawida po tym, jak jeszcze nie tak dawno go zwalniała, o nowych zakupach i generalnie co tam u nich. Szybko się ogarnęliśmy i do Utopii zajechaliśmy po 2.

Ja pierdolę, jaka była kolejka! Tragedia. Na szczęście uratowali mnie i nie musiałam w niej stać. Mogłem zacząć się bawić. A było przy czym! Hugo grał za-je-biś-cie! W niedzielę jedną piosenkę o niego wyciągałam jeszcze. Ale generalnie: odlot! Jacyś tancerze na barze, dzikie tłumy na sali, zajebista muzyka, trochę alkoholu… No bawiłam się jak dawno już nie! Szaleństwo było totalne i nie do ogarnięcia. Ostatkowo-walentynkowy szał ogarnął wszystkich zgromadzonych. Nie wiem jak oni wszyscy się w Utopii zmieścili :)
Ale wiem, że był Anatol. Rozdałam kilka słodkich cukierków-gum ładnym chłopcom i on też dostał. Ale dostał coś więcej – moje serce. Takie wielkości koło 3 cm. I przyjął je. Lubię jak patrzy na mnie, bo ma taki przejmujący wzrok. O nie! Nie przejmujący! Magnetyczny – to lepsze słowo. W czasie, gdy ja szalałam, bawiłam się, skakałam i wydawałam za dużo kasy przy barze, Tomeczek z Pawłem proponowali Adamowi 200 zł za to, żeby został walentynką Pawła ;) Adam się nie zgodził.
Klub skakał, szalał, bawił się. Potem grali Licky i Monky i też nie zmieniło to faktu, że można było bez przerwy się cieszyć w reakcji na to, co było słychać z głośników. Szał. Wyszłam z klubu jakoś przed 8 i – niestety – zaliczyłam McD. No, trudno. Po takim czymś, co działo się w U, można. To była naprawdę dobra noc. Jedna z takich, które zostaną w pamięci po roku 2010. Super!

W niedzielę wstałam dość późno (bo koło 9 spać poszliśmy). W ciągu dnia niewiele zrobiłam, ale wybrałam się do Galerii Mokotów. Musiałam kupić puder bo lada moment mi się kończy. A poza tym odwiedziłam Tomeczka i Pawła w ich miejscu pracy. Po raz pierwszy, bo zarzucano nam, że jeszcze nie miałam okazji. Michał przy okazji mnie do Carrefoura wciągnął no i tam jeszcze też jakieś drobne rzeczy zdarzyło się nam kupić ;) Najważniejszy ten puder, bo bez niego ani rusz.
A jutro… jutro początek II semestru. Trzeba znów coś pokazać, zaprezentować. Dostałam dofinansowanie jednego wyjazdu na konferencję. 300 zł za udział plus 100 na dojazdy, więc w mojej sytuacji – przyda się. W marcu mam już na pewno 2 konfy. Zobaczymy, co będzie dalej.

Najważniejsze, że mam plan!

Wypowiedz się! Skomentuj!