Świąteczny wieczór numer dwa (bo tutaj muszę zacząć tę blotkę) okazał się dziwny. Przede wszystkim – przypadkiem niemalże zorientowałam się, że to moja ostatnia impreza A.D. 2009! Koniec roku zbliżał się nieubłaganie i wciąż. Przed imprezą wpadł do mnie Paweł od Różowego Kaktusa. Trochę się mu dziwiłam, prawdę mówiąc – bo wiem, że jego b.s.p.s. zabraniała mu w sumie kontaktować się ze środowiskiem LGBTQ. Nawet o to pytałam, ale okazało się, że pada w raju. Więc nie ruszałam drażliwego tematu. Jakiś czas później dowiedziałam się od Pawła, że się rozstali. Przyznam szczerze, że trochę mnie zszokowali, bo jak na heteroparę przystało, mieli – moim zdaniem – dość zaawansowane plany na dalszy czas. Jakiś tam ślub nawet chyba gdzieś daleko, ale jednak na horyzoncie się rysował.
Nic to, Paweł wypił u mnie jakieś piwo, mnie zaś zmusił do wypicia shota przed wyjściem. Stwierdził, że tak będzie sprawiedliwie, bo on w autobusie piwo wypije. Chodziło o pozory równości ;) Już nie chciałam tłumaczyć, że ja nie walczę o równouprawnienie tylko o różnouprawnienie. Ale miło było go zobaczyć. Zwłaszcza, że to pierwszy taki spokojny wieczór od dawna. Po Wigilii i pierwszym dniu Świąt było to coś nowego – że nie zwaliła się do mnie banda pedałów :)
W samym klubie – miło. Atmosfera nadal świąteczna, ale jednak sobotnia. Widać było, że dj wie, co robi. Zagrał ładnie, klasycznie w zasadzie. Same ever-greeny i największe przeboje ostatnich dwóch lat. Jak na taką liczbę ludzi i na to, co czuło się w powietrzu – było dobrze. Pozytywnie zaskoczyli mnie Tadek z Burgesem i Daniel z Kubą Po Prostu. Że się zjawili. Że mieli siłę. Że chcieli. A swoją drogą, strasznie ubolewam nad tym, że nie wiedziałam, że Kuba na Wigilię i na Święta w domu zostaje. I tak oficjalnie powiem teraz, że przecież więcej niż z radością bym zaprosiła go do siebie. Strasznie szkoda, że się nie odezwał w tej sprawie ani nic. Nawet mieliśmy 24 grudnia talerz odłożony dla niespodziewanego gościa. Trzeba było wpadać nawet bez zapowiedzi! Jedzenia by wystarczyło ;) A co do znajomych na imprezie – zjawił się też Wojtek, ale nie wiem czy mnie zauważył, bo był dość pijany i z jakimiś koleżankami. Łącznie z tym, że gdy siedział, wylał na siebie piwo (swoją drogą, jak można pić piwo?!) i miał… mokre krocze. I właśnie pod znakiem mokrego krocza Wojtka, znów złączonych deklaracją wyłączności seksualnej Daniela i Kuby Po Prostu, cichej obecności Burgesa i Tadeusza oraz pięknej muzyce zakończył się mój sezon imprezowy 2009. Dziękuję w tym miejscu wszystkim tym, którzy przyczynili się do tego, że był taki, jaki był. Dziękuję znajomym, przyjaciółce, fanom. Dziękuję djom (przede wszystkim Monky’emu, Hugo, Moondeckowej, Licky’emu, Tofu, Duddeckowi, Sinowi, Energy’emu i Yoorze), wszystkim gwiazdom, które miałam okazję w tym roku podziwiać (i tak jestem zakochana w Phillipie Lemot) no i wszystkim klubowiczom – znanym z widzenia ale i nie – którzy tworzyli atmosferę miejsc, które wizytowałam. Było tego sporo, ale oczywiście największe podziękowania należą się Utopii. Za to, że wciąż mnie gości, że wciąż mnie bawi, że mi się absolutnie nie nudzi, że daje mi dużo energii, że nastraja pozytywnie i że daje nadzieję na to, że gdy dorosnę, zostanę imprezą. Dziękuję.

Niedziela była, jak należy, wegetatywna. Okazało się, że goście, którzy nas ostatnimi czasy nawiedzali, dość sprawnie pomogli nam wyjeść z lodówki to, co na Święta przygotowałam (i nie tylko). To dobrze – po to robiłam! Mam tylko nadzieję, że smakowało? Bo choć radością dla kuchty jest oglądać, jak jedzenie przygotowane znika w ustach i żołądkach głodnych ludzi, to jeszcze milej jest, gdy ktoś potem powie czy dobre było czy nie. A z tym zawsze trudniej. Mówcie! :)

W poniedziałek zaczął się miły maraton spotkań. Na pierwszy ogień – Arek-Sebastian, który wrócił na kilka dni z UK. Opowiedział mi jak mu się tam wiedzie, co mu się udaje a co nie, co mu się podoba a co nie… I generalnie pogadaliśmy miło. Lubię go słuchać, jak zdradza jakieś tam szczególiki ze swojego życia. Tym bardziej, że ostatnio widujemy się naprawdę raz na pół roku. Dołączył do nas na koniec jego Michał. Okazuje się, że mają jakieś mieszkanie, urządzają i w ogóle szaleństwo na maksa. Więc przeżywali to mieszkanie i miło było patrzeć na to. A ja tylko przypominam im w jaki sposób się poznali. To nie tajemnica, więc mogę i tutaj to przypomnieć. A było to tak. Sebastian siedział u mnie jakoś, przeglądaliśmy profile na GayLife.pl i znaleźliśmy Michała. Nie znaliśmy go nawet z widzenia, ale wydał się nam atrakcyjnym młodzieńcem. Przeżywaliśmy, że na jednej fotce wyraźnie pod spodniami garniturowymi zarysowuje się mu się męskie przyrodzenie. Sebastian stwierdził, że Michał dobrze wyglądałby z jego spermą na twarzy. Tak pół-żartem, pół-serio. Więc ja napisałam do niego (Sebastian, bystry, nie miał konta na GayLife.pl) z pytaniem właśnie czy lubi mieć spermę na twarzy czy coś takiego. I tak się nawiązała znajomość. (To takie przesłanie dla wszystkich, którzy nie wierzą w portale gejowsko-randkowe. Widzicie, da się znaleźć kogoś na całe życie. Albo na pół. Albo chociaż na ćwierć. Dobre i to, nie?)
Sebastian dał mi upominek – maskarę oraz brytyjskie wydanie „Glamour”. A wiadomo, że ja lubię.
Potem pobiegłam na spotkanie z Ilonką, z którą nie widziałam się też z pół roku. Założenie było takie, że wspólnie zjemy lunch. Ona wyskoczyła na „za dużo minut” z pracy i mogliśmy pogadać. Też poopowiadała, pozdradzała szczegółów i szczególików. O Il trzeba wiedzieć, że niezmiennie jest dla mnie wzorem kobiecości i esencją tego, co to znaczy być pewną siebie kobietą. Nie jest wychudzoną gwiazdą z czasopisma kobiecego ani tym bardziej bezcycatą nastolatką gejo-psiapsiółką. Jest kobieca, pewna siebie, piękna, emanująca. Bardzo to u niej lubię. A to, że zjedliśmy dzikie ilości smażonego żarcia… no cóż, to tylko umiliło spotkanie.

Zaliczyłam pocztę. Udało mi się wysłać list do mamy (nareszcie miałem czas na odpowiedź) i list do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego (chyba nie sądzicie, że na czas Świąt dali mi spokój?). Śnieg nawalał jak głupi, ale mimo wszystko udało mi się spotkać z Adamem. To nasze pierwsze celowe widzenie od… od dawna. Rozmawialiśmy jakiś czas wcześniej na GG czy innym Facebooku o tym co się stało. O tym, że zniknął jakoś z mojego życia. Adam chciał zanieść gdzieś-tam CV, ale ostatecznie zrezygnował i postanowił jechać sprawdzić jak się ma jego inne CV złożone wcześniej. Okazało się, że zrobił słusznie, bo dostał pracę w Złotych Kutasach. Potem jeszcze jakieś sklepy zaliczyliśmy i na pl. Na Rozdrożu pojechaliśmy po książkę. Wyprzedaże się zaczęły i to, co się dzieje w sklepach jest nie do opisania. Pierdolec, po prostu.
Kolejne spotkanie tego dnia – Olivier. Który cały czas podkreśla, żebym nie pisała o czym rozmawialiśmy podczas spotkania. No dobrze, nie napiszę. Choć i tak uważam, że nic wstydliwego lub nieodpowiedniego się tam nie pojawiło. Śmieszne za to było to, że spotkaliśmy Kacpra, Olka, PePe i Kejt. W sensie: gdzie się człowiek nie ruszy, tam swoi. Widać, że wszyscy po Świętach potrzebują trochę spotkań/ruchu/wyjścia.
Ostatnie spotkanie – moja przyjaciółka Gacek i jej b.s.p.s. wpadli do mnie. Zapowiedzieli, że zrobią jedzenie. Przeżywali trochę, że nie udało im się wielu rzeczy kupić i że ostateczna koncepcja potrawy się zmieniła, ale tak czy owak, wyszło dobrze. Kuba dziwował się moim małym garnkom. No, ale jak się dla jednej osoby gotuje, to naprawdę nie potrzeba większych. A ja w zasadzie na co dzień tylko dla siebie coś robię. Jednakże cała sytuacja oraz generalnie Święta natchnęły mnie do tego, żeby pomyśleć nad ideą zakupu jakiś garnków. Może kiedyś trzeba? Ciekawostką niech będzie fakt, że topór wojenny między Gackiem a Mihałem jest ostatecznie zakopany. Mihał jadł z nami i w ogóle była atmosfera miłości. Moja przyjaciółka przybyła do mnie w związku ze swoim powrotem z rodzinnych stron po Świętach, więc opowiadania było sporo – z obu stron. Miło słyszeć, że się coś tam dzieje.

A, i generalnie od poniedziałku jestem na diecie. W sensie, że chcę naprawdę schudnąć. W tym celu rzuciłam także alkohol prawie całkowicie. Postanowiłem pozwalać sobie na 1-2 drinki w tygodniu. Bo sam alkohol ma kalorie a do tego softy do drinków to sam cukier. Nie, nie, tak dalej być nie może. Jej Perfekcyjność chudnie!

We wtorek kolejne spotkania. Tym razem już mniej. Umówiłam się z nastoletnim Sebastianem. Schudł przez ostatnie kilka miesięcy znacząco i chciał się pokazać. Miłe to, bo wygląda całkiem nieźle. Ze spadkiem wagi spadł mu chyba też trochę testosteron, bo się przegiął bardziej. Ale wiadomo, że ja lubię przegięte cioty, więc jestem na tak. Trochę wykorzystałam sytuację, bo do BUWu poszliśmy celem załatwienia mojej sprawy :) Chciałem przedłużyć ważność konta, bo mi się za dwa dni kończyło. Pani mi powiedziała, że mam zaległą książkę (to wiem akurat) i że mi nie przedłuży. Się wkurwiłam się, nie powiem. I postanowiłem sprawdzić jak to jest w Regulaminie, który przecież jest po to, by relacje moje i biblioteki normować. I znalazłam. Moim zdaniem pani ma prawo mi odmówić wypożyczenia czegokolwiek, ale nie przedłużenia ważności konta. Ważne konto jest mi potrzebne także do korzystania z księgozbioru dostępnego prezencyjnie, a tego kary za nie oddanie książki nie przewidują. Nikt w BUWie oczywiście nie potrafił mi powiedzieć czemu tak jest, więc się wkurzyłem i w domu wieczorem wiadomość do pani dyrektor wysłałem. Do dzisiaj mi nie odpisała, ale dzisiaj wysłałam jej przypomnienie o tamtym mailu. Jak nie odpisze, wybiorę się osobiście. Nie mogę pozwolić na to, by łamano regulamin w mojej uniwersyteckiej bibliotece!
Spotkanie z Sebastianem było krótkie – musiałam potem jechać do Pauliny. Praca nad tekstem do publikacji jest męczącą rzeczą. Tym bardziej, że Paulina nie napisała tego, co miała napisać! Problem pojawił się na początku już spotkania, kiedy dziewczyny oświadczyły, że praca pracą, ale trzeba kupić wódkę. Co więcej – postanowiły trzymać się kolejności zakupowej z Oświęcimia. Wypadło na Ewę, która rzeczywiście 0,5 kupiła… No i okazało się, że na drinka się skusiłam. Praca nam poszła jako tako, coś ustaliliśmy – łącznie z terminem kolejnego spotkania.

Grudzie oficjalnie chyba stał się najmniej trzeźwym miesiącem w moim życiu… Dobrze, że trochę ze mnie zszedł ten drink (zmęczona byłam!) zanim do Carrefoura na zakupy się dostałam.

30 grudnia był zaplanowany przeze mnie jako Dzień Bez Wychodzenia z Łóżka. Jak zaplanowałam, tak zrobiłam. Zero maili, zero pisania prac, zero zajmowania się gazetą. Zero. Przeczytałam sobie książkę, zaczęłam drugą, przeczytałam „Glamour”, wybyczyłam się generalnie. Swoją drogą, to nie takie proste – nie wychodzić z łóżka cały dzień. Oczywiście, wziąłem też w tak zwanym międzyczasie kąpiel relaksacyjną, ale to niewiele zmieniło w pozycji, jaką przyjmowało moje ciało tej doby ;) To była esencja biernego odpoczynku, naprawdę. Dawno nie przeżyłem czegoś takiego. Ale dobrze. Jeśli chciałem, żeby ten czas wolny naładował mi baterie na kolejne miesiące, to musiałem się zmuszać też do czegoś takiego jak leżenie w łóżku. I zrobiłam to.

Sylwester, ten magiczny dzień przejścia. Ludzie lubią rytuały przejścia, prawda? Chrzest, matura, ślub, osiemnasta, defloracja. Celebrujemy zwykłe rzeczy, by nadać im status niezwykłych. Tak samo jest z Nowym Rokiem. A ja od lat się temu sprzeciwiam. Po pierwsze: głupio jest zaczynać imprezę o 20. To prawie jakbym w podstawówce była. Jasne, mam 18 lat, ale do 7 już mi daleko. Poza tym parcie na to, że tej nocy musi być megazajebiście, ekstrafajnie i supermiło są tak duże, że zazwyczaj nic z tego nie wychodzi. Albo wychodzi wielka najebka. A ja nie koniecznie chcę się w to bawić. I dlatego bojkotuję sylwestra. Poza tym, jak co roku, pomagam na seksczatach najbardziej samotnym, którzy tak tę noc spędzają. To znaczy w sumie nie ja im pomagam, tylko Ola :)
Dlatego do 22:00 siedziałam i pisałam jakąś tam pracę zleconą (Udało się! Skończona!). W ciągu dnia jakieś żarcie przygotowałam (przecież Nowy Rok to święto, wypada coś dobrego zrobić, nie?). Potem mogłam się wziąć za uwalnianie Oli. I sobie Ola hasała po czatach, hasała. Nawet namówiła Sebastiana, z którym się widziałam dwa dni wcześniej, żeby też kamerkę włączył. Nie pokazał jej wszystkiego co chciała, ale i tak się ucieszyła. Wszystko trwało do 3. Mniej więcej wtedy myślałem, żeby pójść spać, gdy… wpadła do mnie moja przyjaciółka Gacek i jej Kuba! To ci dopiero niespodzianka. Urwali się z sylwestra, na którym byli i z butelką wina wpadli do mnie. Strasznie to miłe wszystko było, tym bardziej, że niespodziewane. Ostatecznie obaj spali u nas, bo się okazało, że nie ma taxi w Warszawie. Po prostu nie ma i już. A Kubuś już był mocno ten tego, więc rozsądnie było położyć się i skorzystać z gościnności młodej transetki i pokoju jej współlokatorów.

Na 1 stycznia gotowe było fotopodsumowanie roku. Na YouTube.com wrzuciłem filmik animowany z wybranymi z całego roku z fotoblo zdjęciami, które o tym roku opowiadają. Najtrudniejsze było wybranie. Się okazuje bowiem, że ja ponad 4 tys. zdjęć robię rocznie. Wybranie z tego około 200 było naprawdę trudne. A potem złożenie wszystkiego… no, nieważne. Liczy się efekt i to, czy się podoba czy nie.
1 stycznia to dzień zawsze spokojny na maksa. Ale nie do końca. Bowiem wieczorem miałam wpaść do mojej przyjaciółki Gacek na świąteczny obiad. Czy raczej kolację. Jej b.s.p.s. przygotował pyszny posiłek, który jakoś po 20:00 zjedliśmy. Wpadła też Whitney i w takim towarzystwie się początkowo bawiliśmy. To piątek, więc potraktowaliśmy to jak b4. Dołączyli do nas potem Davidek i Patryczek, więc estetyczniej się zrobiło i milej. David zaproponował mi oficjalnie znajomość. Bo my się niby znamy, niby wszystko fajnie, ale na żadnym portalu społecznościowym się nawet w znajomych nie mamy. Zaproponował brudzia. No ja z oporami się zgodziłam. Bo wiadomo, nie wiem, czy mi wypada ;) Ale postawiłam warunek: że David musi być podczas tegoż bez koszulki. I on się zgodził. Więc ja jestem bardzo na tak. Bo nie zapominajmy, że Davidek jest niebywale atrakcyjnym młodzieńcem. Patryczek też rozochocony jakiś i w ogóle. Miał do nas dołączyć Sebastian ten młody, ale coś-tam, coś-tam i się skończyło na tym, że się nie zjawił. Nie lubię jak ktoś odwołuje coś w ostatniej chwili. Minus.

Poszliśmy do Utopii. No okej, ludzi za wiele nie było. Za to Energy bardzo ładnie grał. Poskakaliśmy trochę (żeby spalić kolację) i generalnie poszaleliśmy. Gacek poszedł wcześnie. Whitney z chłopcami też się zwinęła zaraz po nich. Doceniam pojawienie się Tadka i Burgesa, którzy przecież noc wcześniej na zabawie sylwestrowej byli w Utopii. Kameralny wieczór, ale to było do przewidzenia. Prawdę mówiąc, trochę byłam w szoku, że impreza 1 stycznia się odbywa. Ja rozumiem, że to piątek i w ogóle, ale przecież niewiele jest osób, które dają radę imprezować pod rząd po takiej nocy jak sylwester – dla starych ludzi to przecież jedyna okazja w roku, żeby sobie poszaleć, wyjść z domu i w ogóle. Więc można było się spodziewać, że nie będzie za dużo ludzi. Ale jednak! Jest impreza, Utopia nie zawodzi. I to mi się podoba.
Sobotę spędziłam na pisaniu. Tak, tak, kiedyś trzeba. Na szczęście powoli wykopuję się z tych wszystkich prac, które na siebie wzięłam. Mam zamiar do końca stycznia wyjść na prostą pod tym względem. A i finansowo mi się to przyda, prawdę mówiąc. Muszę się spłacić. Mam już nawet plan wyjścia z długów.
Pomóc może mi w tym kolejne źródło dochodów. W sam byłoby na jakieś miesięczne spłaty ;) Na socjologii chcą otworzyć kwartalnik naukowy. Inicjatywa, moim zdaniem, godna pochwały. Szukają sekretarza redakcji dla takowego. Wysłałam CV po czasie… ale okazało się, że załapałam się. Zaprosili mnie na rozmowę, więc jest szansa, że mi się uda. We wtorek będzie trzeba trzymać kciuki, bieaczes!

W sobotę wieczorem przeszłam samą siebie. Mamy taką zabawę z moją przyjaciółką Gacek, że sobie czasem liczymy punkty. Jak nam się coś wybitnie uda, to mówimy „jeden – zero” albo „punkt dla ciebie” i wiadomo, że to jest coś mocnego. Nikt nie bierze tego na poważnie i oczywiście nie sumujemy tego potem jakoś… Ale czasem żartujemy sobie, że jest wynik sto dwadzieścia do osiemdziesięciu dla mnie. Czy jakikolwiek inny, to nie ma znaczenia. W sobotę moja przyjaciółka uznała, że przeszłam samą siebie i stwierdziła, że jej punkty uległy skasowaniu po tym, co osiągnęłam.
A chodziło o b4. Niby nic wielkiego, prawda? Ale jednak. Na b4ze u mnie zjawili się Damian.be ze swoim Grzesiem, Adaś, Gacek z Kubą, Whitney Houston, Marcinek z Kacprem, Patryczek i mały Michałek a do tego Paweł od Różowego Kaktusa. Nic niezwykłego w sumie, prawda? Ani to dziki tłum (bywało więcej), ani coś nieosiągalnego… Ale chodziło przede wszystkim o to, że zebrałam w jednym miejscu ludzi, których łączą tajemnice Poliszynela. Niby nikt nie wie, a jednak wszyscy wiedzą. Że ten tego miał, że ten z tym są pokłóceni, że tamten kombinował coś z chłopakiem tamtego, ale nie wyszło i że w tajemnicy przed wszystkimi ten posuwał tamtego. Nagromadzenie połączeń w tej siatce było ogromne :) I o to chodziło. Jednocześnie wszyscy udawali, że jest okej, pili alkohol Whitney (urodzinowy!) i dobrze się bawili. Ale pod skórą tego wszystkiego kryły się megasilne emocje. Atmosfera była wybitnie ciotodramogenna. Zwłaszcza jak dodać do tego alkohol, którego ilość pozytywnie koreluje z szansą na ciotodramę :) Pomijam fakt, że Kacper i Marcinek odpali. I że Adam nie bawił się najlepiej. Było zabawnie, naprawdę. Moja przyjaciółka Gacek kilka razy mi piątkę przybijała patrząc na to wszystko. A no i dodatkowy plus: mały Michałek się przełamał na tyle, żeby do mnie przyjść. Nie wie, że to mi zawdzięcza to, że mógł dalej się bawić w klubie.
Udało mi się ich wszystkich przed 2 wygonić.

Pojechaliśmy do Utopii. Marcinek i Kacper słusznie wybrali, nie jadąc tam jednak. Byli w stanie na nie ;) Whitney zresztą też wyjątkowo szybko odpadła. Za szybko wypili ostatnią butelkę przed wyjściem ode mnie, to pewne. Za to w samej Utopii – istne szaleństwo. Tłum się zjawił, by karnawał godnie rozpocząć. Ludzi było co nie miara. Zjawił się też bi Łukaszek z bi Filipem, którego na żywo poznałam nareszcie. (Pytam go: „To kiedy mnie na kawę zaprosisz?” Słyszę: „Ale ja mam kogoś”. Uśmiałam się na maksa!) Był model Damian, którego nareszcie jakiś kontakt ogarnęłam. Był też Michael ze swoim heteroprzyjacielem. Atmosfera bardzo swobodna i miła. Dobrze grali – najpierw Moondeckowa a potem Licky. O tak, tak. Muzycznie noc była bardzo, bardzo na tak. Było trochę szaleństwa. Burges mile zakończył noc, Gacek i Kuba mieli ciotodramę, Chrust chce mnie spić 28 stycznia… No, generalnie: naprawdę fajnie. Aż żal było z parkietu schodzić, żeby jakieś fotki porobić czy coś. Wyjątkowo wybitna noc. I moja dieta się sprawdza – w sensie, że potrafię się jej trzymać. Wypiłam tylko 1 drinka. A poza tym: woda i Red Bull. Wiem, wiem, z tego tez powinnam zrezygnować. Ale nie potrafię. Kocham kofeinę.

Niedziela bardzo spokojna, bardzo stonowana. Miałam coś pisać, ale napisałam mniej. Ogarnąłem maile, które się przez kilka dni uzbierały, a na które nie chciało mi się odpowiadać wcześniej. Kiedyś trzeba. No i psychicznie się nastawiłem na poniedziałek.
Który okazał się dość miły. Rano w redakcji się zjawiłem wcześniej niż zwykle. Posiedziałem tam jednak tylko chwilę, by zaraz jechać do prof. Nałęcza na wywiad. Podróż nie taka długa jak się spodziewałam, choć mieszka na końcu świata. Wszystko się udało, przebiegło zgodnie z planem i fajnie się potoczyło. Nałęcz popiera związki partnerskie i jako kandydat na Prezydenta RP jest za. Ciekawa deklaracja w sumie. Potem wróciłem do redakcji. Wieczorem się musiałam nadenerwować, bo GayLife.pl wstawił fragment filmiku z wywiadu (robili go przy okazji, bo materiał ma być pisany oczywiście) i podpisali mnie tak jak się nie nazywam. Ja może podkreślę to jeszcze raz. Nazywam się Jej Perfekcyjność. W sformułowaniu „nazywam się” kryje się pewien akt woli. Nazywam się, nazywam siebie, ja nazywam siebie. Jasne, że inaczej mnie kiedyś nazwano – ale traktuję tamto imię i nazwisko jako coś narzuconego, niechcianego i odrzuconego. Uważam każdą osobę, która tego nie rozumie i stara się na siłę mówić do mnie w ten sposób za ograniczoną. Nic dziwnego, że zrywam kontakty z takimi ludźmi. To, że kiedyś ktoś chciał, żebym nazywała się inaczej, nie ma dla mnie znaczenia. Nazywam się Jej Perfekcyjność. A wywiad, mam nadzieję, w środę powinien być na GayLife.pl dostępny.
Wróciłam potem do redakcji, znów posiedziałam godzinkę czy półtorej i trzeba było jechać na zajęcia na UW. To ważne, bo koniec semestru idzie a – wbrew pozorom – coś jednak na tych doktoranckich studiach robić trzeba ;) To mnie zmusza do refleksji, że będę musiała zjawić się na zajęciach na dziennikarstwie nareszcie… Zrobię to, zrobię. Obiecuję.

Wieczorem wpadł do mnie Adam. Na kolację, na film, na noc. Teoretycznie miał też laptopa zobaczyć, bo ja chcę sprzedać o on szuka. Ale nie wziął go, bo coś tam, coś tam. Spotkanie zapowiadało się miło – generalnie nie miałabym nic przeciwko temu, żeby było jak dawniej. Ale okazało się potem, że to było chyba najsmutniejsze dla mnie nasze spotkanie. I nie chodzi o film „Beautiful Thing”, który oglądaliśmy. Był nawet fajny, choć megaheteronormatywny. Chodzi o to, że przegrałam walkę o uwagę Adama z telefonem komórkowym. Wymienił więcej wiadomości i więcej zdań z osobą „po drugiej stronie kabla” (dawniej tak się mówiło…) niż ze mną. Nawet nie wiem czy film obejrzał dokładnie, bo cały czas trzymał w ręku aparat. I smutno mi się zrobiło przez to. I dlatego nawet nie proponowałam, żebyśmy – jak dawniej – spali na łóżku razem, tylko od razu się położyłam na tradycyjnym gościnnym naziemnym miejscu.

Gdy Adam wyszedł rano, poleciałam do Carrefoura na zakupy. Zimno, przyznaję. Potem do redakcji a potem znów na UW. Spotkanie Zakładu Socjologii Kultury. Było nawet nawet, choć taka nieco sztywna atmosfera jest dziwna momentami. Prezentacja dotyczyła dyskursu i jego badania, więc ciekawe.
Wieczorem miał do mnie Marcinek wpaść, ale zapomniał, że byliśmy umówieni. Oddał za to moje książki do BUWu. Nawet te, które stamtąd nie były :) Ale mam nadzieję, że to się dobrze skończy. Pewno nie on pierwszy i nie jedyny oddaje coś do niewłaściwej biblioteki uniwersyteckiej.

Wypowiedz się! Skomentuj!