To jest skandal. W sensie, że nie wiem co powiedzieć, żeby powiedzieć to, co chcę powiedzieć. Jest tego bardzo dużo, bo bardzo, bardzo dawno nie mogłam nic napisać. Miałam nadzieję, że uda mi się to zrobić przed wyjazdem do Oświęcimia, ale nie…
Dlatego mam bardzo wiele do nadrobienia. Przez to będzie: 1) długo, 2) skrótowo, 3) pobieżnie, 4) wybiórczo.

Wtorek był dniem bardzo pracowitym. Od rana – pisanie. Pisanie, pisanie, pisanie… Potem zaś czekała mnie wizyta w Fundacji Schumana. Musiałam oddać, się rozliczyć, takie tam. Dobrze mieć to już za sobą :) W sensie, że było miło, ale nie lubię jak tak mi coś się odwleka. Było, minęło, trzeba zamknąć za sobą, prawda?
Spóźniłam się do redakcji, ale może z 15 minut czy coś, więc nie jest źle. Potem mogłam już ruszyć dalej do dzieła – swoje w redakcji odrobiłam i pojechałam do Carrefoura na jakieś zakupki. Bez szaleństw, bo przecież w niedzielę wyjazd. Ale że lodówka w sumie pusta, to trzeba było.
Wieczór musiałam spędzić na pisaniu. Terminy gonią i nie można tego odwlekać ani chwili. Zamówiłam z Michałem pizzę, ale zjeść ją musieliśmy w pośpiechu. Miałem dość dokładnie wyliczony czas na pisanie (5 stron na godzinę), więc gdy zbliżała się godzina 20:00, musiałem się wziąć za to. No i poszło. Udało mi się około północy skończyć dwudziestą stronę. Wiem, wiem, jestem zajebista.
Ale tak to jest dzisiaj z pracami wszystkimi, jakie powstają na świecie – większość z nich to ilościówka, która nie ma znaczenia dla nikogo poza autorem i może 1-2 odbiorcami. I wiem o tym. Dlatego tak a nie inaczej wygląda czasem moje pisanie. Tym bardziej, że jakby tym razem ta praca nie ma nawet dla mnie jakiegoś znaczenia. Piszę, bo muszę. Piszę, bo z tego żyję ;) Piszę, bo bez tego nie mogłabym zamawiać pizzy. A generalnie piszę dlatego, że niewiele więcej potrafię robić. (I tak, lubię to powtarzać)

Środa była dniem męczącym. Posiedzenie za posiedzeniem. Najpierw – Senat UW. Ostatni raz w mojej kadencji siedziałam tam ze wszystkimi. Na kolejnym posiedzeniu na pewno będzie już nowy Marszałek Parlamentu Studentów UW, a więc i z urzedu zajmie on moje miejsce w Senacie UW. Dobrze, że posiedzenie nie było męczące czy coś. Przebiegło w miarę spokojnie, bez niespodzianek. Jeszcze mi się na koniec trafiło liczyć głosy w jednym z głosowań. Było nieźle zatem.
Gdyby nie to, że w poniedziałek uprawomocniły się wybory na dziennikarstwie, to miałabym zaraz potem posiedzenie Rady Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych – jednakże dwa dni wcześniej mój mandat wygasł. Pozostaje życzyć powodzenia nowym. I wytrwałości, bo podczas posiedzeń Rady to ona jest najważniejsza.
Wróciłem do redakcji na jakiś-tam czas, popracowałem, porobiłem swoje. No a potem znów na UW wróciłem.
Wieczorem ostatnie posiedzenie Parlamentu Studentów UW tej kadencji. Przynajmniej tak było zakładane. Ostatecznie okazało się, że jest jednak inaczej. Ale po kolei. Widać już wyraźnie walkę polityczną. Jeden z moich wicemarszałków na pewno będzie startował jako kandydat na Marszałka nowej kadencji. Widzę też, że coraz bardziej wicemarszałkowie działają pod wpływem szefów swoich klubów. Ponieważ jest ich dwóch – mogą mnie w razie czego przegłosować, więc muszę uważać. Na szczęście jednak mimo wszystko to ja ostatecznie prowadzę to, co trzeba i ja decyduję co się dzieje w dużym stopniu. Nie obawiam się więc aż tak bardzo. Daję radę. Posiedzenie zaczęło się, jak zwykle, z pewnym opóźnieniem. Walka o kworum trwała właściwie od początku. Ja wiem, że może moje pytania skierowane do autorów sprawozdań, które przedkłada się Parlamentowi Studentów UW nie wpłynęły pozytywnie na to, ile osób zostało na sali… No, ale jednak jak mam jakieś pytania, to chcę je zadać. I rzeczywiście, ostro walnąłem na koniec sprawozdania Zarządu Samorządu Studentów UW – że moim zdaniem złamanie obowiązku przedłożenia preliminarza budżetowego w terminie 7 dni od uchwalenia budżetu uczelni przez Senat UW o 4 miesiące dyskredytuje całkowicie Zarząd, było dość mocne. Ale co tam – niech się dzieje. Uważam, że studenci powinni rzeczywiście przywiązywać bardziej uwagę do tego, co dzieje się z kasą Samorządu Studentów UW. W sensie, że wszystko powinno być na maksa transparentne. Choć, muszę to powiedzieć szczerze, Zarząd kończący aktualnie kadencję jest Zarządem naprawdę niezłym. Naprawdę.
Posiedzenie trwało i trwało, pojawiła się znów sprawa uchylenia decyzji Walnego Zebrania Studentów Instytutu Dziennikarstwa UW. Wniosek napisałam ja, podpisała odpowiednia liczba posłów, więc wprowadzono go do porządku obrad. Się dziennikarstwo poważnie przejęło, bo zauważyli, że to, co zarzucamy im jest słuszne. I że znów grozi im maksymalna kompromitacja. Zorganizowaliśmy debatę, ale do głosowania nie doszło, bo się okazało, że ludzi jest za mało. W pewnym momencie frekwencja tak spadła, że szkoda gadać. Więc mówię do szefów klubów, żeby się nie kompromitować, bo jak spadnie jeszcze trochę, to nawet nie będę mógł zamknąć posiedzenia (musi być 10 proc. regulaminowej liczby posłów na sali, żeby móc zamknąć, otworzyć i prowadzić). Nie chcieli jednak zamknąć, tylko na za tydzień ogłosić drugą część posiedzenia. Jak dla mnie – pomysł nietrafiony. Wiem przecież, że znów będzie walka o kworum a prawda jest taka, że wszyscy już o nowej kadencji myślą i pod tym kątem nastawiają siebie i innych na działanie. Ale skoro chcą, proszę bardzo. Ogłosiłam drug część tego posiedzenia. Oznaczało to dla mnie wysłanie przed północą około 85 SMSów no i następnego dnia ponad 90 maili… Ale co tam, niech się dzieje wola nieba.
Szef Komisji Wyborczej podwiózł mnie do domu (za co mu strasznie dziękuję, bo padało jak sam skurwysyn!). Generalnie uważam, że tak mała frekwencja jest kompromitacją osób, które wybrali studenci. Nic na to nie poradzę, ale po prostu ręce idzie załamać.

Dziś już wiem, że posiedzenie, które odbyło się tydzień później przebiegło spokojnie. Nie prowadziłam go, bo musiałam wyjechać do Oświęcimia. To jednak nie miało tak dużego znaczenia. Nie zapominajmy bowiem, że Nowa Koalicja chciała zmienić termin posiedzenia Parlamentu nowej kadencji tak, żebym ja nie mogła wziąć w nim udziału. Najpierw dlatego, że było niebezpieczeństwo, że wystartuję znów na Marszałka PS UW a teraz, gdy wiadomo, że to niemożliwe – że będzie dziać się coś, co utrudni im obsadzenie wszystkich „stołków” swoimi ludźmi. Chcieli to zmienić na tym posiedzeniu, które podejrzewałam, że będzie ostatnim. Na szczęście, nie dotarliśmy do tego punktu, bo ludzie wyszli i nie było kworum. A zmiana tydzień później była już niemożliwa z przyczyn formalnych. Więc znów mi się udało, żeby było dobrze dla Samorządu Studentów UW a nie dla Nowej Koalicji.
Posiedzenie w środę skończyło się dość późno, ale to jakby standard…

Ocknąłem się w czwartek po południu, że mam straszny bałagan w pokoju. A wszystko przez to, że mam za dużo na głowie. Ledwo skończyło się posiedzenie w środę, siedziałam do 2 coś tam pisząc, wysyłając, przygotowując a o 7 już na nogach byłam. Na szczęście czwartek zapowiadał się spokojnie – nie miałam do roboty nic po przyjściu z redakcji. W sensie, że spotkań żadnych nie, ani niczego takiego. Ale nie oznacza to, że siedziałam dupą do góry. Co to, to nie. Wręcz przeciwnie. Musiałam skończyć jakąś pracę, napisać teksty do gazety i w ogóle ogarnąć. Więc tak czy owak siedziałam przy komputerze i napierdalałam jak głupia. To jednak wygodniejsze niż bieganie po mieście ze spotkania na spotkanie.
To zresztą było dobre przygotowanie na piątek, który okazał się szaleńczym wyścigiem ze wszystkim i wszystkimi.

W redakcji byłam od rana, normalne. Potem miałam się spotkać na 5 minut z Pawłem (zwanym Pawłem od Różowego Kaktusa), bo koniecznie chciał mi coś dać. Nie miałam zielonego pojęcia o co chodzi, ale od kilku dni mi mówił o tym i koniecznie chciał się ze mną zobaczyć i w ogóle. Więc znaczy, że coś ważnego, bo przecież się nie widzimy za często, prawda? Ostatecznie okazało się, że go promotor przetrzymał i nie mógł czegoś-tam zrobi wcześniej, więc spotkanie odłożone. Ale ja i tak do fryzjera musiałam pędzić. Tam się trochę zaniepokoiłam, że nie dam rady czasowo, bo jak wpadłam, to Marcin jeszcze kogoś kończył. Na szczęście się uwinął dość szybko potem ze mną :) A jego pomocnik (przepraszam, ale imię mi wypadło…) tak delikatnie umył mi głowę, że muszę to odnotować aż! I jak poprosiłam, żeby uważał i mi make-upu nie zmył, to zrobił to wzorowo!
Stamtąd szybko na spotkanie z Albertem, czyli chłopcem May One’a. Bo chciałam im dać zaproszenie do kina. Mam nadzieję, że z niego skorzystali. Zresztą takie zaproszenie dałam też w Wayne’s Coffee, gdzie czekał na mnie internet od PePe i Kejt. Szybko go odebrałam po drodze (w białej kopertce zamknięty) i poleciałam pod Centrum. Przekazałam Albertowi i poleciałam do Kampanii Przeciw Homofobii. Tam – spotkanie z okazji Międzynarodowego Dnia Pamięci o Trans Ofiarach Przemocy. Czy jakkolwiek chcecie przetłumaczyć tę nazwę oficjalną. Niewiele osób, góra 22. Spotkanie jak zawsze rozpoczęte od zapalenia świeczek ku pamięci osób, które z powodu swojej tożsamości płciowej zostały zabite w minionym roku. Potem rozmowa – ale od razu dodam, że bardzo niereprezentatywna. Na rozmowie obecni byli jako „eksperci” czy „główni goście” tylko transseksualiści i transseksualistki. Ani jednego transwestyty, nie wspominając już o innych. Na szczęście udało mi się w tej rozmowie – która się przerodziła w rozmowę na temat problemów osób transseksualnych – wetknąć ten wątek. Tzn. osób o nieokreślonej identyfikacji płciowej. Uważam, że jest to temat w środowisku trans marginalizowany.
Musiałam potem wyjść z tego spotkania, ale generalnie wyszło – moim zdaniem – trochę nudno. W sensie, że wszystko fajnie, profesjonalnie, rzeczowo, nawet momentami wzruszająco… Ale jakoś tak mi zabrakło jakiegoś „wow”. Chociaż może i taki był pomysł organizatorów.

Impreza piątkowa zapowiadała się wręcz nudno trochę. Nie za wiele ludzi było początkowo, jakoś się zejść nie mogli… No, wszystko nie tak. Potem się dopiero rozkręciło. Moja przyjaciółka Gacek przyszła z Kasiąspyrką, więc trzeba było jeszcze jej pomóc, bo ona w rozpaczy. Generalnie też długo jakoś wytrzymali, bo zazwyczaj szybko spierdalają. Jednak ta noc była szalona. Zwłaszcza potem, gdy muzyka się mniej piątkowa zrobiła i zaczęło się prawdziwe parkietowe szaleństwo. To dopiero było to! W ogóle to do klubu dotarłam z Mihałem i z jego koleżanką – za co selekcjoner kazał mi sobie jądro wylizać. Ostatecznie nie doszło do takiego czynu lubieżnego ;) Jednakże stało się coś innego – Ernest mnie pocałował! Wychodził zza baru, ja stałam w korytarzu, złapał mnie w biegu za głowę i cmoknął w usta. Muszę przyznać, że skoro zdarzyło mu się coś takiego wobec starego transa, to kto go tam wie, czy i z chłopcami się kiedyś nie zabawiał ;) Oj, Ernest, Ernest…
Impreza, jak się patrzy. Muzycznie fajnie, ludzie – okej. Było spoko, naprawdę. Takie piątki jak najbardziej mogą być. Wychodziłam z klubu z Gackiem i Kasiąspyrką. A do tego Whitney, która stwierdziła, że mnie podwiezie kawałek. No spoko, w sumie czemu nie. Ale ostatecznie od słowa do słowa zapytała czy może u mnie spać. No, może, czemu nie. Tym bardziej, że Mihała nie ma, więc jego materac wolny. No i tak do mnie trafiła. U mnie w domu jeszcze piliśmy :) Co, prawdę mówiąc, może było niepotrzebne, bo Whitney była taaaak pijana, że szok. No, ale co tam. Jak się bawić, to się bawić. Latała nago po mieszkaniu, coś tam szalała, chciała do swoich pracowników dzwonić o 7 rano – na szczęście telefon się jej wyładował. No i zgubiła ciotorebkę w taxi. Ale to już inna historia.

Sobota nie była taka spokojna. Wstałam, ogarnęłam się i mieszkanie, wygoniłam Whitney i do roboty. Na spotkanie z Kubą Po Prostu. Na kaweczkę. Rzadko się widujemy, przyznaję. Co więcej, mam takie przekonanie, że Kuba za mną nie przepada. Ja jednak go bardzo lubię i się na niego nie mogę napatrzeć nigdy. A poza tym zawsze go bronię jak mi mówią, żeby go nie zapraszać. Bo go cioty moje znajome raczej nie lubią.
Spotkanie miłe. Kuba też ode mnie dostał zaproszenie do kina. A kolejne – na The Gossip dostał ode mnie Grzegorz Bóbr. A potem jeszcze miałam iść do teatru z Marcinkiem (moją Miłością Życia), ale nie wyszło. Napisał, że nie może i że nie wie czy mu wybaczę. Głupie pytanie. Jasne, że szkoda, ale jasne, że wybaczę.
Więc mogłam wrócić do domu i się spakować, sprzątnąć pokój, coś ze swoim życiem zrobić. Tak też się stało. A potem – wypad do Gacka na b4. Tutaj też ciotodrama. Bo z Gackiem mieszka teraz na jednym piętrze David. No i jak Gacek chciał robić b4, to David powiedział, że nie, że się nie zgadza. No, ma do tego prawo przecież. Więc moja przyjaciółka wpadła na pomysł, żeby zrobić b4 na górze – u Kasispyrki i jej współlokatorek się ulokować. Jest zgoda, robimy. No więc zaprosiałam ludzi w piątek już i się zebrali.
Był Tadeusz z Burgesem, była Kasia i Ania ze swoją szaloną koleżanką, był Adam, była Whitney (już trzeźwa), był Grześ ze swoim Robertem. Więc miłe towarzystwo. Do Davida przyjechał jego chłopak (czy, jak on sam nam powiem powiedział: kolega) a do tego wpadł Remek ze swoim „kolegą”. No i David mówi, że wpadną na górę na b4… Nie, no tak być nie może. Albo się chce brać udział w zabawach, albo nie. Nie ma nic pomiędzy – i tak, wiem, że to odtwarza binarny wizerunek naszego świata ;)
Generalnie potem się do Utopii wybraliśmy na Clamarana. Piękna impreza, naprawdę. Szaleństwo na parkiecie totalne. Ludzi tłumy dzikie. Annie C śpiewająca – choć nie jest najpiękniejszą kobietą, delikatnie mówiąc – dodała energii wszystkim w klubie. A sam Antoine miał naprawdę udany występ. Miło było się z nim przywitać znów ze świadomością, że mnie kojarzy sprzed kilku miesięcy, gdy go wywiadowałam.
Chłopcy od Davida się do mnie przekonali i się przedstawili nawet. Więc miło mieć kolejnych imprezowych ładnych znajomych. Był też Łukaszek Bi z jakimiś dwoma niebywale uroczymi chłopcami. Ale takimi naprawdę ładnymi. Jestem na tak. Sam Łukaszek też dobrze wyglądał. A w ogóle po imprezie u Gacka wylądował. Nie, nie, nic z tych rzeczy – po prostu u niego spał :)
Z powodu wyjazdu nie mogłam bawić się jakoś szczególnie długo, a szkoda. Impreza naprawdę udana. A jak się potem pewno mniej ludzi na parkiecie zrobiło, to w ogóle musiało być super. Eh, szkoda, szkoda.

Prosto z imprezy pojechałam do Gacka. A w zasadzie do Kasispyrki. Najlepsze jest to, kogo tam spotkałam. Brat mojego kolegi z klasy, który zawsze koło mnie siedział. Matko bosko częstochowsko… Okazało się, że on tej nocy tam spał. Dziwne to w ogóle. Udawał, że coś tam mnie pyta i w ogóle – ale znał odpowiedzi na pytania. Zna pewno blo, albo Gacek z Kasiąspyrką mu opowiadali. Łorewa.
Szybko się ogarnęłam i byłam gotowa do drogi. Powiem szczerze, że nie chciało mi się nawet spać, co mnie zaskoczyło. Dotarłam na dworzec i stwierdziłam, że trzebaby tam zjeść coś. Dobrze, że McD od 6 jest czynny. Kupiłem coś tam i pognałem na peron. Paulina (która powtarza, że jest hetero, choć nikt jej chyba nie wierzy) i Ewa już czekały, pociąg nadjechał po kilku minutach.
Droga minęła nam bardzo sympatycznie, bo pospałam sobie 2 godziny. I cudnie dotarliśmy bez większych problemów do Krakowa. A tam – zgodnie z planem – czekał na mnie Grześ. Piękny, jak zawsze. Jak malowany, choć była 9:10 nad ranem! Więc piękny jak zawsze, zabrał mnie w krótką podróż po kawę. O, jak ja jej potrzebowałam :) Tak więc uratował mnie w sumie jakoś tam. Rozmowa – choć krótka – miła. Zresztą sam fakt, że mu się chciało ruszyć dupkę o takiej porze do starej transetki jest dla mnie megaważny i dziękuję mu za to!
Potem pociąg do Oświęcimia i po kilku dobrych minutach byliśmy na miejscu. Piechotą trafiliśmy bez problemu do ośrodka i poznaliśmy ludzi. No okej, nie lubią nas. Teraz mogę to już chyba napisać bez wyrzutów sumienia, że się mylę. Nie lubią nas i tyle.
Może dlatego, że jesteśmy trzyosobową zamkniętą grupą. Może dlatego, że jako jedyni znaliśmy się wcześniej. Może dlatego, że przyjechaliśmy później. Może dlatego, że do tego wszystkiego nie jesteśmy bandą debili, tylko potrafimy się odezwać na temat i do rzeczy. Może dlatego, że mamy cały czas dobry humor i się śmiejemy… Nie wiem dlaczego – nie ma to też znaczenia. Ale generalnie: nie lubią nas.

Trafiliśmy na obiad w sumie – i zaraz po nim poszliśmy na teren obozu Auschwitz. To była moja pierwsza wizyta. Szkoda, że dość późno tam poszliśmy – przez to pod koniec było już naprawdę ciemno. Chociaż miało to swoje plusy – oddawało to, jak wyglądać musiało to miejsce wówczas. Generalnie zwiedzanie przebiegło bezproblemowo, poza tym, że niektórzy uczestnicy (nazwani przez nas Aparatusem, Lezbiszczem oraz Czarnym Sapaczem) zadawali głupie pytania, na które przewodniczka wytrwale odpowiadała.
Samo muzeum nie zrobiło na mnie wrażenia, jakiego można było się spodziewać. Człowiek już tyle słyszał o tym, co tu można zobaczyć, jak to wygląda i w ogóle, że niemalże mogłabym to narysować zanim tam dotarłam. Tym niemniej, było kilka momentów, które jednak wprawiło mnie w osłupienie. Krematorium zrobiło na mnie wrażenie, przyznaję. To był jeden z dwóch czy trzech momentów takich, że było mi ciężko oddychać. Wyobrażam sobie, jak to miejsce musiało wyglądać jakiś czas temu, powiedzmy w latach 50. czy 60., gdy otwierano muzeum. To musiało być jeszcze mocniejsze.
Choć miłe i dobrze zrobione, zwiedzanie nie zrobiło na mnie aż takiego wrażenia.

Musicie wiedzieć, że jako osoba zepsuta do szpiku kości, nie waham się żartować sobie na każdy temat. Tak, tak, także z Auschwitz. I jakkolwiek to nie brzmi teraz źle, to naprawdę robimy sobie z Pauliną i Ewą z tego jaja. Uważam, że każde sacrum ma granice. Także to. Dlatego sobie na to pozwalamy.

Seminarium dotyczy perspektywy kobiet w Holocauście i w Auschwitz. Założenie jest takie, że jej nie ma lub że jest bardzo skąpo reprezentowana. Dlatego słuchamy wykładów o roli kobiet w III Rzeszy i Gestapo, dowiadujemy się o losach więźniarek, czytamy dokumenty dotyczące ich losów w archiwum Muzeum… No, generalnie – mówimy głównie o tym, ale przy okazji poznajemy w praktyce, jak wygląda dyskurs aktualnie obowiązujący i dotyczący Holocaustu.
Wszystko to ciekawe i fajne. Nie nudzę się, nie mam momentów zwątpienia. Oczywiście, częstokroć podkreślam, że można było coś tam zrobić lepiej czy coś, ale generalnie jestem zadowolona. Gotują tutaj bardzo dobrze i bardzo obficie! Szaleństwo na stole.
Jedyny problem jest taki, że perspektywa tutaj zastosowana i tak postawione zagadnienie odtwarzają binarny podział płciowy, który ja odrzucam. Ale to zaznaczyłam gdzieś tam na początku i zostało to przyjęte raczej ze zrozumieniem i uwagą. Szkoda, że nie słyszała tego jedna z wykładowczyń, która później przybyła (pseudonim Parnasik), bo ona zaślepiona jest przez swoją perspektywę kobiecą.
Oczywiście, wcisnęłam też Baumana na tyle sprytnie, że wokół jego tekstu była budowana kluczowa rozmowa. Ale to już na marginesie.

Wizyta w Birkenau była dla mnie mocniejsza. Tutaj rzeczywiście widać ogrom tego, co się działo. Widać też, ile kasy musi kosztować utrzymanie tego kompleksu obiektów muzealnych. Birkenau odwiedziłam we wtorek. Pogoda była podła. Wiało, kropiło, było błoto… Ale to dobrze, to intensyfikowało doznania i emocje. Powiem szczerze, że o ile miejsca, gdzie przebywały więźniarki ogląda się prawie jak skansen w muzeum etnologicznym, o tyle już napis na płycie pomnikowej niedaleko krematoriów zrobił na mnie megawrażenie. Ale takie naprawdę mocne.
Choć okazuje się, że zupełnie rozwaliło mnie emocjonalnie spotkanie z panią Zofią Posmysz – ona przeżyła Auschwitz, była tutaj kilkadziesiąt miesięcy. Niesamowite jest to, jak o tym opowiada, jak widać, że wciąż ma ten obraz przed oczami, jak żyje to w niej nadal – mimo tylu lat. Widać też, że nadal wstydzić się opowiadać o kilku rzeczach. Nie chciała o przesłuchaniach Gestapo opowiedzieć. Nie potrafiła też najpierw się przełamać do mówienia o problemach z higieną kobiet w obozie… To taka kobieta przedwojenna, która nie chciała o tym mówić, bo w sali są panowie… Niesamowite spotkanie. Popłakałam się na nim, owszem. I teraz, gdy kiedyś będę się zastanawiać kiedy ostatnio płakałam – mam odpowiedź.

Wieczorami pijemy. I to tak dość konkretnie. Okej, jednego wieczoru mieliśmy wolne. Ale poza tym – ostro. Mamy ten luz, że mieszkamy w budynku innym niż reszta naszych uczestników i uczestniczek. Więc krzyczymy, pijemy, wyzywamy, żartujemy, hałasujemy, szalejemy. Jest dobrze.
Przecież musimy jakoś odreagowywać to wszystko, co się dzieje dokoła, prawda? :) Więc robimy to wzorowo. Poznajemy okolicę, tutejsze sklepy monopolowe i stacje benzynowe. Jest okej. Jasne, reszta grupa bawi się sama – a na pewno bez nas. My zaś dajemy radę we trójkę. Dobrze, że udało się nam wynegocjować ten wspólny pokój. Naprawdę dobrze. Bez tego pewno zupełnie inaczej by się nasze relacje tutaj ułożyły. Mamy polewkę ze wszystkich. Z siebie też, ma się rozumieć. Nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy nie mieć.

Nie będę dokładnie opisywać tego, co się dzieje, kto przybywa, kto ubywa… Dość dobrze na fotoblo to widać – że się dzieje. Ale tak czy owak, w sumie zaczynam się cieszyć powoli, że to się kończy. No bo ileż można :)
Jutro jadę do Krakowa. Tam spędzę sobotnią noc. Co oznacza, że dla Utopii i dla osób, które mnie (nie) lubią jest to Weekend Bez JP. Poszalejcie, bo za tydzień już będę. Do Warszawy wracam w niedzielę.

Wypowiedz się! Skomentuj!