Stało się. Tak wiele tak wielkich zmian w moim życiu nie zdarzyło się dawno. Mogę śmiało powiedzieć, że z dniem 11 listopada 2009 zaczynam nowe życie. Zanim jednak clou, to pokrótce…

1 listopada udało mi się nagrać nareszcie wiadomość o Dodzie. Moje oświadczenie obejrzało już bardzo dużo ludzi. Mam nadzieję, że do nich trafia. Czytelnictwo blo i bloxa spadło, ale bez przesady. Jest większe niż było zanim się wydarzyła ta pudelkowa afera. Która na szczęście przycicha dość szybko. I będę mogła wrócić do normalności i normalnego życia.

Poniedziałek: bardzo intensywny. Od rana dyżur w redakcji, potem musiałam się z niego zerwać i pojechać na spotkanie w sprawie Zlotu, który w weekend się odbywał. Warto było, choć nas niewiele było spośród tych, którzy powinni być. Obgadaliśmy jednak najważniejsze sprawy i można było działać dalej. Stamtąd poleciałem szybko do drukarni, która jest niedaleko, żeby odebrać gazety z druku. Z nimi wszystkimi powędrowałam do Instytutu Socjologii. Oficjalnie mogę powiedzieć, że po raz pierwszy opuściłam zajęcia dla doktorantów, niestety. No i te na dziennikarstwie też, ale to już częściej mi się zdarza akurat. Po tym jak rozplakatowałam, że nowy numer jest, zaniosłam go w odpowiednie miejsce, zajęłam się przygotowaniem do posiedzenia Uczelnianej Komisji Wyborczej Samorządu Studentów UW.
Zaczynało się o 19:30 i trwało ponad 2,5 godziny. Dużo poważnych tematów – głównie jednak wszystkich interesowała kwestia Instytutu Nauk Politycznych UW. Tam wybory wyglądały bardzo źle. Duża konkurencja – i to na plus, ale za to praca komisji wyborczej – na minus. Okazało się, że wyjęto więcej kart do głosowania niż wydano, że bardzo dużo innych nieprawidłowości, że są jakieś spore wątpliwości i że może warto byłoby powtórzyć wybory. Ale nie. W komisji większość ma teraz Nowa Koalicja, której wynik wyborczy odpowiada i postanowiła sprawy do Komisji Rewizyjnej Samorządu Studentów UW nie kierować. Tam zresztą Nowa Koalicja ma przeważającą większość, więc pewno i tak by się nie dało. Ale próba została podjęta.
W trakcie, gdy jeszcze trwało posiedzenie i ustalano nowe wytyczne dla kwestii „co to jest głos ważny”, ja poszłam z przegranymi w INP i pomogłam im konsultować regulamin Uczelnianej Organizacji Studenckiej, którą mają zamiar w tej sytuacji założyć, żeby móc cokolwiek działać i robić. Z tym regulaminem to zresztą się jeszcze ze 2 dni bujaliśmy. Potem napisali mi ładnie, że byłoby im bardzo miło, gdybym zechciała do ich UOSa wstąpić. Pomyślę, może się to przydać też i mnie.

We wtorek rano miałam spotkanie z ludźmi, którzy kiedyś mają moją gazetę składać. Mieli opowiedzieć o swoich pomysłach – o tym jak oni to widzą, co by chcieli zmienić no i jak będą wyglądały konkretne zasady technicznie. Kto co kiedy komu. Spotkanie miłe, pomysły – ciekawe. Zobaczymy, jak to wyjdzie.
Potem, zamiast znów na zajęcia iść, ogarniałam dom. Bo przecież poprzedniego wieczoru po północy jakoś dotarłam. Działalność samorządowa – to jest to ;)
W redakcji posiedziałam chwilę tego dnia a potem pojechałam się z Pasywem zobaczyć. Po drodze o BUW zahaczyłam, bo Marcinek prosił o pomoc i wypożyczenie jakiś-tam książek. No odmówić nie mogłam, prawda? Więc popędziłam, pożyczyłam i się mogłam spotkać z Pasywem. Dawno nie widzianym Pasywem. Wpadliśmy na pizzę, dla odmiany. Pogadaliśmy, pośmialiśmy się… Ale widzę ten zwiększający się dystans, który jest między nami. Już nie do przeskoczenia chyba. Będzie się tylko zwiększał. Trudno, szkoda. Było miło, ale teraz czeka nas coś nowego. Chciałabym się mylić, ale jako socjolog mogę chyba mieć pewność, że się nie mylę ;)
Najgorsze zaś było to, że po spotkaniu musiałam jeszcze do Blue City jechać na mystery shopping w tamtejszym McDonald’sie. Poszło szybko i sprawnie, ale znów w domu byłam po 22:00. I znów mi się już w zasadzie nic nie chciało. Pewne przemęczenie mnie już zaczyna brać.

Świadomość tego, że muszę raniutko jechać znów do Fundacji, żeby materiały związane ze Zlotem weekendowym odebrać nie ułatwiała mi wstawania. Ale dałem radę. Fundacja zaliczona, potem dyżur w redakcji… Nerwowa atmosfera, jak zawsze przy składaniu i przy kończeniu. Ale daliśmy radę i się nie pozabijaliśmy. Ja naprawdę lubię swój zespół redakcyjny. To są fajni ludzie, z dużą ilością energii, z dużym zaangażowaniem, z dużą mocą. Ale czasem i ja muszę na nich pokrzyczeć, żeby wszystko dobrze nam poszło i żeby jakąś tę pracę skoordynować.
A potem pojechałam na Wydział Psychologii. Poproszono mnie na męża zaufania jednej z list wyborczych startujących tam do różnych organów. Nie odmówiłam, bo przecież nie wypada. Poza tym – po raz pierwszy miałem okazję być mężem zaufania. To dla mnie też duże wyróżnienie, że ktoś mi tak ufa i obdarza mnie taką odpowiedzialnością. Dla mnie to ważne i dziękuję za to.
Choć oznaczało to, że do domu wrócę znów późno…

Kolejne wybory czekały mnie w czwartek. Rano pojechałem na socjologię zobaczyć jak wygląda tam Festyn Demokracji. Wyglądał nieźle. Meeting cieszył się dużym zainteresowaniem, choć organizacyjnie słabo wypadł. Nie ustalono zasad dyskusji, zasad zadawania pytań… Nie było też uroczystego zamykania urny, które zawsze miało miejsce. Szkoda, to podnosiło prestiż tego wydarzenia i zwiększało świadomość tego czym są wybory i czym jest samorząd. Gdy weszłam do sali, na której było już grubo ponad setka ludzi, dostałam owację gorącą. Nie wiem w sumie czemu, ale to miłe ;)
Włączyłem się do dyskusji, a jakże. Zadawałem pytania, słuchałem odpowiedzi. Jedna z kandydatek do Rady Wydziału nie wiedziała jak nazywa się Dziekan. To mnie jedynie zabiło. Reszta odpowiedzi – jako tako. Nie wiedziałem, że w IS chcą zmienić system godzinowy. Na razie jest tak, że zajęcia zaczynają się o parzystej godzinie (8, 10, 12…) i trwają 1,5 godziny a potem jest 30 min przerwy. To długo, więcej niż w innych jednostkach, ale to bardzo, bardzo dobrze. Muszę przyznać, że mi ten system się zawsze bardzo podobał i jestem przeciw zmianie. Tak samo jak studenci, którzy startowali w wyborach. Wszyscy, bez wyjątku. To dobrze.

Potem jazda do redakcji – i znów dyżur nerwowy, bo mieliśmy skończyć gazetę… A się nie dało. Składaczka znów zaspała, co mnie zdenerwowało… No, ale nie ma co krzyczeć – trzeba działać, nie? Ja zawsze mówię, że w sytuacji kryzysowej można się położyć i płakać albo walczyć mimo wszystko dalej. Zawsze też wybieram opcję drugą, wiadomo. Zawsze.

Wieczorem z Marcinkiem do kina poszliśmy na „Białą wstążkę”. Film bardzo długi, dość dziwny ale i ciekawy. Mi się podobał w zasadzie. Było kilka elementów nie najfajniejszych, ale mimo wszystko – jestem zadowolona. Marcinkowi chyba mniej przypadł do gustu, szkoda.
Byłam megagłodna. Ostatni posiłek jadłam jakoś rano. W planie było zaliczenie domu w drodze z kina na dworzec autobusowy… Ale się nie dało. Za mało czasu. Więc już na dworcu kupiłem jakiegoś batonika. Przez to minąłem się ze swoją grupą i czekałem na nich, gdy już byli. Na szczęście: koniec języka za przewodnika i jakoś ich znalazłam. To grupa, która przyjechała na ten zlot, który w weekend zajmował mi czas. Sympatyczni Łotysze. Odwiozłem ich do ich hotelu na Starym Mieście i wróciłem do domu. Po północy znów.

Zlot rozpoczął się dla mnie co prawda dzień wcześniej wieczorem, gdy odbierałam z dworca zachodniego ludzi, ale dopiero lotnisko, które zaliczyć musiałam rano uświadomiło mi, że to już. Odebrałam ich (Rumuni) i zawiozłam na centralny. Oni wsiedli do pierwszego autobusu do Jadwisina, a ja – do redakcji. Składanie gazety trwało. Walka na całego. Dobrze, że to raczej ostatni raz, gdy Martę do tego zatrudniamy, bo umarłabym przy następnym numerze. Nie mówiąc o tym, że miała być o 9 rano i pracować miała sama (ja dotarłam około 10:30) a potem ze mną poprawiać… A przyszła przed 11:00. Nie chcę nic mówić, ale to już było pewne: nie skończymy do 13:00. Przecież ja muszę gazetę zaakceptować. No więc kombinowałam z planem „b”.
Około 14:00 ruszyliśmy z dworca ze wszystkimi pozostałymi uczestnikami. Droga do Jadwisina minęła nam miło, wszyscy jeszcze spokojni, bo to początek zlotu przecież, prawda? Na miejscu zakwaterowanie, posiłek, takie tam duperele. Lekkie opóźnienie potem no, ale ostatecznie – ruszyliśmy.
Pewno zastanawiacie się co ja tam robiłam? W sumie nic specjalnego. Zajmowałam się głównie pomocą, organizacją, odpowiadaniem na pytania 90 zagranicznych uczestników. Bo prawda jest taka, że zasadnicza część mojej pracy przy Zlocie zakończyła się zanim się on zaczął. Jako research coordinator musiałam pomóc dwóm grupom w przygotowaniu prezentacji, którą przedstawiali na zlocie. A już w samym Zlocie miałam tylko organizacyjnie doogarniać.
Ma się rozumieć, zwracałam uwagę na uczestników. I kilku ładnych chłopców było. Taki Niemiec Max, taki Włoch, jeden Holender młodziutki, no i Bułgar Marius. Piękni. Był też jeden Polak fajny – może nie najładniejszy, ale tańczył bardzo You Can Dance ;)

Piątek minął nam szybko, wiadomo. Zaraz wieczór, spanie… A ja: wracam do Warszawy. I tutaj pojawi się Jureczek tytułowy. Bo sprawdziliśmy połączenie i się okazało, że o 19:40 mam autobus jakiś do domu. Więc o 19:20 na megazimnie stałam i czekałam te 20 minut aż przyjdzie. Nie przyjechał. Ani 20, ani 30, ani 40 minut później. Generalnie: nic już nie jechało. Sprawdziłam w końcu w internecie co się dzieje i czy coś z Serocka jeszcze będzie się poruszać. Była nadzieja, że o 20:30 stamtąd wyruszy, więc koło 20:40 mnie zgarnie. Nie zrobił tego, bo nie jechał. Takie to są te rozkłady PKS w sieci… No więc, gdy minęły już prawie 2 godziny mojego stania na megazimnie, postanowiłam coś zrobić. Zadzwonić do kogoś po pomoc. Byłam w czarnej dupie. Tak czarnej, że w życiu jeszcze nie miałam okazji być w takowej. Ciemno, bardzo zimno, ja z laptopem i bagażem niewielkim, gdzieś na wsi, nie ma autobusów, późno… i z potrzebą dotarcia do Warszawy. Tragedia.
I nie chodziło nawet o to, że tak bardzo chcę jechać na imprezę do Utopii. Jasne, chciałam. Ale też i MUSIAŁAM być w Warszawie, bo tam miałam w sieci dostać gazetę prawie gotową do zaakceptowania. Miałam spisać poprawki, wysłać mailem i w ten sposób puścić gazetę do druku. Więc ważne.
A na sam koniec okazało się, że muszę kampanię przygotować. Dlaczego? O tym zaraz.
Więc zadzwoniłam do Jureczka. No bo do kogo innego? I poprosiłam go o ratunek. Że marznę, że umieram, że muszę wrócić. Jurek w sumie bez większego zastanowienia powiedział tak. Że przyjedzie te 40 km w nocy, odbierze mnie i odwiezie do domu. Byłam najszczęśliwszą osobą na świecie. Zszokował mnie pozytywnie, że bez słowa się zgodził. Mój bohater. Przyjechał rzeczywiście, zabrał mnie i nawet nie chciał nic ode mnie za to. Oczywiste, że za benzynę mu zwróciłam. Moje życie biologiczne, imprezowe, samorządowe i finansowe jest warte więcej niż te kilkadziesiąt złotych. Oczywiście, potem Gacek z Jurka żartował i ten się zdenerwował. Bo Gacek, jak to on, naśmiewał się, że Jureczek wziął tę kasę. A on to zrobił wbrew własnej woli. Po prostu zanim podszedł zapłacić do kasy za paliwo, ja podałam pani kasjerce kartę i już. Najważniejsze, że Jurek został moim wybawcą i bohaterem w jednej osobie. Uratował mnie i basta. Obiecałam mu też, że odwdzięczę się tak, jak umiem najlepiej i w jedyny sposób, który przychodzi mi do głowy – zatytułuję jego imieniem blotkę. Co też ma miejsce właśnie teraz. No bo co innego mogę mu dać? I tak jestem i pozostanę jeszcze jego dłużniczką za to, co zrobił.

A teraz czemu musiałam wracać do Warszawy z powodów samorządowych… Na dziennikarstwie miałam układ z przeciwnikami. Że ja nie startuję do organów innych niż Parlament Studentów UW a oni w zamian za to dają tylko 1 osobę w tych wyborach (bo miejsca są dwa i drugie dla mnie zostanie). Spokojnie, bez kampanii, bez walki, bez nerwów. Nie ukrywam, że mi to na rękę było. Ale i im też.
Natomiast stało się to, czego się obawiałam. Czyli, że mnie oszukali. Zrobili w chuja. Wychujali. Na 5 min przed upływem terminu zgłaszania wszelkich kandydatów zgłosili 2 osoby. Czyli, że złamali nasze ustalenia.
Cóż było robić? W poniedziałek wybory, jest piątek wieczorem… trzeba szybko przygotować kampanię wyborczą, nie ma co. Całą sobotę, którą miałam być na Zlocie, spędziłam przed komputerem – robiąc stronę, szykując plakaty, ulotki i takie tam. Niestety, trzeba to trzeba. Ale moje wkurzenie było tak wielkie, że postanowiłam im nie odpuścić. Przez cały rok organy Samorządu Studentów Instytutu Dziennikarstwa UW będą poddane mojej Bardzo Wzmożonej Kontroli. Nie cofnę się przed niczym, ostrzegam uczciwie już teraz.
Głównym miejscem, gdzie w ID toczy się kampania jest Internet – tak jest od kilku lat. A najważniejszym serwisem w tymże internecie jest grono.net (tak, ja wiem, że to generalnie umiera – ale nie w tym przypadku). No więc jak tylko strona była gotowa – wrzuciłem informację na grona dziennikarskie. I co? I okazuje się, że mój parlamentarny kontrkandydat jest moderatorem tychże gron i zablokował mnie, zsanował, wyrzucił moje wątki. Więc na moją prośbę inni ludzie wstawiają to samo. Sytuacja się powtarza. Kasuje, banuje, usuwa. Nie ma mocnych. Od razu napisałam wiadomość do niego i do administracji grono.net. Nie odpuszczę.

Po zrobieniu strony, wydrukowaniu setek ulotek i plakatów, mogłam iść na imprezę. Postanowiłam zabrać moją przyjaciółkę Gacek do Galerii. Tam bowiem 14. urodziny Loli Lou! Wielka impreza, wspaniały show Loli! Dołączył do nas Jordan. Słodki jest, bardzo go lubię i z chęcią z nim czas spędzam, więc nie miałam nic przeciwko. Trochę narzekał na to, że chodzimy zamiast jeździć… Ale my doskonale wiemy ile i kiedy trzeba przejść. To czasem dobrze robi niektórym, więc nie ma co narzekać.
Sam występ Loli – cudny. Jej dwie drag koleżanki świetnie jej pomagały, mimo że jedna poszalała trochę i momentami ledwo się trzymała tańcząc i skacząc. Ale dobrze, tak ma być! To urodziny najlepszej polskiej drag queen, więc musi być żywioł!
Zaskoczyło mnie natomiast to, że dj, który grał gdy Lola nie śpiewała… naprawdę dawał radę. Ładnie grał, mówiąc wprost. Tzn. jak na Galerię to megazajebiście, a tak ogólnie – ładnie.

W Utopii wielka noc – tercet Benedetoo, Farina i Akram. Drugi raz w Utopii, zapowiadało się piękne wydarzenie. Noc rozpoczął jednak powracający dj Hugo! Grał ładnie, ostro, ciężko. Tak, jak lubię. Dobrze wszystkich rozruszał. A ludzi było co nie miara, wiadomo. Na koniec grał jeszcze dj Nobis, więc skład na imprezę dokładnie idealny.
Trochę się bałam, że trio widziane drugi raz nie zachwyci. Ale było dokładnie na odwrót. Zaszaleli, z nimi tłum i ja. Było bosko. Świetnie dali sobie radę, doskonale wyczuli publiczność. Akram chodzący po didżejce i po barze – jestem na tak! Obaj dje świetnie się bawili, tańczyli, dawali radę. Tłum szalał, ale dosłownie szalał! Kolorowo, barwnie, muzycznie, szalenie. Nie było chwili wytchnienia. Specjalnie nie ubierałam stroju uważanego powszechnie za kobiecy. Zawsze jak mam na sobie takowy, to robią mi zdjęcia, zaczepiają, przyglądają się – więc muszę cały czas dobrze wyglądać, nie może mi się skomplikowany makijaż zmyć… no, wiadomo. A jak nie jestem tak ubrana, to mogę poszaleć na całego. Tak było i tym razem. Istne szaleństwo, bez chwili wytchnienia. Pamiętajmy, że najważniejsza jest muzyka. Tylko ona.

Wróciłam do domu nieco później niż planowałam. Położyłem się spać na chwilę (dokładnie 1,5 godziny), bo przecież czekali na mnie w Jadwisinie. Zerwałam się, wykąpałam i pojechałam. Prawie usnąłem w autobusie i się bałem, że nie wysiądę na czas. Ale nie, udało się.
Na miejscu: 90 ludzi w środku zajęć. Coś tam robią, rysują, rozmawiają. Cały czas tętni życie. No i cały czas mają setki pytań, wątpliwości. Które ja muszę rozjaśniać. Na pełnych obrotach cały czas. Bez chwili, żeby usiąść, odpocząć. Więc zaczyna powoli brać mnie zmęczenie. Nic dziwnego.
Dzień trwał dłuuuuugo. Aż do 5 nad ranem. Co dziwne, w zasadzie niczego się tam nie piło. Byliśmy tak padnięci i zmęczeni, że nie chciało się nam pić. Rozumiecie, prawda? Ja tej nocy jednego Breezera wypiłam i padłam na 3 godziny snu. W trakcie których obudziłam się, gdy pisali mi coś markerem po przedramieniu… Chyba rozumiecie moją sytuację?

Padnięta na maksa wstałam o 6. O 7 byłam w samochodzie Pawła. Ten to dopiero się wykazał… Nie wiedziałam, prawdę mówiąc, że mogę na kogokolwiek, kogo znam „samorządowo” aż tak liczyć. Dziękuję, Pawle. Przyjechał po mnie rano i zawiózł pod sam uniwersytet. Dodatkowo z nami się 2 osoby zabrały ze Zlotu – wielka miłość rozkwitła i nie mogli bez siebie wrócić. Więc się załapali na samochód, którym ja jechałam z Pawłem. O 9:00 byliśmy na UW. O 9:30 zaczynały się moje wybory.
Wieszanie plakatów, rozklejanie ulotek, namawianie ludzi do głosowania… Czekało mnie 8 godzin (!) takiego działania. Przypominam, że jest poniedziałek a ja od soboty spałam 4,5 godziny łącznie. Atmosfera była gorąca, bo ja – jak zawsze – na moich ulotkach wypominam przeciwnikom, że niczego nie zrobili i zaznaczam jakie mają pomyłki w minionym czasie. No chyba na tym polega też kontrola wyborcza? I chyba mam do tego prawo, jako członek samorządu studentów, który oni reprezentują? Mam.
Było trochę emocji. Ja poinformowałam, że podam do Komisji Dyscyplinarnej jedną osobę. Inna chciała ode mnie wymusić, żebym powiedziała, że ukradła pieniądze i że jest złodziejką. Ale tego nie powiedziałam i nie powiem, bo nie wiem czy to prawda. Wiem tylko, że skłamała we wniosku o dofinansowanie, który złożyła do Zarządu Samorządu Studentów UW. Napisała, że będą bilety za 5 zł a były za 5, za 10 i za 15. Napisała, że będzie około 100 osób, podczas gdy na plakatach było napisane, że pierwsze 200 dostaje piwo gratis (a na imprezach dziennikarstwa jest zazwyczaj około 250 osób, czasem więcej). I biorę za te słowa pełną odpowiedzialność.

Ostatecznie wybory zostały przegrane przeze mnie. Było sporo uchybień… Protest wyborczy może zgłosić sama Uczelniana Komisja Wyborcza Samorządu Studentów UW, ale tutaj większość ma nowa koalicja. A nawet jeśliby przepchnąć do Komisji Rewizyjnej Samorządu Studentów UW, to tam zdecydowaną większość ma Nowa Koalicja, w której mnie już nie ma. Co prawda szef klubu, do którego zazwyczaj posłowie z dziennikarstwa wchodzili (poza mną) powiedział, że to, co zrobili kandydaci listy IDealnych to zwykłe skurwysyństwo i że nie wyobraża sobie tego posła, który ze mną wygrał i który mnie blokował w swoim klubie… Ale wiadomo, że tak wypada mówić. A potem się zobaczy.

Co do zablokowania nas na gronie – serwis dał 7dniowego bana temu, który to zrobił. Odebrali mu uprawnienia moderatora, przywrócili nas i nasze wątki. Fakt, że po wyborach, ale liczy się fakt. A ja sprawy nie odpuszczę. Podam go do Komisji Dyscyplinarnej dla Studentów i Doktorantów UW. I nie tylko to. Z powodu innych uchybień, mam zamiar także podjąć kolejne działania – związane także z Komisją Dyscyplinarną i z Generalnym Inspektorem Ochrony Danych Osobowych. To jeszcze przed nami, na razie nie zdradzam wszystkiego. Będzie się działo, mają u mnie przejebane – nie odpuszczę im najmniejszego nawet uchybienia.
Wygrali wybory, to fakt. I smutno mi z jednej strony, bo wiadomo, że chciałabym jeszcze podziałać a teraz będzie to trudniejsze. Ale zrobili coś gorszego: zmobilizowania do działania swojego Nowego Największego Wroga. Niektórzy namawiają mnie na proces cywilny o ochronę dóbr osobistych. Nie odrzucam tego pomysłu, myślę nad tym.

W poniedziałek wieczorem zabrałam się do Jadwisina z grupą, która z Warszawy wracała. Widzieliście ten happening z burzeniem muru berlińskiego w centrum miasta? To właśnie oni. Ja powinnam była być tam z nimi, no ale wybory, w których miałam bez konkurencji wygrać, uniemożliwiły mi to. Po wszystkim jednak dołączyłam do nich i wróciłam z nimi do Jadwisina. A tam: ciągła aktywność, działanie, dzianie. Ostatnia noc przed nimi, więc wiadomo było, że nikt nie będzie spał. Tym bardziej, że pierwsza grupa opuszczała nas o 5 rano. Więc znów bez snu… Koło 3 skończyliśmy przygotowywać dyplomy i listy kontaktowe. O 5 pożegnaliśmy część uczestników. No, generalnie zaczął się wtorek a ja ostatni raz spałam na dobrą sprawę z piątku na sobotę (5,5 godziny). Od soboty ilość snu: jakieś 4 godziny. Plus z pół godziny w autokarze w drodze. Ale dałam radę.
Potem zdrzemnęłam się godzinę i zaraz musiałam jechać do domu, do Warszawy. Po 9:30 byłam na centralnym. To w zasadzie koniec Zlotu. Pojechałem do domu, zjadłem coś, przespałem się 2 godziny i zaraz leciałem na spotkanie z Izą. Pogadaliśmy chwilę, wróciłem, poogarniałem jakieś tam sprawy i zaraz wieczór się zrobił. I co? Posiedzenie Prezydium Parlamentu Studentów UW. Musicie wiedzieć, że o ile dotychczas nasze posiedzenia były raczej spokojne i w porządku, to tym razem było gorąco. Zmieniła się sytuacja polityczna w samorządzie na UW, więc i nasze spotkania wyglądają inaczej. Chcą koniecznie przesunąć posiedzenie na przed 30 listopada. I gadają, że tak musi być dla dobra Samorządu na UW. A to nieprawda. Chodzi im o to, żebym to ja nie prowadził tego posiedzenia. Mnie nie ma od 21 jakoś do 28 listopada, bo mam międzynarodowe seminarium naukowe w Oświęcimiu, więc nie dam rady wcześniej się zjawić. Dlatego wcześniej jednomyślnie Prezydium PS UW przyjęło termin 30 listopada. Teraz się siły już oficjalnie w samorządzie pozmieniały i dlatego chcą to zmienić. Ale sprawdziłem i okazuje się, że bardzo burzliwe posiedzenie sprzed 2 lat (przywoływane jako podobne w sytuacji politycznej do bieżącego) odbyło się 29 listopada. Dali radę? Dali. Więc i my damy, jeśli się sprężymy. I tyle mam do powiedzenia w tej kwestii.
A jak wieczór, to wiadomo – impreza.

Dzień przed Narodowym Świętem Niepodległości Utopia zaprosiła wszystkich do siebie. Nie mogło mnie zabraknąć, wiadomo. W klubie się jakoś po 1:30 zjawiłam. Pogoda chujowa, a na mieście – mnóstwo ludzi. W Utopii także. Grała dj Moondeck, potem na chwilę jeszcze dj Monky wszedł. Generalnie: bardzo dobra noc. Monika zagrała zaskakująco dobrze. W sensie, że ona jest dobrą djką, ale przypuszczałam, że sobie we wtorek może odpuści. Nie zrobiła tego, dała ładnie czadu.
Był Karol, był Tadeusz, był Burges, był Łukasz ze swoim b.s.p.s., był Damian.be… Nie było Maciusia, bo chory. Dlatego też odwołaliśmy nasze spotkanie tego dnia. Biedak leży w domu położony przez przeziębienie.
Noc była dość długa. Namawiali mnie na picie i w sumie się dałam namówić, choć ilość snu jaką przeżyłem od soboty raczej powinna mnie od tego odwodzić. Nie było źle, dałem radę.
Do domu wróciłem jakoś koło 7, czyli pięknie, nie?

No a teraz najważniejsze. Co się stało – w tytule to zapowiadam. Moja kuzynka kilka dni temu napisała mi SMSa, że coś tam akceptuje mnie takiego jakim jestem, że rodzina nic o mnie nie wie, że niepotrzebnie o rodzinie piszę i że zdjęcia wstawiam. I że mam jej odpisać czy usunę to wszystko.
Ja już w tym momencie wiedziałem co się dzieje. Że To już się dzieje. Od momentu publikacji tej pudelkowej informacji z Dodą wiedziałam, że To się musi stać. Nie odpisałem jej. Bo co mam jej odpisać? Że też ją akceptuję taką, jaka jest? Że skoro mnie akceptuje, to nie może używać słowa „ale”, bo to bez sensu? Że sformułowanie, że moja rodzina „nic o mnie nie wie” jest głupie i nieprawdziwe. Moja rodzina wie o mnie niemal wszystko.
Czekałam tylko na dalszy rozwój wydarzeń, co się stanie teraz i kiedy. Przypomniałem też sobie, swoją drogą, że gdy jechałem na studia do Warszawy, to mówiłem sobie, że gdy już będę magistrem, to powiem im to wszystko. Wtedy myślałem, że powiem im, że jestem gejem. Teraz już wiem, że nim nie jestem, że jestem transem. I że czas na powiedzenie nadszedł.
Moja mama napisała mi dzisiaj SMSa. Że właśnie się dowiedziała o mnie z mojego bloga (swoją drogą, to też głupie sformułowanie, nie? Że się „o mnie dowiedziała”… W sensie, że wcześniej nie wiedziała, że ja istnieję? Że nie wiedziała o mnie?), że nie wiem co ona teraz czuje, że nie chce się jej żyć i że prosi mnie o usunięcie z bloga wszystkiego, co dotyczy naszej rodziny. Nie odpisałem, bo co mam odpisać? Że nie? Albo zapytać: czy mnie kochasz? Bez sensu. To oni mają problem, nie ja. Muszą się z nim uporać, zmierzyć, zawalczyć. Oczywiście, jeśli chodzi o usunięcie zdjęć, to zawsze jest tutaj prawo do ochrony wizerunku i – podpowiadam drogiej rodzinie – zawsze mogą na drogę sądową wystąpić w tej kwestii. Wtedy usunę na pewno, bo będę wtedy mieć jasność sytuacji: że się mnie wstydzą i że mnie nie chcą. Bo ja się ich nie wstydzę i się nigdy ich nie wstydziłam. Bez względu na to, czy byłam grubym heteroseksualistą w podstawówce, czy homoseksualistą-działaczem w liceum czy też transem z mgr przed nazwiskiem.
Czuję, że w tym roku na Święta do domu nie pojadę. Na razie też nie będę się do nich odzywać. Piszę to tutaj specjalnie, bo wiem, że mogą to przeczytać, żeby się nie zdziwili. Nie będę odbierać telefonów, odpisywać na SMSy, maile czy cokolwiek innego. Chcę im dać czas.
Obawiam się jednak, że to będzie jedna z tych „smutnych transhistorii”. Że rodzina się odwróci, że nie będą się przyznawać, że zerwą kontakt, że się nie pogodzą. Że odetną kontakt, kasę, wszystko. Jestem na to gotowa.
I stało się.

Wypowiedz się! Skomentuj!