To był trudny weekend. Jest niedziela, minęła 21:00 i czuję, że życie ze mnie uchodzi. W ciągu ostatnich 69 godzin spałam około 7. No, siedem i pół. Nie jest dobrze. Wypiłam 2 litry R20 i około 17 kaw. Mam tak wypłukany magnez, że ledwo w klawiaturę trafiam, bo mi się ręce trzęsą. Ale dobrze, tak musi być – musi się coś dziać, nie mogę siedzieć w domu bezczynnie i oglądać TV albo umierać przed komputerem. Muszę żyć. Jak w piosence Sophie Ellis Bextor: “I need to feel I’m getting stronger, long as I’m moving it feels true”.

Znów mam dużo do opisania. Czas mija jak szalony i nie mam kiedy usiąść, żeby nadrobić cokolwiek. Wypadałoby zacząć od 25 września, bo wtedy urywa się poprzednia blotka. Powrót do Warszawy był bolesny o tyle, że znajomi niczego imprezowego nie ogarnęli. Gacek, który miał odebrać zaproszenia na imprezę urodzinową Capitolu – poległ. Nie dał rady, więc ja musiałam się tam wybrać. A że to piątek a zaproszenia są także m.in. na piątek, to trzeba było jak najszybciej działać. Ledwo wbita znów w warszawski klimat, musiałam popierdalać tam w ciągu dnia i wziąć. Ale niemniej, miło, że Capitol pamięta o mnie i moich znajomych. Powiem szczerze, że nawet myślałam, żeby może kwiaty jakieś dla klubu kupić, coś dać z życzeniami, ale potem pomyślałam, że nawet nie wiem komu. Nie znam właścicieli Capitolu i nie wiedziałabym jak to ogarnąć, więc zrezygnowałam z pomysłu.
Poza tym trzeba było pozapraszać ludzi na jakieś bifory, coś ogarnąć, bo pod moją nieobecność nic się w tej sprawie nie działo. A to ostatni weekend wakacji przecież! Coś tam udało się na szybko przygotować – bez rewelacji, ale jednak. Też nie dziwi mnie, że ludzie nie korzystają z zaproszeń na ostatnią chwilę.

Sami wpadliśmy w piątek do Capitolu – ja, Gacek i Tomeczek. Bardzo dużo ludzi – tak powinno być tam zawsze, a nie tylko na takie duże wydarzenia! Bawiliśmy się nieźle, bo muzyka naprawdę dobra. Zaproszeni dje dali radę. Było bardzo house’owo, bardzo ostro momentami, bardzo ładnie. Ministry of Sound to jednak marka, która daje pewność, że nie będzie wpadki. I nie było. Sporo ładnych chłopców, nie powiem, ale też i bez rewelacji – bywały imprezy, gdzie więcej się ich widziało. Nie bylibyśmy też sobą, gdybyśmy jakiś ciot znajomych z widzenia nie spotkali. Podobała mi się wizualizacja z wielką cyfrą 1, muszę to podkreślić. Tłumy w heteroseksualnych klubach mają ten minus, że ludzie są pijani, chodzą jak chcą, kobiety depczą i się przepychają i trzeba ich kultury uczyć. Pod tym względem jest nieustępliwy i wytrwały. Każdego chama dowolnej płci zatrzymuję, jednym zdaniem wyjaśniam jaki błąd popełnia i puszczam dalej, jeśli przyjmie do wiadomości. Kilka kobiet musiałam zatrzymać i powiedzieć im: „W cywilizowanym świecie mówimy >przepraszam<”. Nie wiem czy przyjęły do wiadomości, bo pijane i zaćpane, ale robię co mogę. Nie wiem czemu to chamstwo się tak szerzy, naprawdę. I nie chodzi o Capitol jako taki – tam jest pod tym względem tak samo jak w innych heteroklubach.
Potem nadeszła pora na Utopię. Koło 2 się tam przenieśliśmy, wiadomo. Strasznie dużo dziwnych ludzi. Nie wiem czy to właśnie nadchodzący rok akademicki ich przyciągnął, czy to może byli goście Jacka Danielsa (150 urodziny!), ale generalnie była to klientela dziwna. Najdziwniejszą grupę stanowiła banda kilku chłopców, co wyglądali jak okoliczne dresy. Więc chyba jednak nie od Jacka, prawda? Ale zachowywali się ładnie, grzecznie, bawili się świetnie no i to chyba cioty do tego. Ja ubolewam nad tym, że nie załapałam się na tort Jacka Danielsa. Wiem, że Gacek – który też na imprezie przeoczył moment krojenia – potem od Piotra barmana i tak dostał kawałek i ponoć było smaczne. Ale ja też chciałam! I choć to piątek i muzyka revivalowa, to pod koniec nocy Monky włączy się na didżejce w zabawę i dawał radę, dodatkowo poprawiając jakość tego, co się działo. Było – jak na piątek – naprawdę zajebiście.

W sobotę w domu zrobiliśmy sobie świętowanie. Piotr, mój współlokator, wrócił do nas. Dodatkowo – zbliża się trzecia rocznica naszego mieszkania w trójkę, więc okazji nie brakuje. Tak narodził się pomysł wypicia jakiegoś alkoholu. Wiadomo, że ja nie lubię pić przed wyjściem na miasto, więc niechętnie, ale przystałam na to. Tym bardziej, że ostatecznie skończyło się na Martini. 15 proc. to niewiele, a jeszcze ze Spritem rozrobione, to w ogóle jak nie-drink. Taki prebifor mi się w domu zrobił krótki, posiadówowy. A potem przeniosłam się do Gacka, gdzie też się ludzie na moje zaproszenie zleźli. Adaś, Tadeusz, Maciej Bieacz i tyle. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy o głupotach… No i coraz bardziej jesteśmy z Gackiem przekonani, że trzeba nam nowych znajomych. Za mało mamy takich, którzy są w stanie z nami imprezować. Nie dają rady, odpadają, są starzy, schorowani, zapracowani… Nie chcemy ich. Chcemy ludzi, którzy będą dawali radę, wytrzymają, nie wybiorą siedzenia przed telewizorem zamiast imprezowania. Dawniej bywało tak, że co tydzień do mnie i do Gacka się ludzie zbiegali i było fajnie. Jasne, wtedy Gacek pił alkohol i w ten sposób też innych zachęcał do tego – tymczasem teraz coraz częściej inni też decydują się na niepicie i się kończy tak, że… szkoda gadać. Z tygodnia na tydzień powtarzamy sobie z Gackiem, że musimy to zmienić – na razie niewiele zrobiliśmy, ale wierzę, że damy radę. Rośnie w nas determinacja do tego.
A może już nie ma takich ludzi, którzy chcą się bawić bez przerwy?

W Utopii noc dość szalona. Gacek pił alkohol. I to sporo, a przecież jeszcze nie może i nie powinien… Powodem było pojawienie się byłego chłopca Piotra barmana. Oj, były nerwy, były. Były też w klubie nowe kanapy w chill-out roomie. Nie ma już tych słynnych wielkich stalowych łóżek – zamiast tego są białe pół-leżące kanapy, zachęcające bardzo do odpoczynku :)
Odpoczynek należał się Tomeczkowi, którego – z powodu uśnięcia w U – wyprowadzono. Tomeczek, najebany, dał radę i wychodząc rzucił jeszcze, że zdarza mu się to pierwszy raz (nieprawda…) i że więcej tu nie przyjdzie (tia, jasne…). Potem okazało się, że gdzieś w dziwne rejony dotarł i po 3 godzinach jego współlokator i były b.s.p.s. wypisywał do mnie, że Tomek ma poharatane ręce i jest na drugim końcu Warszawy. Okazało się, że to było dość ciotodramatyczne, bo tak źle nie było. Nie zapominajmy, że to Tomeczek – on zawsze daje radę. Mimo różnych problemów – bawi się z nami prawie tak wytrwale, jak za dawnych czasów. A nastolatkiem przecież już nie jest! SMSy od Pawła mnie nie zmartwiły, bo przecież wiem, że ja kiedyś padnę na parkiecie a w tym czasie Tomeczek wyjdzie z Utopii i na after jeszcze do Lu pójdzie. Taki to jest człowiek :) Prawie jak karaluch – bomba atomowa zniesie nas wszystkich a on przetrwa i będzie dalej sączył piwo i skakał, pokazując majtki wystające ponad nisko opuszczone spodnie.
Ludzi było mnóstwo. Okazało się, że problem z wejściem mają Bartek, jego b.s.p.s. i Kamilek. Ponieważ zaś Bartka znam od jakiegoś czasu i słabość do niego mam wielką a do Kamila jeszcze większą, choć znam go krócej, to musiałam to załatwić. Strasznie nie lubię prosić o to Królowej, ale jak trzeba do trzeba. Zdarza mi się to rzadko, ale dla ładnych chłopców – warto.
Muzycznie noc bardzo udana. Bardzo, bardzo!

Niedziela, dość standardowo, odpoczynkowa. Pisanie, pisanie, pisanie. Dlatego nie miałam nawet czasu blo ogarnąć. A poza tym wydawało mi się, że jak napisałam taką megablotkę trzy dni temu, to bez sensu znów pisać. Mój błąd, trzeba było. Teraz już wiem i żałuję. Bo nawet jakbym tego nie puściła, to po kilku dniach dopisałabym resztę i byłoby cacy. Eh, głupia JP.

W poniedziałek od rana w redakcji zapierdol. Strasznie dużo zamieszania, bo zamknięcie się zbliża. Wszyscy mają do mnie setki spraw, ja się kłócę z działem reklamy… A dodatkowo – przedostatni dzień praktykanta. Więc dużo dupereli do załatwienia. Umowy, oceny, takie tam. Mam za sobą pierwszy wpis w indeksie :) Mam nadzieję, że zbliża mnie to do upragnionej roli zawodowej – bycia wykładowcą na uniwersytecie.
Poza tym, z powodu mojej nieobecności, się sporo zebrało dupereli różnych. W tym – zaproszenie do kina. Ja wiem, że „Weronika postanawia umrzeć” to nie jest kino najwyższych lotów. Wiedziałam, zanim film widziałam, bo przecież pisany na podstawie powieści Coelho. Skoro jednak zaproszenie jest, szkoda nie skorzystać. Zaprosiłam Damiana.be, bo nie widziałam go od dawna i czasem mam wrażenie, że on bliski jest umierania towarzyskiego, a tego bym nie chciała. Spotkaliśmy się więc wieczorem na pl. Wilsona, bo w kinie „Wisła” był pokaz. To kino zawsze kojarzy mi się z miastem rodzinnym, bo właśnie tak nazywa się tamtejsze kino. W sumie nie wiem czemu, bo do Wisły daleko, ale widocznie taka była moda w czasach, gdy je tworzyli. Film, wiadomo, nie zaskoczył. Od połowy było wiadomo, co wydarzy się dalej. Ale Sarah Michelle Gellar jest zajebistą aktorką. Kocham jej głos i to, że dobrze wygląda bez makijażu! Było miło.

We wtorek wydarzeniem dnia była Rada Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UW. W sumie nic nie zapowiadało, że na posiedzeniu będzie coś ciekawego się dziać. Zaczęło się jakoś koło 13:30 i wiadomo będzie, że nie może za długo potrwać, bo o 16:00 zaplanowana była wydziałowa inauguracja roku akademickiego, na której wszyscy chcieli się pojawić. Ciekawym punktem były odwołania dwóch doktorów, których uwalono podczas kolokwium habilitacyjnego jakiś czas temu. Byłam ciekawa jak będą się bronić, jakie będą argumenty i jaka będzie decyzja. Ale… w momencie, gdy przewodniczący komisji ds. habilitacji jednej z bohaterek punktu zabrał głos, zrobiło się ciekawie… Poprosił o 5 minut uwagi Radę i zaczął mówić. Że nie przedłużyli mu umowy o pracę, że to z powodu jego krytyki polityki kadrowej, że czuje się jakby ktoś mu powiedział „idź stary, umieraj”, że uważa to wszystko za farsę i że opuszcza UW z poczuciem krzywdy i braku szacunku. Dużo mocnych słów. Nie zapominajcie, że Radę tworzą najbardziej znani profesorowie i doktorzy w Polsce, osoby powszechnie szanowane, poważane i w ogóle. Więc to naprawdę mocne, co powiedział – zarzuty, które już wcześniej na posiedzeniu Rady Instytutu swojego powiedział sprawiły, że jedna z pracownic podała go do sądu o zniesławienie czy coś tam… Zrobiło się ciekawie. Nikt tego nie skomentował, ale cisza, jaka panowała na sali świadczyła o tym, że wszyscy są w szoku. A ja siedziałam tylko i mówiłam do siedzącego obok mnie przedstawiciela studentów innego instytutu „o kurwa, o kurwa, o kurwa”.
Potem zrobiło się jeszcze mocniej. Głosowanie, liczenie, ogłoszenie wyników. Dziekan zaczyna czytać a nagle głosy dwa dochodzą, które zmieniają wynik głosowania… Okazuje się, że po zsumowaniu głosów „za”, „przeciw” i „wstrzymuję się” jest ich więcej niż głosów oddanych ogółem. W drugim głosowaniu się to powtarza… Dziekan, bez konsultacji, zarządza reasumpcję. Drukują nowe karty, zamieszanie, rozdają karty bez pieczątek… Uważam, że to najbardziej skandaliczna rada, na jakiej w ciągu 2 lat an dwóch wydziałach byłam. Muszę dopilnować potem, żeby wszystko się w protokole znalazło. Skandal na maksa.

Będąc na UW przy okazji złożyłam do rektory odwołanie od decyzji, którą wydała niedawno – uchylającą tryb odwoławczy w sprawie tego regulaminu sprzed roku. Okazuje się jednak, że prawdopodobnie powinnam złożyć skargę już do WSA a nie odwołanie. Wieczorem w domu ją napisałam, ale jeszcze nie miałam kiedy złożyć. Zrobię to na dniach. Niech się dzieje wola nieba, muszę działać.
Wpadłam do mojej przyjaciółki Gacek. Poszliśmy na żarcie do Chinki, obgadaliśmy nadchodzący weekend, zaplanowaliśmy wszystko, miło spędziliśmy czas. Potem Michał zadzwonił, że spotkanie w sprawie EuroPride jest wcześniej niż myślałam. I dobrze w sumie może.
Poszłam na nie, bo obiecałam kiedyś Monice, że pomogę jej założyć uczelnianą organizację studencką na UW, która zajmie się też EuroPridem z tej strony. Ludzi było trochę – w tym jeden piękny chłopiec – ale generalnie wszyscy się znają. My dość obce, ale siedzieliśmy i słuchaliśmy wszystkiego, czekając na nasz czas. Musiałam się, niestety, wyoutować jako redaktor naczelna. A poza tym nie wiem czy mi się wydawało, czy rzeczywiście niektórzy nie znali mnie tam nawet z sieci. Może to trochę już megalomania, ale zawsze mam takie wrażenie, że działacze i działaczki raczej ogarniają takie rzeczy.
A wniosek jest taki, że pomogę. Powstanie UOS i najpewniej zostanę jednoosobowym Zarządem. Tak najwygodniej.

Środa zaczęła się miło – wpadł kurier z paczką Nic Nac’sów. Jestem ambasadorką marki podczas ich kampanii teraz. Szczegół, że spóźnił się jakieś 36 godzin… Ważne, że dotarł. Dzień w redakcji dość szalony, bo Kasia zwolniła Kasię. Stało się to, co zapowiadane i oczekiwane było od dawna. To o tyle ważne, że Kasia pracuje w redakcji najdłużej i w zasadzie należałoby powiedzieć, że jest jedyną osobą, która w ogóle w niej pracuje. Pracowała, bo jest na wypowiedzeniu. Nie powiem, to ulga dla wszystkich pozostałych. Ze względu na swoje zastanie w miejscu i na pozycji, Kasia była trochę spowolnieniem dla całego zespołu. Teraz będzie inaczej. Nie wiem czy łatwiej, ale na pewno inaczej.
Atmosfera dość dziwna, ale za to dobra wiadomość – zwiększamy objętość wydania. Potem w piątek dowiem się przez telefon, że jeszcze bardziej zwiększamy. I choć generalnie mnie to bardzo cieszy, to jednak robienie tego na ostatnią chwilę nie jest fajne, bo nie mam czasu nad tym popracować w ogóle. Ale nie narzekam, absolutnie! Dobrze, że jest więcej stron. Im więcej, tym lepiej!

W czwartek – inauguracja roku akademickiego. Moje obowiązki Senatora UW mnie wzywają. Cieszę się, bo to zawsze miła uroczystość. W redakcji posiedziałam rano trochę a potem się na Uniwersytet zmyłam. Togi, te sprawy. Oficjalne przemówienia, przywitania, znamienici goście. Muszę przyznać, że na maksa zaskoczył mnie Tomek ze swoim przemówieniem od studentów do nowych studentów – że chciałby być na ich miejscu, znów zaczynać przygodę ze studiami. W sumie, pomyślałem, też bym chciał. Nawet bardzo. Pamiętam jak dziś, jak się czułem wtedy, gdy zaczynałem socjologię nie tak dawno temu. Te emocje, te wrażenia, ten zapał, ta nieświadomość, ten potencjał… Pewno gdybym teraz znów miała okazję to zrobić, wykorzystałabym jeszcze lepiej cały dany mi czas. Nie chodzi o nic konkretnego, ale pewno szybciej zcelibatowałabym siebie, częściej chodziłabym na ciekawe konferencje, rzadziej marnowałabym czas na rzeczy błahe, które nie zbliżają mnie do Wielkiego Celu.
A co jest tym celem? Gdy dorosnę, chcę zostać imprezą.
Zaś co do inauguracji – miło było spotkać znów samorządowców. Mimo tego, że zawsze mówią do mnie imieniem, od którego przez ostatnie miesiące mało kto wobec mnie używał i od którego odwykłam. Nieważne. Co mnie zaskoczyło? Że są bardzo na bieżąco ze wszystkim, co się dzieje u mnie. To 1) miłe, 2) ciekawe, 3) wyzwalające. Jestem chyba naprawdę wyoutowana. A poza tym – mogłam się legalnie wina na terenie UW napić. I najeść – na koszt Alma Mater.

Piątek rozpoczął megamaraton. Nie pierwszy i pewno nie ostatni w moim życiu. Wstałem o 7 rano, jak zwykle i poleciałem do redakcji. Krejzi dzień, bo czasu mało a pracy dużo. Marta, nasza graficzka, ostatni dzień jest z nami, bo na ASP się dostała i poszła. Więc tym bardziej trzeba było jak najwięcej zrobić. Wyszłam o 14.
I do Fundacji Schumana. O co chodzi w tym szkoleniu? W listopadzie Szkolne Kluby Europejskie zjeżdżają do Warszawy na swój międzynarodowy zlot. Muszą do tego czasu przygotować pewne prezentacje i naszym zadaniem jest im pomóc. Głównie drogą mailową. Tym bardziej, że – jak się okazało w niedzielę – ja mam dwie szkoły z Rumunii pod opieką.
Szkolenia u Schumana zawsze są dobrze zorganizowane i w zasadzie na nic nie narzekam. Językiem był angielski, co też ma plusy. Dawno nie ćwiczyłem i nie rozmawiałem tak bez przerwy, więc ucieszyłam się. Michał, który też się zgłosił do projektu, wycofał się, gdy dowiedział się, że jest wyznaczony do przygotowania czegoś-tam na debatę oksfordzką. Ostatecznie debata się nie odbyła, więc niech żałuje.
Generalnie było dwóch chłopców, ja i kobiety same. To mi nie przeszkadza – jeden z tych chłopców to prowadzący Jose (czy. Żoze). Piękny jak z obrazka – Portugalczyk. Same zajęcia, jak na pierwszy dzień przystało – integracyjno-poznawczo-wstępne. Pewne informacje, jasne, były – ale bez przesady. Nie zmienia to faktu, że po pierwszym dniu i kilku godzinach zajęć byłam po prostu zmęczona. Podobało mi się to, że dzięki temu, że już nie raz dla Schumana coś robiłem – czułem się w fundacji dość swobodnie, znałem managera całego projektu… To ułatwia życie. Co prawda grupa chciała wieczorem coś zrobić, ale powiedziałem im od razu, że na mnie liczyć nie mogą. Nie będę się szlajać po pubach z nimi, gdy mam obowiązki towarzyskie!
Wróciłam do domu zmęczona, zjadłam coś, poleżałam pół godzinki i mogłam ruszać dalej. Na imprezę! Tym razem postanowiliśmy z Gackiem, że nie robimy biforów ani niczego takiego, tylko prosto do Utopii. Rzadko się nam to zdarza, więc możemy sobie na to pozwolić.

Ludzi w klubie nie za wiele, muszę przyznać. W porównaniu z poprzednim piątkiem – prawie pusto. Oczywiście, nie przeszkadzało nam to w dobrej zabawie. Jurek się zjawił po wielkiej ciotodramie ze swoim b.s.p.s.em. Miał humor średni, ale za to ochotę do zabawy wielką. Ja się oszczędzałem, nie ukrywam. Po prostu wiedziałem, co mnie czeka jeszcze przez jakieś dwa dni. Poskakać, owszem, poskakałam – ale bez przesady. Poza tym wyjść chciałam jakoś koło 5 i udało mi się to. W zasadzie niewiele o tym wieczorze mogę powiedzieć poza tym, że się odbył i że była niezła, ale bez rewelacji impreza. Znajomych mało, a szkoda. Umierają, starzeją się – ja wiem, ja wiem…
Gdy wracałam, miałam ciekawą podróż. Lubię wracać tramwajami, ale z powodu remontu torów, skorzystać musiałam z autobusu. Było śmiesznie – ja i trzy osoby. Dziewczyna w najdziwniejszych rajstopach jakie widziałam, meganajebany śpiący młody dres i drugi, młody ale dość gruby w krótkich spodenkach (a było z 7 stopni Celsjusza może!). Ciekawe towarzystwo, nie powiem.
Do domu dotarłam tak, że koło 6 spać poszłam, by koło 8 być na nogach. I tak dobrze, bo na moją prośbę przesunęli całe szkolenie z 9 na 10. No, bez przesady, w sobotę o 9:00 nie wypada być nigdzie indziej niż w łóżku albo na imprezie. Ten dzień szkolenia był bardziej konkretny, ale i bardziej wymagający intelektualnie. Rozmowa po angielsku (czy raczej w tzw. odmianie globish tego języka) ma wiele plusów ale i wymaga sporo wysiłku. Trzeba jednak umieć dogadać się z tymi, którzy znają język lepiej i gorzej od ciebie i dojść do jakiegoś konsensusu! Dziwne było to, że w sumie nie czułam tak bardzo zmęczenia. Generalnie po tym weekendzie musze powiedzieć, że człowiek nie potrzebuje wcale tak dużo snu – wystarczy, że śpi się co jakiś czas po 30-120 minut. Mi to wystarczyło w zupełności. Naprawdę nie czuję się po tym wszystkim padnięta czy coś. Daję radę.

Udało się skończyć szkolenie wcześniej, niż planowaliśmy. To dobrze. Wróciłam do domu i czekała mnie walka. Bo jedna z naszych autorek teksty, które pisała dla nas i do których sprzedała majątkowe prawa autorskie, publikowała w różnych serwisach internetowych. Więc skontaktowaliśmy się z nią, żeby je pousuwała. Ona, że nie, bo ma prawo. No więc dałam jej czas do poniedziałku do północy. Jeśli nie usunie, to my się odezwiemy do wszystkich wydawców i poprosimy o to. Raz, że jej będzie wstyd. A dwa, że jest spalona – i u nas, i u nich. A jak się będą opierać, to wkroczymy na drogę sądową, bo nic innego nie zostanie. To już o nic nie chodzi – o zasadę tylko. Długie maile wymieniamy a poza tym staram się jakoś pogodzić inne sprawy, inne interesy… A na sam koniec doszłam do wniosku, że czas zszyć jedną rzecz w kurtce mojej. I guzik przyszyłam mocniej, bo bałam się, że niedługo odpadnie.
Na b4 poszłam do Gacka. Ale to bardziej taki b4ek. Gacek, ja, Adaś. Potem jeszcze Jureczek z trójką znajomych. I znów powiem: to o nich nie chodzi, ale czemu ci ludzie tak umierają? Może to czas jakiś casting ogłosić na nowych naszych znajomych? Już sama nie wiem. Może innym przeszkadza to, że nie najebujemy się i jesteśmy trzeźwi? A może czują się skrępowani, bo nie ćpamy? Nie wiem, naprawdę.

Poszliśmy do Galerii, za moją namową na zlot GayLife.pl. Pożałowałam tego. Wchodzimy, płacimy te nieszczęsne 10 zł (może naprawdę warto pomyśleć o tym, żeby użytkownicy VIP portalu mieli wstęp za darmo na takie imprezy?) i oddajemy kurtki. Pan na mnie patrzy i mówi, że w dresie nie wpuszczają. Fakt, miałam spodnie dresowe i bluzę takową. Milczę. Szef GayLife.pl zaczyna tłumaczyć, że jestem użytkownikiem, ważnym gościem, że jeden z najważniejszych użytkowników. A tamten swoje: w dresie nie wpuszczamy. Ja milczę, bo co mam powiedzieć? Ochroniarz się włącza: że nie ma wyjątków od tej zasady. Po chwili takiej wymiany zdań, zmęczyło mnie to i mówię, że poproszę zatem kurtkę. Chwilę jeszcze trwa rozmowa ich i ostatecznie wchodzę. Ok., zaskoczyło mnie to na maksa… W zasadzie nigdy nie miałam problemu z wejściem do klubu. Pomijam fakt, że w sukienkach wchodziłam do HotLi i innych Capitoli a tu nagle takie coś… Ale ostatecznie pomyślałam sobie: zasady zasadami, ale mnie jednak nie dotyczą! I dobrze. A pan ochroniarz potem jeszcze pytał gospodarza: „Ale w dresie do Utopii go nie wpuszczają?”
W sumie to pchanie się do środka też nie miało sensu większego, bo impreza wyszła jako-tako. Występ Żakliny, choć świetny technicznie, to jednak dziwny. Jak już zdejmuje perukę, wydawałoby się, że szykuje się do wyjścia… Ale nie, ona niemalże drugie tyle śpiewa. Szok. Ludzi nie za wiele. Karol do nas dołączył za to.
Plusem największym był piękny nastolatek, któremu się chwilkę przyglądałam. Podszedł. Pyta czy jestem Jej Perfekcyjność. No, choćby nie wiem co, to jestem. Daniel/Damian (przepraszam, nie dosłyszałam) się przedstawił, powiedział, że mam go na MySpace w znajomych (szukałam potem, nie znalazłam…). Poopowiadał trochę o sobie – bardzo sympatyczny. Modelka, wiadomo. Potem zjawił się też w U.
Tak jak my. Burges był na tyle miły, że nas podwiózł. W U zjawił się też nastolatek Marcinka… To mnie akurat trochę zaskoczyło. Impreza też mnie zaskoczyła. Mnóstwo, mnóstwo ludzi! Naprawdę dzikie tłumy. Muzyka świetna, ale tego się spodziewałam. Zaskoczyli mnie ochroniarze, którzy sobie żartowali z wychodzących ludzi. Gdy dowiedzieli się, że mam w chuja roboty i że muszę mieszkanie na przyjazd mamy posprzątać, zaczepiali jakichś obcych ludzi i pytali czy posprzątają u mnie. A jak nie, to że więcej tu nie wejdą. Impreza bardzo, bardzo udana.
Ale koło 5 trzeba było się zbierać. Adaś pojechał ze mną do mnie. Wstawał też na 8, bo do szkoły. Ja na 10, ale wiadomo, że potrzebuję więcej czasu niż on, żeby wyjść z domu. Więc po niecałych 2 godzinach spania go wygoniłam i sama też po chwili wyszłam. Ostatni dzień szkoleń – w sumie niezbyt potrzebny i krótki. Ewaluacja gównie i przydział do szkół. A potem – wolne.
Wpadłam na chwilę do Gacka, budząc go, oczywiście. Chciałam posiedzieć chwilkę tylko i pogadać, bo o 14:00 się z korektorką umówiłam. Pod UW od niej materiały odebrałam i mogłam pójść pod Utopię. Tam ruszał pierwszy spacer „HomoWarszawy”. Ponieważ jednak było dość chłodno, wiał wiatr, dużo ludzi, mało znajomych i brakowało megafonu… to sobie poszłam do domu. Tym bardziej, że jak opowiadali o Utopii (jako pierwszym miejscu na trasie, które „łączy świat gejowski i heterycki”) to powielali pewne cliche – na przykład, że selekcjoner ocenia zasobność portfela osoby wchodzącej do klubu… Nie, no, nieprawda. Gdyby tak było, to pewno ja bym nigdy tam nie weszła.
Sprzątanie, obiad – tak spędziłam popołudnie. A potem jeszcze pisanie blo. To zajmuje sporo czasu. Najważniejsze, że się udało. Rano wstawię fotoblo a o 8:10 odbieram mamę i jej koleżankę z dworca centralnego. Nie stresuję się, bo nie mam czym. Ale jednak chcę, żeby mama się dobrze czuła u mnie przez te kilka godzin, gdy będzie moim gościem.

Aha, i kocham Marcinka.

Wypowiedz się! Skomentuj!