Philippe Lemot był dla wszystkich niespodzianką. Przede wszystkim muzyczną. Na rynku jest bowiem od dość niedawna i nikt nie wiedział jak to wypadnie. Nadzieja jednak była – zwłaszcza na dobre doznania wizualne. Że Philippe Lemot jest przystojny, wiedzieli wszyscy, którzy przyszli tej nocy do Utopii. Jednakże, że jest aż tak przystojny, nikt się chyba nie spodziewał. Dj Moondeck, która rozpoczęła utopijny wieczór, wprowadziła wszystkich w stan nerwowego oczekiwania na występ niemieckiego gościa. Oczekiwanie było tym większe, że niewiele jest w Warszawie w ciągu wakacji dużych imprez wartych uwagi. Wszystko wskazywało na to, że ta będzie do nich należeć.
Lemot rozpoczął swój set od kawałka „Belive” Ministers De La Funk w remiksie Antoine Clamarana. Mocne uderzenie sprawiło, że tłum zaczął szaleć. Jak sam wyznał przed imprezą, Philippe nie wiedział za bardzo co grać, by spodobać się publiczności w klubie. Dlatego dalsze jego posunięcia były „badaniem terenu”. Zagrał najpierw kilka bezpiecznych komercyjnych kawałków, potem poszedł w mroczniejszą stronę deep-house’owych i progresywnych dźwięków, by ostatecznie odnaleźć muzykę, która najlepiej pasowała zgromadzonym w klubie. Vocal house’owe brzmienia tej nocy świetnie pasowały do nastroju klubowiczów. Szaleństwo na parkiecie trwało – zwłaszcza w momencie, gdy Philippe Lemot odkrył w jaką nutę najlepiej uderzać, by poruszyć serca i ciała ludzi w Utopii. Mówiąc krótko: dał radę. Zwłaszcza jak na dja, który zaledwie od 2 lat istnieje na scenie klubowej. Gdy schodził z didżejki, żegnany brawami, Philippe był wyraźnie zadowolony z tego, że udało mu się poruszyć tłum. Sam zresztą zapowiadał, że to będzie dla niego największą niespodzianką. Na pierwszy rzut oka widać było, że cieszy go, że trafił do trudnej utopijnej publiczności. Stery po Niemcu przejął dj Tofu, który dzielnie podtrzymał tłum w Utopii do białego rana tańczący na parkiecie.
Dla mnie dużym wyróżnieniem i zaszczytem było móc rozmawiać z nim przed koncertem. Piękny to chłopiec, zaprawdę. I wygląda na 17 a nie 27 lat. Szał, szał, szaleństwo. Naprawdę wybitnie przystojny chłopiec z niego. No i miejmy nadzieję, że jeszcze dane nam będzie podziwiać go w U kiedyś. Bo jest co podziwiać.

Dużą niespodzianką było to, co działo się dalej. Wróciłam grzecznie do domu i miało być okej. Co prawda w U Łukaszek mówił, że wpada do mnie na after a jego stały partner seksualny zostaje, oczekując końca imprezy, żeby odzyskać rzeczy po zgubieniu numerka. Ale ostatecznie z pomysłu zrezygnował. I spoko.
Gdy jednak do domu dotarłam, nagle okazało się, że oboje do mnie wpadli. Ni z tego, ni z owego. Z wódką, piwem, czymś tam. No spoko, ja jestem na tak. Dobry after nie jest zły, prawda? Gdy kończył się alkohol i chcieli iść po kolejny i namawiali mnie na to, powiedziałam, że zgodzę się na wyjście, jeśli Łukaszek w samych majtkach pójdzie. Zgodził się. No to hejka, lecimy. I nagle się okazuje, że jego stały partner seksualny odłącza się od nas i idzie do domu. Nie wiadomo, czy obrażony, czy nie – w ogóle zaskoczył nas tym. Ale poszedł. A ja z Łukaszem kupiliśmy alkohol i poszliśmy spać bardzo grzecznie – w osobnych pokojach nawet, bo Mihał już do pracy zdążył wyjść.

Niedziela minęła spokojnie. Nieprzyjemne było to, co stało się między mną a stałym partnerem seksualnym Łukasza. Najpierw wysyła mi fotki do wstawienia na fotoblo a potem stwierdza, że chce usunięcia tych zrobionych przez siebie oraz zanonimizowania tych, na których się znajduje. Oczywiście, do wszystkiego ma prawo i respektuję to. Ale uzasadnienie mnie zabiło. Bo chodzi o to, że nie chce by ktokolwiek z pracowników jego i jego rodziny trafił na takowe fotki. Nie wstydzi się – jak twierdzi – ani mnie ani Łukaszka, tylko tego, co robi. Wstydzi się siebie – tego kim jest. Powiedział, że by mieć ich szacunek, musi i chce udawać kogoś, kim nie jest. No cóż, jak dla mnie to argument, który taką osobę z mojego otoczenia raczej dyskwalifikuje. Nie lubię ludzi, którzy nie akceptują siebie, nie chcą się ze sobą pogodzić i boją się tego, kim są.
Nie twierdzę, że łatwo być pedałem. Wiem, że nie. Tak samo jak niełatwo być transem. I wiem, że jako transetka muszę walczyć więcej od heteroseksualistów o to, by być traktowaną poważnie, by się ze mną liczono i by mieć tak samo jak inni. Przeżywałam to co roku choćby podczas wyborów samorządowych na UW, gdy moja nieheteroseksualność zawsze była wyciągana w nieładny sposób. Ale to jest wojna. Nadal tego nie rozumiecie?
Pracuję wciąż powoli nad tłumaczeniem „Queer Read This” (może ktoś z Was zna polskie i to co robię jest niepotrzebne?). To będzie mój manifest. „Ludzie hetero mają przywilej, który pozwala im robić, co tylko zapragną i ruchać bez strachu. Ale i to im nie wystarcza. Nie tylko żyją życiem pozbawionym strachu, ale także walą mi swoją wolnością po twarzy. (…) Dopóki nie dane mi będzie cieszyć się taką samą wolnością poruszania się i wyrażania swojej seksualności, jaką mają heteroseksualiści, ich uprzywilejowanie musi się zakończyć i musi być oddane moim dziwacznym siostrom i braciom. Oczywiście, ludzie hetero nie zrobią tego z własnej woli i dlatego musimy ich do tego zmusić. Hetero muszą zrobić to z przerażenia.”

W poniedziałek, zgodnie z tradycją, wybrałam się na zakupy. Mała rzecz, a cieszy. Jednak, co by nie mówić, konsumpcja jest przyczyną radości. Tym razem było jednak inaczej, bo udało się nam z Mihałem wspólnie wybrać. Szkoda, że tak rzadko się to dzieje, bo wtedy zawsze jest dużo śmiechu i robimy sobie jaja nie tylko z siebie, ale i ze wszystkiego dokoła. Praca jednak jego, mój tryb życia i generalnie okoliczności nie sprzyjają nam ostatnio takim wspólnym wyjściom. Ubolewam, ale nie zawsze się udaje wszystko. Tym razem było okej.
Potem, tradycyjnie, wybrałam się do redakcji. Przeprowadzka w toku, wiadomo. Więc udało mi się kilka książek do domu wziąć, jak zawsze w takiej sytuacji.
A noc była straszna. Zaatakowały mnie komarzyce. Myślałam, że tego nie przeżyję, naprawdę. Nie chodzi nawet o uciążliwe bzyczenie, gdy taki sobie owadzik koło ucha przeleci. Nie, to nie to. Chodzi o to, że kąsają, gryzą, piją i zostawiają bąble. Wielkie, białe bąble wypełnione płynem surowiczym i okrążone wielkim (ale to naprawdę wielkim) rumieńcem dokoła. Tragedia. Swędzenie, ból…

Wtorek oznaczał dla mnie ważną rozmowę z Kasią, moją wydawcą. Okazało się, że dotychczasowy awans, którym mnie wyróżniła, to mało. Chce więcej. W sensie, że chce mi powierzyć jeszcze więcej obowiązków, dać jeszcze więcej przywilejów i jeszcze więcej, w konsekwencji, kasy. Generalnie jestem na tak, ale mam pewne obawy – czy podołam. Dość znacznie bowiem zaangażowałem się w dotychczasowy projekt i nie wiem czy dam radę uwagę od niego odwrócić. Fakt, że Kasia podkreśla, że on jest priorytetowy, ale jednak wciąż pozostaje to, że tym drugim też musiałbym się zajmować. Zgodziłem się, ale ponieważ wiem, że teraz przeprowadzka, że zmiany i tak dalej, to powiedziałem sam z siebie, że o podwyżce pogadamy pod koniec października. I tak od 1 sierpnia formalnie zarabiam więcej.

Spotkałam się z Adamem. To nasze pierwsze widzenie się od dawna. Po wprowadzeniu w życie mojego planu Niech Się Kurwa Nauczą oraz po tym, jak Adam się też lekko obruszył całą sytuacją, jakoś tak się zerwało to połączenie. Ale na szczęście nie na długo. Ja go naprawdę lubię i w sumie nie wiem czemu. W kółko powtarzam mu tylko „Prostuj się!” a on i tak się garbi. Spotkaliśmy się oczywiście nie ot, tak ale w konkretnym celu. Adam chciał złożyć papiery na SWPS. Ja tam nigdy nie byłam w sumie, on też, więc wyprawa dla nas dość dziewicza. No i okazało się, że pełna przygód. Ponieważ tramwaj 8 nam uciekł, próbowaliśmy jakoś inaczej się tam dostać. Pomógł, jak zawsze, Google ze swoim serwisem Google Maps i Google Locals (szkoda, że mi za tą reklamę nie płacą…). Nie obyło się bez zboczenia z trasy, ale tylko raz. Szliśmy strasznie długo, bo w zasadzie zdecydowaną większość trasy przeszliśmy. Po drodze jeszcze wielki kawał szkła wbił mi się w buta a potem w stopę. Ale naprawdę wielki. Udało się jednak zapobiec jakimś dziwnym wypadkom dalszym z tym związanym i dotarliśmy do – prawdopodobnie – przyszłej szkoły Adama. Złożył dokumenty, wszystko cacy.
Potem pojechaliśmy znów na dobrą stronę Wisły i w Pizza Hut postanowiliśmy coś zjeść. Coś, czyli w moim przypadku bar sałatkowy (chwała mu, bo zdrowy!) a Adam jakieś coś pieczone. A, niech ma, i tak mu tycie nie grozi. Potem pojechaliśmy do mnie. I w ten sposób zepsuł się trochę mile spędzony czas. Bo to było tak, że poza moim domem jeszcze jakoś się dobrze bawiliśmy, uśmiechaliśmy, żartowaliśmy – no, generalnie miły czas. A w domu inaczej. Ale ja wiem dlaczego. Dlatego, że ja nie jestem pewna jak mam się wobec niego zachowywać, jaka mam być wobec niego. Dlatego frustrowałam się a zły humor się udzielał także i jemu. Ot, poszło w pizdu. I Adam też poszedł w pizdu do domu.
Potem na GG wyjaśnialiśmy to, na plus. Szkoda, że na GG. Wkurwia mnie ta forma komunikacji i wkurwiło mnie też to, że nie umiałam pewnych rzeczy załatwić face2face. Chujowa czasem jestem.

Wieczorem poradziłam sobie nareszcie z plagą komarów. To znaczy, nie chodzi nawet o to, że jest ich dużo czy coś. Jakoś szczególnie dużo nie ma. Ale ja wyjątkowo alergicznie reaguję na ich ukąszenia. Strasznie, nigdy tak nie miałam. Myślałam, że na grillu u Jurka to było jednorazowe coś, ale nie. Okazuje się, że ten rok jest jakiś albo dla mnie albo dla komarów przełomowy. Dlatego spędziłam trochę czasu na tym, żeby znaleźć sklep z elektrofumigatorem. I udało się. Mam, skuteczny. Działa, komarów nie ma, a ja nareszcie mogę się wyspać! Alleluja.

Przeprowadzka redakcji męczy mnie strasznie. Nie chodzi nawet o to, że trzeba się pakować czy coś… Chodzi o to, że trzeba będzie to dźwigać i ta świadomość mnie przytłacza.
Tak na całego zaczęło się jednak w czwartek. Oto bowiem trzeba było większość rzeczy załadować do samochodu. Nie mogłam odmówić pomocy. Nie tylko dlatego, że część redakcji na urlopach i na wakacjach, ale także dlatego, że skoro Kaśka mnie tak wyróżnia, nagradza i gloryfikuje, to jednak wykazać się muszę. Zgodziłam się pomóc. Nie było łatwo, spociłam się – bo do redakcji zamiast na 9, stawiłam się na 14 dopiero – gdy największe słońce świeci. Podźwigałam, nawet dość dumna z siebie, że jestem w stanie takie rzeczy dźwigać! W międzyczasie jeszcze udało mi się spotkać z dwójką ludzi, których chcę zaangażować w działalność dziennikarską :) Wszystko naraz się dzieje, chaos, zamieszanie, wysoka temperatura, awaria windy i goniący czas. Tym bardziej, że samochód po meble miał przyjechać po 21… Mnie już miało wtedy nie być i tak się stało.
Ja bowiem wybrałam się do stałego partnera seksualnego Łukaszka, który organizował tego dnia wraz ze mną imprezę z okazji połowy wakacji. Zaplanowaliśmy ją już dawno i choć, przyznaję, nie koniecznie miałem ochotę iść, to poszedłem. Był też Adam, Tomeczek, Pawełek, Tadeusz i Burges. Mało nas, ale za to grupa okazała się nie taka zła. Nie zjawił się m.in. Gacek, który – pamiętajmy o tym – przegrywa ze mną zakład związany z Piotrem barmanem. Muszę go tylko za rękę złapać i będzie cudnie.
Pooglądaliśmy filmy, pośmialiśmy się, popiliśmy, zjedliśmy sałatkę przygotowaną z rzeczy przyniesionych przez uczestników… Miło, generalnie. Choć to zdecydowanie, zdecydowanie mniej krejzi najt niż tamta, gdy doszło do wybryków natury seksualnej.
Potem Adam pojechał do mnie. I się zaczęło. Piliśmy jeszcze sporo. Hałasowaliśmy, głośno słuchaliśmy muzyki, tańczyliśmy, wygłupialiśmy się… Mihał potem trochę narzekał, ale przetrwał to jakoś. My też, choć przyznać muszę, że nie wiem do końca jak. Co prawda końcówki już nie pamiętam, ale ślady poranne dały dużo do myślenia.

Miałam w piątek iść na 11 do redakcji pomóc im chwilkę. Nie dałam rady. O 9 weszłam do wanny, ale byłam tak pijana, że nie było szans. Napisałam SMSa, że się zatrułam i wyrzygałam już cały miniony tydzień. Nie wiem czy uwierzyły, natomiast prawdą było zatrucie. Alkoholowe. Musiały sobie same dać radę, ja nie byłam w stanie wstać z tej wanny nieszczęsnej. Szaleństwo zawsze gdzieś się kończy, prawda?

Dzień minął mi więc na dochodzeniu do siebie. Naprawdę, nie było dobrze. Ledwo dałam radę do wieczora. Niedobrze, oj niedobrze. Spotkałam się z Adamem w Arkadii, gdzie miał szukać pracy. Ale nie za bardzo mu to szło, bo on chyba tak naprawdę nie chce. Nie wiem zresztą, natomiast oceniam jego starania jako niewystarczające ;) Ja oddałam buty do reklamacji i zaraz lecieliśmy do Gacka na b4, który wymyśliłam.
A było to tak… Marcinek ostatnio był długo wyłączony z imprezowania, z aktywności w ogóle wszelakich. A jako, że jest moją miłością życia, to zależało mi, żeby wrócił tak szybko, jak szybko się da, wiadomo. Rozmawiałam z nim wcześniej o piątku i mówił, że okej, że spoko, ale… Będzie z kuzynem hetero z Italii. I że on nie przepada za Utopią, bo raz był i ciężko przeżył widok pedalstwa obściskującego się. Więc wymyśliłam b4 mieszany. Homo-hetero-transowy. Gackowi się spodobało, bo planował, że na głowie będzie miał jakieś swoje koleżanki hetero czy coś. Idealnie. Zaprosiłam jeszcze hetero, Marcinek wziął brata z partnerką seksualną, plus ciut pedalstwa do tego… Mieszanka wyborowa i dobrze rokująca.
Było miło, gwarno, głośno, tłoczno. Niestety, niektórzy się spóźnili więcej niżby można było się spodziewać, przez co nie udała się tak bardzo integracja, jakbym sobie tego życzyła, ale na pewno wszyscy się dobrze bawili. A to najważniejsze. Coś takiego trzeba będzie powtórzyć. Oczywiście, nieszybko – mam na myśli perspektywę półroczną. Potem się dalej przenieśliśmy. Najpierw do HotLa, bo niektóre dziewczyny kojarzyły i chciały zobaczyć. No to zobaczyły, załamały się i zaraz poszliśmy. Szkoda miejsca, tym bardziej, że plotka niesie, że tylko do grudnia klub istnieje. Szkoda miejsca, naprawdę. Szybko więc poszliśmy do Opery. A tam – ładnie. Komercyjnie, dużo panów w koszulach i kobiet, ale spoko generalnie. Nie powiem, żeby to co grali było ambitne, ale nie musi być przecież. Poszaleliśmy, poskakaliśmy, trochę się pobawiliśmy i w dobrym humorze się do Utopii przeszliśmy. Nie powiem, żeby niektórym to było potrzebne ;) Marcinek całą drogę mył głowę swojemu bratu z jakiś-tam powodów, Adaś troszkę przetrzeźwiał… Generalnie: dobry pomysł z tym spacerem :)

Dotarliśmy do Utopii. A tam – potwierdziły się informacje o delikatnym odświeżeniu podłogi. Schody są teraz inne, parkiet ponoć też ma być odświeżony, jak plotka niesie. Zobaczymy. Póki co – zabawa trwa. Ludzi sporo było, przyznaję. Chociaż szału na parkiecie nie było. Grał Energy, więc nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać. No i było muzycznie jako-tako, ale zabawa trwała w najlepsze. Ja najpierw musiałam dojść do siebie – zmęczenie dawało się we znaki. Ale reszta poszalała sobie.
To jest tak, że niedobrze jest się czasem odzywać. Pewna osoba, nazwijmy ją na potrzeby tej historii: Gab, o tym zapomniał. Stoi na parkiecie, bo nie można powiedzieć, że tańczy ze względu na stan upojenia alkoholowego, w jakim się znajduje. Kołysze się, wkoło światła, szał, muzyka, ludzie, dym tytoniowy… Czyli normalna impreza. I ten oto człowiek, nazwaliśmy go Gabem, odwraca się do mnie i bełkotliwym tonem mówi: „Słyszałem, że masz żółtaczkę…?”
Załamka. Ja wiem, on chciał być złośliwy. Że chodzi o to, że wszyscy teraz mają żółtaczkę, bo jest epidemia wśród pedalstwa w Polsce centralnej, i że niby takie to miało być złośliwe, że ja niby też mam. Ponieważ jednak był pijany, a poza tym nie jest najbystrzejszy, to nic nie powiedziałam. Po prostu szkoda było mi słów na taką kompromitację, jaka stała się jego udziałem. Bo mogłabym mu powiedzieć 1) złośliwie: „Nie, przecież nie lizałam ci odbytu…” lub 2) rzeczowo: „Twój najlepszy przyjaciel ma, więc przecież wiesz, że się wtedy w szpitalu leży a nie na imprezy chodzi” lub 3) ironicznie: „A co? Chcesz to sprawdzić w toalecie?” Ale nie zrobiłam tego. Bo mi go szkoda było. W sensie, że się starał, chciał, ale nie dał rady.
Przypomnijmy może, że z tym człowiekiem, nazwaliśmy go Gabem, wiąże się pewna kompromitująca historia sprzed jakiegoś czasu. Moja przyjaciółka Gacek słynie z tego, że lubi sobie jednorazowych partnerów seksualnych do domu sprowadzać. Nic w tym złego, otwarcie się do tego przyznaje, zabezpiecza się, jest zdrowy i okej, do przodu. Razu pewnego człowiek nazwany Gabem obciągnął mu w WC w klubie. Ot, zdarza się. A że było to miłe doświadczenie, Gacek zaproponował owemu chłopcu, zwanemu Gabem, żeby ten poszedł do niego do domu. Skorzystał z zaproszenia. Przyszli, szykują się do aktu seksualnego, obaj pijani, wiadomo.
Nagle człowiek zwany Gabem mówi, że musi iść do WC. Gacek, z wyrozumiałością, zgadza się i czeka. Długo to trwa, więc usypia w tym czasie. Poza tym, alkohol robi swoje. Pola, znana dawniej z jeszcze większej niż Gacek ilości jednorazowych partnerek seksualnych, zeszła na dół w ich piętrowym mieszkaniu wspólnie wynajmowanym niedaleko Nowego Światu, do kuchni. Widziała, że ktoś w WC siedzi ale nie czepiała się, bo wiedziała przecież, że Gackowi zdarza się zaprosić tego czy tamtego. No i zobaczyła tego kogoś, bo człowiek nazwany Gabem wyszedł z WC i kulturalnie przywitał się „cześć”, idąc w stronę pokoju Gacka. Tam, wiadomo, stało się, co miało się stać. Gacek był aktywny, drugi – pasywny. Po wszystkim człowiek nazwany Gabem wyszedł. A potem wydarzyła się tragedia.
Gacek wszedł do swojej toalety (połączonej z łazienką) i zastał tam widok niebywały. Niespotykany i dlatego szokujący. Okazało się, że w wannie, w zlewie, w toalecie, wszędzie znajdowały się ekskrementy. Tak, tak, gówno. Człowiek nazwany przez nas Gabem srał. Wszędzie gdzie się dało. Zabrudził wszystkie możliwe miejsca, gdzie można było się załatwić (poza podłogą). Generalnie: tragedia. Pominę część dotyczącą tego, jak Gacek poradził sobie ze sprzątaniem. Niemniej jednak, historia jest przerażająca, a ponieważ znają ją już chyba wszyscy obracający się w środowisku LGBTQI klasy średniej, przytoczyłam ją – ku pamięci.

Ja wiem, że jak piszę takie rzeczy, to ludzie się wkurzają. Wiem, naprawdę. Bo wiem też i widzę, że mimo tego, że oficjalnie nikt tego blo nie czyta, to jednak jest inaczej… I czytają, wkurzają się, komentują, wyżywają potem jakoś. I dobrze. To oznacza bowiem, że jednak przejmują się tym, co ma do powiedzenia stara transetka.

Niedziela, wczesny jak na poimprezowy poranek, szybkie pakowanie i wyjazd.
Podróż do domu okazała się udana. Oto bowiem, jak co roku w wakacje, ekspres Mewa jedzie nie tylko do Szczecina, ale też do Świnoujścia. Więc bezpośrednio, spokojnie, bez problemu. Co prawda w środku jechało ze mną 5 osób (potem 4) ale dałam radę. Spałam najpierw po imprezie, potem pisałam tłumaczenie na potrzeby imprezowe a potem słuchałam muzyki, czytałam książkę i zaczęłam blo. Jednakże byłam już tak zmęczona tą aktywnością, że blo sobie odpuściłam na dzisiaj. I tak wszyscy wytrzymali :) Niedziela jest zresztą dniem, kiedy odwiedza mnie stosunkowo mało ludzi.
W podróży wszystko w porządku, w domu też. Radość, dobre jedzenie na przywitanie – normalne. Nawet brat ze swoją stałą partnerką seksualną się po mnie pofatygowali na dworzec automobilem. To miłe.

W niedzielę zaczęło się poważne odpoczywanie.
Nie popisałam się jednak. Brat postanowił specjalnie dla mnie jechać w niedzielę nad jezioro nie nad morze, bo chciałam poznać trasę, żeby móc potem rowerem pokonać tę trasę w tygodniu. Miło, prawda? Ponieważ to tylko ok 10 km, więc pomysł dobry. A trasę sobie przypomnieć musiałam, bo ostatni raz byłam tam jakieś 6 czy 7 lat temu. Poza tym, że zbudowali co nieco po drodze, to mam jednak prawo nie pamiętać, prawda?
No i pojechaliśmy. On, jego stała partnerka seksualna, potomek i ja. Oni już dość poważnie opaleni przez wakacje nad morzem i generalnie dość częste wypady nad wody różne – a ja biała jak ścieżka Białego Pana. Okazało się, że kolor ten okazał się zdradziecki. Jak osoba, która generalnie się NIE opala, przesadziłam. Leżałam z nimi… nie wiem, 2 godziny? Nie, ze 3 chyba. Więc chyba wiadomo, jak to się dla mnie skończyło, prawda? Bardzo słabo.
Cierpię. Nasmarowałam się jakimiś kremami „Ratunek!” czy coś takiego, wzięłam dwie przeciwbólowe tabletki i liczę na to, że: 1) cokolwiek z tej opalenizny zostanie i skóra nie zejdzie mi szybko i od razu oraz 2) że pojutrze będę mogła jeszcze się wybrać nad jezioro. Nie po to chciałam trasę zobaczyć, żeby teraz nie skorzystać. Oczywiście, pojadę wcześniej niż z bratem i na krótszy czas. Obiecuję.
Póki co jednak, smaruję się. I umieram z bólu.

Wypowiedz się! Skomentuj!