Sprawa jest poważna. Ale o tym – na końcu.
Najpierw chcę poważnie napisać o nieco innych sprawach – już minionych, a nie o tych zaplanowanych. Zaczyna się wszystko w piątek, gdy wróciłam do Warszawy. Adam odebrał mnie z dworca, za co jestem mu bardzo wdzięczna. Nie tylko dlatego, że to miło z jego strony, ale także dlatego, że gdyby nie on, to byłoby mi bardzo trudno dostać się do domu. Mieszkająca z nami aktualnie Martyna (którą, swoją drogą, dopiero 10 sierpnia wieczorem miałam okazję zobaczyć…) akurat wyjechała na weekend, co ma w zwyczaju a Mihał w pracy. Adaś dostarczył mi więc klucz i odprowadził mnie do domu. Tutaj zdążyłam tylko najpotrzebniejsze rzeczy wypakować, wziąć megaszybki prysznic i biegiem ruszyłam do szpitala. Tam znajduje się aktualnie Pasyw.

Nie zdziwi nikogo, jeśli powiem, że ma to, co wszyscy geje ostatnio w Warszawie i w Łodzi. Śmiejcie się, ale ja już od jakiegoś czasu powtarzam, że grozi nam epidemia środowiskowa. Zresztą jak spotkałam Gacka po drodze (bo z nim byłam umówiona), to się przekonaliśmy, że w szpitalu rzeczywiście większość leżących na tym oddziale, których spotkaliśmy to homoseksualiści maści wszelakiej. Głównie żółtej.
Wpadliśmy w ostatniej chwili, bo do 19:00 tam wpuszczają odwiedzających. Nowoczesna część szpitala, pokoje na karty magnetyczne otwierane, dwuosobowe, łazienki, te sprawy… Bardzo nowocześnie i dobrze. Należy się. Biedny Pasywek leży z jakimś pedałem (jestem mu winna 15 tys. zł?) i dość ciężko to znosi. Mi to go szkoda tak na co dzień czasem, a teraz to już w ogóle mnie rozczulił. Na wszelki wypadek nie przytulałam, wiadomo. Ale tak czy owak – współczuję mu. Próbował ukryć przed nami, że w sali obok leży Natkiej, ale się nie dało. Gacek wyszedł na wspólny balkon i go przez okno zobaczył. Biedny też on. Chorym współczuć należy. Nie muszę dodawać, że Pasyw twierdzi, że od Gacka się zaraził. A Gacek trwa przy tym, że on owszem, miał i ma problem z wątrobą, ale innej natury. Nie zdradza jednak szczegółów. I przez to podejrzenia rosną, wiadomo.
Posiedzieliśmy, trochę się pośmialiśmy, trochę powspółczuliśmy, trochę pogadaliśmy no i zniknęliśmy, żeby Pasywa nie męczyć. Mam nadzieję, że choć trochę go nasza wizyta ucieszyła. Ponieważ będzie tam jakiś czas jeszcze leżeć, to bym go odwiedziła jeszcze, ale…

No właśnie, bo ja się też rozchorowywuję. Oczywiście nie na to, co oni ;) Ale przeziębienie albo jakaś inna świńska grypa mnie bierze. Niedobrze. O tym – zaraz.
Nie oznaczało to bowiem, że w piątek nie będzie imprezy. Au contraire, oznaczało, że mimo wszystko będzie. Bo ja spragniona trochę. Raz, że w sobotę nigdzie nie byłam; dwa, że cały tydzień w małym mieście spędziłam a trzy, że prawie jak sparaliżowana byłam przez większość czasu z powodu poparzenia słonecznego. Spotkaliśmy się więc na b4ze, który zresztą ja planowałam znów i jak zwykle. U Gacka, żeby przed F-SP, zgodnie z moim zwyczajem, nie spotykać się u mnie w domu. Mihał zapowiedział, że jego koleżanki chcą gdzieś-tam iść ze Szwedami gościnnymi. No i że wpadną niby do Gacka a potem z nami do U. Potem się jednak, jak zawsze, okazało, że nie wpadną, bo coś-tam, coś-tam. I dobrze, ich strata. Za to Kamil z Maćkiem się zjawili, więc jakaś reprezentacja heteroseksualistów była. Była też kobieta mieszkająca z Gackiem aktualnie jakaś. Ja, Adam, Tadeusz. Zjawili się Pawełek z Tomeczkiem, zaskakująco. Bo przecież w sumie oni teraz rzadko wychodzą. Towarzystwo miłe, więc i się miły b4 zrobił. Naprawdę miło się nam ten czas spędziło w kupie.
Zgodnie z planem prosto do Utopii skierowaliśmy nasze kroki. I słusznie.

Tam bowiem działo się szaleństwo. I nie chodzi mi nawet o to, że jakiś zbyt pijany pan upadł a potem mu się nawet krew polała i ostatecznie karetka go wywiozła. To jest już za duże szaleństwo – nieopanowane. A w ramach tego opanowanego, też było miło. Strasznie dużo, jak na piątek, ładnych chłopców. Wszystkich chciałabym oczywiście poznać i wiem, że prędzej czy później to się stanie. Tak jak w przypadku blondwłosego przegiętaska od Bartka. Niby on hetero, ja wiem – ale tutaj potencjał jest na tyle duży, że trzeba mu dać tylko troszkę czasu. No i miło mi, że go poznałam, bo jak malowany jest. Pewno prędzej czy później poznam też tego Konrada, co jest chyba naprawdę hetero i miał jeansową koszulę. I tego, także chyba naprawdę hetero, co był w niebieskim dresie, a co często przychodzi ze swoją dziewczyną, niewysoki taki. I tego, co z olei na pewno jest lachociągiem i leci na starszych raczej, co ma aparat na zębach i miał krótkie spodenki przed kolano i generalnie jest śliczny. I generalnie mogłabym tak jeszcze kilku wymienić i opisać. Na razie ich nie znam, ale mechanizm zawsze jest ten sam. Skoro podobają się mi, to pewno i innym się spodobają moim znajomym. Oni ich poznają w celach bardziej matrymonialnych, a potem przedstawią i mnie. Tak to działa. Czasem zdarza się, że ładni chłopcy sami się do mnie odzywają, chcą poznać, czy coś. Ale to rzadziej zdecydowanie. Bo się boją. Ja wiem, sam chciałem być taki, żeby się mnie bali – nie narzekam.
Impreza była udana. Nie tylko z powodu ładnych chłopców, ale i całkiem niezłego grania. Tomeczek poszalał najbardziej, jak zwykle. Ale przyznam, że jego partner rozbierający się w VIP roomie też mnie zaskoczył ;) Tanecznie poszalał Krzyś a ja z nim. Wyskakałam się, to dobrze. Spalać trzeba przecież ;) Spalali nawet barmani na barze – więc noc musiała być dobra, prawda?
Adam wrócił do mnie rano.

W sobotę nie mogłem długo pospać, bo miałem poumawiane „sprawy”. Pierwszą i kluczową, była wizyta u fryzjera. Udało mi się umówić z Marcinem, który mnie aktualnie robi od jakiegoś czasu. Ma nowy salon i musiałem nie tylko zdobyć numer telefonu, ale i dowiedzieć się, gdzie to jest. Przy Chmielnej niby, ale w tej części na Ochocie. Blisko pl. Starynkiewicza. Trafiłam bez większych problemów. Na razie salon nie do końca zrobiony, no i się z zewnątrz nie rzuca w oczy, zgodnie z zasadą, że najlepsze i najbardziej prestiżowe miejsca stylistów fryzur są tylko „dla osób, które wiedzą”. Ja wiem. I trafiłem.
Sam na sam z fryzjerem. Dał radę. I nawet chyba nieźle to wyszło. Potem szybko na Krakowskie Przedmieście pognałam, żeby tam ważne acz służbowe spotkanie odbyć. Wyszło miło, choć przyznać muszę, że panie, z którymi się widziałem odebrałem jako „głupie cipki”. Przepraszam za wyrażenie, bo choć kobiet nie lubię, to rzadko tak o nich piszę. Ale jeśli one dorabiają sobie filozofię do najgłupszej sprawy i uważają, że się nie da jakiś rzeczy spisać krótko, bo one muszą dokładnie, głęboko i w ogóle, to się wkurzam. I mówiły, że reputacja, że sława ich firmy i w ogóle, jakby co najmniej w Microsoft pracowały. A nie pracują. Bo są z jakiejś formy ze Śląska, która działa tylko w Katowicach…

Wróciłem do domu i zaraz trzeba było się na b4 zbierać. Jeszcze Adam wpadł a ja mu w szukaniu pracy (znów) pomogłam. Mam nadzieję, że skutecznie. A potem się do Gacka znów wybraliśmy. Tym razem jednak na chwilkę, żeby się po prostu gdzieś spotkać i wspólnie ruszyć dalej.
Nie było łatwo. Wychodziliśmy z klatki, gdy zaczepiła nas dwu- czy trzyosobowa grupa dresów. Nie reagowałam, większość z nas też nie. Ale panowie i tak dość agresywni byli. Wiadomo: pedały, cioty pierdolone, nie wstyd ci, rodzice są z ciebie dumni i takie tam. Standardowo. Trochę się na Pawła rzucali – nie wiem czemu akurat na niego, ale stawiam na ciotorebkę, którą miał. Generalnie zdziwiło mnie najbardziej to, że potem cała grupa bała się iść w stronę Nowego Światu, gdzie owe dresy się znajdowały. Raz, że przy ludziach naprawdę by nam nic nie zrobili. Dwa, że naprawdę biegamy szybciej – tym bardziej, że oni dość pijani. Trzy, że nie wolno uciekać. Wciąż i bez zmian będę powtarzać jak w Queer Read This: „Jak mogę cię przekonać, bracie, siostro, że twoje życie jest zagrożone: to, że każdego dnia budzisz się żywy_a, relatywnie szczęśliwy_a i funkcjonujesz jako żywy człowiek, to rzecz godna miana rewolucji. (…)Nie ma na tej planecie niczego, co podtrzymuje, broni albo wzmacnia twoje istnienie. To cud, że wziąć stoisz tutaj i czytasz te słowa. Zgodnie ze wszystkimi prawami powinieneś_aś być już dawno martwy_a. Nie oszukuj się, ludzie hetero posiedli ten świat i jedyny powód, dla którego zostałeś_aś ocalony_a, to twój spryt, szczęście albo waleczność. (…) W byciu dziwakiem nie chodzi o prawo do prywatności. Chodzi o wolność bycia publicznym, takimi jakimi jesteśmy. Oznacza to codzienną walkę z opresją.”
Chciałam iść po prostu. Tak, jak mam do tego prawo. Jednakże musiałem czekać, aż się cioty pozbierają z szoku i ruszą po kilku minutach, gdy po dresach nie było już śladu. Jakby pierwszy raz ich ktoś publicznie wyzywał i im groził wpierdolem. To dla nas codzienność przecież.

Dotarliśmy spacerkiem do Capitolu. A tam czekała nas niespodzianka. Pan selekcjoner powiedział, że wszyscy wejść mogą, poza Adasiem. Był na tyle zdeterminowany i na tyle widać było, że ma to dla niego emocjonalne znaczenie, że nie było sensu dyskutować. Gdy odeszliśmy, okazało się, że Adam ostatnio był tam ze znajomymi i pan chciał wpuścić tylko jego, na co powiedział mu, żeby ten… wypierdalał. No to ja się nie dziwię, że teraz niezbyt jest chętny goszczeniu go w klubie…
Nieważne jednak, przespacerowaliśmy się do Opery. I tam już bez niespodzianek się obyło. W sensie, że jak zwykle mało zaskakujący house z dominacją vocal house’u. To nie zarzut, żeby nie było. To w Operze jest miłe, że zawsze wiadomo, czego się tam spodziewać. To klub dobry dla tych, co raz na miesiąc wychodzą gdzieś, ale i dla tych, co są cały czas w ruchu i chcą mieć dobre miejsce do startu.

W Utopii pięknie grali. Zestaw wymarzony – Monky, Nobis, Moondeck. Czego chcieć więcej? Był szał na parkiecie, jak nic. Sporo ludzi, choć jakoś ładnych chłopców procentowo mniej niż noc wcześniej. Co nie zmienia faktu, że szaleństwo było. Rozmowy dotyczyły głównie tego jak rozplanować nadchodzący kolejny weekend. Wiadomo, F-SP, Utopia, oczekiwanie na koncert, Madonna, znów Utopia… Takie krejzi najt wymagają dobrego planowania, naprawdę. Wszyscy oczekują też dja Enferno, że zrobi w sumie nie wiadomo co w klubie. Bo nie wiadomo czego się po nim tak naprawdę spodziewać… Ale wierzymy, że będzie dobrze. Ważniejsze jednak jest rozpracowanie logistyczne koncertu Madonny. Eh…
Pod koniec imprezy zdarzył się jednak incydent. Niemiły. Tańczę sobie, skaczę. Podchodzą do mnie Łukaszek i jego stały partner seksualny. I tańczą ze mną, jak mają w zwyczaju, gdy są pijani. Nie koniecznie za tym przepadam, oni to wiedzą. Ale toleruję, gdy nie są zbyt natarczywi. Nagle czuję, że partner Łukasza wsadza mi głowę swoją między nogi i mnie podnosi, mając mnie na barana. Trzymałam mocno Łukaszka, żeby nie spaść. Oni pijani, a ja mam przed oczami widok pana z rozwaloną dzień wcześniej i krwawiącą głową przy wyjściu z klubu. I się autentycznie boję. Udało mi się zejść.
Poszłam odetchnąć przy wyjściu, usiadłam na krześle. Oni przyszli, a ja im tłumaczę, że to naprawdę nie jest bezpieczne i że nie robimy takich rzeczy. Nie tylko po pijaku, ale w ogóle. Nie, bo nie. Szaleństwo ma też swoje granice. Krejzi najt nie oznacza, że wszystko wolno. Zwłaszcza w miejscu publicznym. Niby przytakują, niby okej, ale nagle siadają na mnie i mnie prawie z tym krzesłem wywalają. Więc tłumaczę od nowa, że nie robimy takich rzeczy, bo to zbyt niebezpieczne.
Po jakimś czasie wróciłam na parkiet i podchodzę do Adama i Gacka, którzy w rogu pod monitorami siedzieli. Coś tam gadam, planujemy powoli kiedy się zbierać będziemy a nagle… podbiega partner Łukasza i wsadza mi głowę między nogi. Nauczona doświadczeniem się jakoś wybroniłam, ale wywrócił mnie na Adama, prawie mi okulary złamał… No generalnie nie podoba mi się to. Więc mówię do nich: „Chyba już wychodzicie z klubu”. Nie, jeszcze nie. „Nalegam, żebyście wyszli”. Nie. Wkurzyłam się. Po raz pierwszy w historii poprosiłam ochronę, żeby kogoś z klubu wyprowadzili. Selekcjoner na moją prośbę przystał. Głupio mi trochę, bo to znajomi. Ale naprawdę stanowili zagrożenie. Dla siebie, dla mnie i dla tych, na których mogłam upaść. Nie podobało mi się to. Ponieważ zaś ja wypiłam drinka czy dwa, to pytam całkiem trzeźwego Gacka, czy nie przesadziłam może z reakcją. Ale potwierdził, że nie. Tak samo jak Adam.
I może jestem głupia, ale do tej pory nie przeprosili mnie za to, co się stało.

A jak wracaliśmy, to z Adamem zaliczyliśmy McD.

Niedziela okazała się wyjątkowo pracowita. Jeszcze nie zdążyłam dobrze wstać, gdy Maciej Bieacz wysłał mi SMSa, że może do Ikei chcę. Jasne, że chcę. Od jakiegoś czasu chciałam dół siedziska Snille wymienić. A poza tym zawsze jakieś świeczki, czy coś tam się znajdzie. Więc się zebrałam w sobie i pojechałam z Maciejem. To nasza dawna tradycja, więc tradycyjnie jeść najpierw poszliśmy. Ale ludzi w chuja i ciut ciut! Niesamowite, ale restauracja była PEŁNA. Odstaliśmy swoje, potem zjedliśmy i na zakupy ruszyliśmy. Niewiele, ale jednak coś tam kupiłam. Siedzisko, kremy do rąk, kocyk, świeczki, ręcznik, opakowanie na kosmetyki barwne… To, co mi potrzebne było. Potem się spieszyliśmy, żeby dotrzeć do Carrefoura w Reducie, bo Mihał z Wojtkiem już tam byli. Mieli dla mnie receptę okularową. Wymieniali mi soczewki w Vision Express w czasie, czy ja Carrefour obskakiwałam. Śmiesznie było, jak zawsze w takiej sytuacji. Potem jeszcze tylko po godzince odbiór okularów (widzę świetnie!) i wracaliśmy do domu. My autem, tamci pieszo. Bo po załadowaniu zakupów wszystkich, nie dało się już ich zmieścić.
Maciej u mnie jeszcze postanowił krzesło mi złożyć i mu się to nawet udało. Więc full wypas, zadowolenie z wyjazdu :)

Okazało się, że z powodu braku Internetu poniedziałek mam spędzić w domu a nie w redakcji. Spoko dla mnie. Popracowałam trochę, ale większość czasu zajęło mi… spanie. Choruję coś. Grypa to, mam nadzieję, nie jest – ale przeziębienie jakieś na pewno. Więc walka trwa – byleby do soboty do 7 rano być zdrową.
I z tego powodu musiałam odwołać Floor-Sitting Party. Pierwszy raz mi się to zdarza. Ale ludzie naprawdę nie wiedzą, ile czasu wcześniej zajmuje przygotowanie imprezy. Tylko chyba Mihał może to potwierdzić, bo obserwował to już kilkanaście razy. Wypożyczanie, przewożenie, przemeblowanie, usuwanie, sprzątanie, wieszanie, przyklejanie, odpinanie, odświeżanie, ustawianie, planowanie, mierzenie, odliczanie… Wszystko to wymaga czasu, siły i zaangażowania. A ja wolę te kilka dni spokojniej spędzić jednak, byleby do Madonny dotrwać szczęśliwie jakoś.
Z bólem serca to zrobiłam. Ale że to ważna rzecz, to nawet nagranie video przygotowałam – jako coś wyjątkowego, coś ekstra, coś nietypowego. Mam nadzieję, że goście mi wybaczą. Żałuję, bo jednak to miało być takie przedmadonnowe rozgrzanie się. Nie mówiąc o tym, że od dawna szykuję się do włożenia stroju Madonny z „Hung up”… Generalnie: wszystko nie po mojej myśli. Ale nic na to nie poradzę. Ważniejsza jest Madonna od imprezy przedmadonnowej, to chyba jasne, nie?
Jakoś wynagrodzę to wszystkim następnym razem. Na przełomie września i października.

No i jeszcze na miły koniec dnia Adam wpadł. Obejrzeliśmy „Elizabeth” i „21 gramów”. I pizzę zjedliśmy. No i Martyna nareszcie wróciła do domu i mogłam ją zobaczyć :) Więc tydzień zaczął się jako tako. Zobaczymy, co będzie dalej.
A w tle słychać nową Madonnę.

Wypowiedz się! Skomentuj!