Niełatwo jest mnie lubić, ja wiem. Nie zależy mi też jakiś specjalnie, żeby duża grupa ludzi mnie lubiła. Cieszę się tym, co mam. Cieszę się też, jak ludzie jakkolwiek reagują na to, co piszę i co robię. Bo przecież żaden performance nie może się odbyć bez publiczności. (Chociaż w sumie nie jestem na 100 proc. pewna prawdziwości tego zdania.) Niemniej jednak ostatnio miałam dwa ważne przykłady reakcji na mnie.

Pierwsza z nich to pogróżki. W kodeksie karnym nazywa się to chyba groźbą karalną. I takowa została do mnie skierowana przez kogoś, kto twierdzi, że o nim piszę na blo. Problemy z tym zarzutem są zasadniczo dwa. Po pierwsze – nie znam tej osoby, nigdy nie byliśmy sobie przedstawieni. Owszem, kojarzę z widzenia i wiem, że znają ją niektórzy moi znajomi, ale to tyle. Po drugie zaś – mój blo to opowieść fikcyjna. Nigdy nie twierdziłam, że opisuję na nim prawdę. W zasadzie, używając pojęć, które znam od Żiżka, a które pewno w psychoanalizie ktoś inny wcześniej wprowadził – nie opisuję Realności tylko rzeczywistość. Albo na odwrót. W każdym razie opisuję tylko to, co naprawdę się dzieje ale pokryte grubą maską fantazji. Rozumianej psychoanalitycznie, ma się rozumieć.
Ten więc człowiek, który zarzuca mi, że piszę cokolwiek o nim, jest oczywiście w błędzie. Bez względu na to jednak, czy jest to o nim czy nie o nim, nie może mi grozić. Polskie prawo nie pozwala na coś takiego i dlatego zamierzam w pełnym możliwym wymiarze dochodzić swoich praw na drodze przewidzianej przez kodeksy i ustawy. Nie pozwolę, żeby ktokolwiek bezkarnie mi groził.
Wydaje mi się, że niektórzy źle na mnie reagują, bo wiedzą, że nie mam nic do stracenia. Wynika to także z mojej jawności życiowej, ale nie tylko. Także z tego, że traktuję każdą znajomość przygodnie, że nie przejmuję się ludźmi i mam ich w dupie. Tak, jestem wyrachowana. Tak, jestem cyniczna. Tak, tak. To cała ja. I ludzie czasem nie wierzą, że posunę się do kroków ostatecznych, bo to może mnie wiele kosztować. Gówno prawda, nic mnie nie kosztuje. Tak jak ten człowiek, który napisał do mnie z pogróżkami. Nie spodziewał się, że o tym napiszę? Nie wiedział, że zgłoszę pogróżki na policję? Nie wiem, naprawdę nie wiem. Dla mnie nie ma pojęcia „za bardzo”, „przesadziłeś”. Czuję się trochę jak chodzący camp. Ja jestem przesadą :)

Druga z nich to zaskakująca deklaracja. Chodzi o dra Jacka Kochanowskiego. Rzadko kogokolwiek z nazwiska na blo wymieniam, więc moment wart odnotowania. Jacek, to mój znajomy. Tego nie ukrywałam nigdy. Ale nie wiedziałem, że aż tak mnie i innych zaskoczy, pisząc nagle na swoim Fejsbuku, że jedyną osobą naprawdę kompetentną jeśli idzie o queer studies w Polsce jestem ja. W sensie, że jego zdaniem jestem osobą, która nie tylko bada zjawisko, ale i z postulatów queer zrobiła swoją misję życiową, swoje życie. No i teraz muszę się jakoś do tego odnieść, prawda?
W zasadzie wydaje mi się, że Jacek ma rację co do tego, że ja ze swojego życia robię queer. Tak, chyba tego chcę. Dość świadomie mieszam sobie tu i ówdzie, burząc pewność świata i ludzi co do tego, jak wygląda świat/Realność/rzeczywistość. Chcę to robić, bo widzę partykularność oczywistości, które uznajemy. I nie odpowiada mi to. Chcę, bo daje mi to dużo zabawy, pozwala wywoływać różne emocje. I chcę, bo daje mi to dużo wolności – pozwala próbować rzeczy, wydarzeń i emocji, których nie przeżyłabym, gdyby nie queer. Z premedytacją podkreślam zawsze, że się nie przebieram a ubieram. A na głupie pytanie „a gdzie sukienka?” odpowiadam zawsze „ale która?”Wiem, że nawet część moich znajomych ma problem z wpisaniem mnie w którąś z szufladek i sama nie ułatwiam im tego – bo nie wiem czy jestem bardziej transgender, transseksualistą, transwestytą czy cokolwiek jeszcze innego. Skoro ja nie wiem, to i pewno inni nie wiedzą.
Ale też i zaskoczyła mnie moc, z jaką Jacek zapewnia, że nie zna nikogo kto byłby bardziej ode mnie w tych kwestiach kompetentny. Dlatego że sama mam czasem wrażenie, że sporo udało mi się załatwić, sporo udało mi się zqueerować, ale nie mam pomysłu co dalej. W sensie, że gdy pokazałam pewne granice, gdy przekroczyłam je, to nie wiem co dalej – nie jestem pewna co teraz robić. Wiadomo, nie ma przewodników, nie ma nikogo, kto wskaże mi drogę… I w sumie nigdy nie mówię o tym głośno, ale czasem nie wiem gdzie dalej queerować. Dlatego zajmuję się raczej ekspansją i zdobywaniem nowych terenów – to rozwój bardziej ilościowy niż jakościowy. Jasne, on jest też ważny. Tym bardziej, że transgresja dokonana raz nie oznacza przesunięcia granicy a tylko jej uświadomienie. Misja uświadamiająca jest więc tutaj kluczowa… Ale czasem zastanawiam się, gdzie dalej badać granicę. W sensie: gdzie jej szukać?
Wszystko to nie zmienia faktu, że słowa Jacka były dla mnie bardzo miłe. I bardzo za nie dziękuję. Ubolewam, że to tylko odosobniony głos ;)

Gdy piszę te słowa, siedzę właśnie w pociągu do Warszawy. Podróż mija miło, jest całkiem fajnie – choć bardzo ciepło jak dla mnie. Dobrze, że przeciągi są sympatyczne. Wracam po tygodniu spędzonym na Pomorzu Zachodnim. Tygodniu odpoczynku, obijania się, olewania wszystkiego.
Zaczęło się niełatwo. Pierwszego dnia pojechałam nad jezioro. Niedziela to idealny dzień, pomyślałam. Chciałam poznać trasę, bym mogła kolejne dni jeździć tam rowerem. Superpomysł, prawda? Brat mnie zawiózł i wziął ze sobą syna i stałą partnerkę seksualną. A to oznaczało, że tak szybko się stamtąd nie wydostanę. To niedobrze. Spaliłam się, co już chyba wiadomo. Czerwona, obolała, z temperaturą, strasznie ale to strasznie cierpiąca musiałam spędzić jakoś ten tydzień w domu rodzinnym. Nie było łatwo. Najbardziej bolał tył nóg. Tak, także zgięcie z tyłu kolana. Straszne. Nie mogłam chodzić, nie mogłam nosić spodni, nie mogłam nic. Uwierzcie, że to strasznie ogranicza możliwość działania jakiegokolwiek. Nie mogłam też spać za bardzo, musiałam uważać, żeby nie dotykać nóg niczym. Potem było lepiej trochę, bo zaczynało dawać efekty nawilżanie nóg i smarowanie ich D-panthenolem. Ale i to miało swoje negatywne strony. Jednej nocy, wysmarowana poszłam spać i… okazało się, że prześcieradło, kołdra i co tylko, przykleiło się do tego D-panthenolu i by wstać musiałam odrywać (dosłownie) materiał od swoich nóg. To bardzo, bardzo bolało.
Ale dzielnie to wytrzymywałam. Nawet udało mi się ciasto zrobić! A jakżeby inaczej. Rodzina zapragnęła sernika, to im ten sernik dałam. Dobry, Złota Rosa lub Sernik Uli, jak kto woli. Klasyk, jak dla mnie. W planie była jeszcze pizza, tradycyjnie, ale zabrakło czasu na nią.
Dopiero jakoś po trzech dniach zaczęłam odczuwać ból w innych opalonych częściach ciała. Rozbolały mnie plecy, rozbolał mnie brzuch, barki, ramiona. To w sumie zdrowy znak – skóra żyje. Zaczęła oddawać ciepło. O, jaki ja byłem gorący. Niesamowite, jak bardzo takie podrażnienie może podnieść temperaturę ciała. Z powodu podwyższonego jej stanu oraz faktu, że mnie bolało – prawie cały czas byłam na niewielkich ilościach leków przeciwbólowych. Najpierw pyralginy, potem paracetamolu. Pomagało i nadal pomaga, bo zaraz łyknę kolejną tabletkę.

Udało mi się za to odwiedzić stomatologa, który skończył planowo zęba zaczętego w kwietniu. Musiał ileś-tam miesięcy odczekać i zdarzyła się dobra okazja do wyleczenia. Udało mi się także w czwartek wyjechać do Rewala. Gosia spędza tam kolejny turnus z grupą młodych przyszłych dziennikarzy, więc czemu miałabym nie wpaść. Pojechałam w środę wieczorem – załapałam się jeszcze na występ Kabaretu Moralnego Niepokoju. Było mi trochę dziwnie, bo po raz pierwszy od kilku dni miałam na sobie spodnie a nie tylko majtki. Ale dałam radę. Wieczorem, gdy dzieci już smacznie spały, mieliśmy czas z Gosią i jej koleżanką Iwoną, którą także znam, pogadać sobie na spokojnie. Poplotkować też. Posiedzieliśmy do jakiejś 4:30 czy coś i zastanawialiśmy się, czy nie czekać już wschodu słońca. Czekalibyśmy, ale nie wiedzieliśmy, o której matka natura go zaplanowała. Sprawdziłem potem – 5:05. A o 9 już byłem na nogach. Jakieś śniadanie, poranne rozbudzenie i zaserwowaliśmy sobie jeszcze spacer. Spotkania ze starymi znajomymi, ratownikami, szefami, restauratorami… I zaraz zbliżała się 15:00, a więc godzina mojego powrotu do domu rodzinnego. Wypad krótki, to fakt, ale i taki miał być. Żeby tylko móc znów łyknąć Rewala, morza, znajomych.

W domu niewiele się działo. Okazuje się, że mój brat coraz mniej już w nim mieszka. Teraz nocuje właściwie zawsze u swojej stałej partnerki seksualnej, ale za to obiady jadają z małym u mojej mamy. Bez zmian zaś obiady przygotowuje babcia, która dzielnie stawia się każdego dnia u nas w domu. Bez zmian, wszystko bez zmian. Życie ich toczy się jak gdyby nigdy nic, najważniejszymi zaś wydarzeniami są weekendowe wypady nad morze i dyskusje o tym jaką zupę jutro zrobić. Mało to kreatywne, mało to dla mnie ciekawe… Dlatego też nie wytrzymuję dłużej niż 7 dni. Nie ma co się męczyć.
Mama grozi, że ostatecznie wpadnie do mnie do Warszawy. Te jej groźby słyszę od dawna w sumie i nie zrealizowała ich wciąż jeszcze. Zresztą czuję, że nadal ich nie zrealizuje… ale nie zmienia to faktu, że wydaje mi się, że jeszcze nigdy nie była tak blisko. Tym bardziej, że ma teraz 2 tygodnie urlopu przed sobą i dużo czasu, by jednak wpaść.
Coraz częściej zdarzają się nam kłótnie małe… Nie, nawet nie tyle kłótnie, co nieporozumienia i brak możliwości dogadania się. Mówimy dwoma różnymi językami, jesteśmy już ze dwóch innych światów. I mama nadal z tym swoim wiecznym przekonaniem, gdy wypowiadam jakąś kwestię sprzeczną z jej opinią komentuje to: „ja i tak wiem, że ty myślisz tak jak ja”. To jej przekonanie jest tak duże, że nie chce mi się z nim dyskutować. Potrzebowałaby do jego zmiany jakiegoś Autorytetu. A ja nigdy dla niej takowym nie będę. Choćbym nie wiem jak był inteligentny, jakie szkoły kończył, jakie tytuły, nagrody czy cokolwiek innego zdobywał – ona nadal uważa, że wie lepiej co ja myślę i że wszystko, co mówię wbrew jej woli to tylko eksperyment myślowy, który akurat przeprowadzam, bo przecież tak naprawdę myślę inaczej. To frustrujące dawniej było – teraz po prostu kończę rozmowę, mówię coś w stylu: nie będę dalej rozmawiać w ten sposób, nie podoba mi się, że nie traktujesz mnie partnersko w rozmowie i tyle. Niech teraz ona się podenerwuje. Wychodzę i zostawiam ją z tymi myślami. Ona po prostu nie wierzy, że można myśleć i żyć inaczej. O ile rozumiem to u mojej babci, która ma już swoje lata, o tyle mama mnie pod tym względem zaskakuje.

Mam dość dobrze zaplanowany nadchodzący czas. Ten tydzień mija pod znakiem Madonny i kończenia gazety. Kolejny to kończenie drugiej gazety. No i jadę na 17tkę do Łodzi. Pierwszy tydzień września to egzamin na studia doktoranckie (boże, to już tak blisko!) a kolejny – zamykanie kolejnego numeru. Potem planuję kilkudniowy wyjazd, ale to jeszcze do dogadania z co najmniej dwiema osobami. A potem zostaje ostatni tydzień września, a więc i czas kończenia kolejnego numeru. Będzie co robić. A poza tym, lubię mieć takie wszystko zaplanowane. Odkrywam, że to podobna forma kompulsji, jak sprzątanie u mojej mamy. Ona w ten sposób układa swój świat – codziennie odkurzając, myjąc podłogi, sprzątając a ja – poprzez planowanie, zapisywanie, dogrywanie. Wychodzi w sumie na to samo. Ciekawe czy źródło tej kompulsji jest podobne?

Gdy dorosnę, chcę być imprezą. To przełomowe zdanie. Po raz pierwszy bowiem wiem co chcę robić, gdy będę duża. Gdy już będę dorosła, odpowiedzialna za swoje życie, bardzo poważna i ustatkowana. Chcę być imprezą.

Wypowiedz się! Skomentuj!