Naćpani nastolatkowie, nagie staruchy i 50letnie dominy, czyli oto przybyłam do Berlina
Myślę, że to, co lubię w Berlinie, to nie są konkretne kluby, ale pewna atmosfera, jaka tam nocą panuje. Przede wszystkim: dużo radości, dużo fanu. Ludzie chodzą, bawią się, śmieją, krzyczą, śpiewają, tańczą, cokolwiek. W Polsce wiem, że jak jakaś młodzież męska krzyczy, to należy – dla bezpieczeństwa i na wszelki wypadek – schodzić im z drogi i nie stać w ich bezpośredniej bliskości. Bo ich śpiew oznacza, że zagarniają przestrzeń publiczną i czują się w niej panami wszechświata. A w Berlinie jest inaczej. Śpiew i krzyki nie oznaczają tego, że trzeba uciekać – ludzie po prostu się cieszą, bawią, wariują. Ale nigdy nie odbywa się to kosztem osób stojących obok. I piją alkohol, sporo alkoholu zresztą. Piwa głównie, bo to wygodne i takie tradycyjne dla Niemców. I są mili, grzeczni, uprzejmi. Zagadują, żartują, uśmiechają się. Nie ma chamstwa i to mi się bardzo podoba. Oczywiście, rozumiem, że w Polsce zakaz picia w miejscu publicznym ma swoje uzasadnienie i jestem absolutnie na tak. Polak jak wypije, to nie dość, że jest agresywny, głośny i chamski, to jeszcze wyrzuci puszkę/butelkę w autobusie albo wybije nią okno, bo będzie chciał wyrzucić. Nie, nie, akurat kultura picia u nas leży.
Dlatego ucieszyłam się na wyjazd do Berlina. Zdeterminowana na maksa – tak, chcę. Pojechałam, mając świadomość, że Paweł (zwany Pawłem od Różowego Kaktusa) jest tam, oprowadzi, pomoże, zaopiekuje się. Dlatego mogłam sama. I tak też się stało. Wsiadłam do pociągu o 16:35 na Centralnej i się zaczęło. Niestety, jechałam w przedziałowym. Z samymi starymi capami. Dobrze, że jeden mniej się od pewnego momentu zrobił. Za to ten co dosiadł się… no tragedia. Ani na chwilę przez dobre 4 godziny jak z nami jechał, nie przestał obgryzać paznokci. Obrzydliwe na maksa. Obrzydliwe. Swoją drogą, przeczytałam książkę „Miłość, ciekawość, prozac i wątpliwości” niejakiej Lucii Etxebarria. Jako czytadło – dobre. Jako powieść – ma potencjał w kilku momentach niewykorzystany. Ale nawet niezła.
Podróż więc mimo wszystko naprawdę szybko mi minęła. Jeszcze godzinkę prawie się zdrzemnęłam, więc tym bardziej. Wszystko szło zgodnie z planem aż do samej stacji Berlin Ostbahnhof. Stoimy 100 m przed stacją i nie jedziemy. Jakieś opóźnienie nasze spowodowało, że musieliśmy dobre 10 min czekać aż coś tam się wyrówna, bo jakaś awaria chyba na Hauptbahnhof się też wydarzyła i pociągi generalnie miały problem z jeżdżeniem. Nieważne – najważniejsze, że się udało dotrzeć i ogarnąć wszystko. Paweł (zwany Pawłem od Różowego Kaktusa) czekał na mnie. Wyściskałam go. Jakoś tak mam, że naprawdę go lubię i w sumie się stęskniłam za nim. Dziwnie w sumie, bo nie jesteśmy jakoś szczególnie bliskimi znajomymi przecież. Ruszyliśmy. Najpierw – żeby było rozsądnie – jedzenie jakieś przed nocą. Zastanawialiśmy się co, ale ja stwierdziłam, że McD może być. Tym bardziej, że poprzedni posiłek jakoś o 14 jadłem. W McD jednak wolę po angielsku niż po niemiecku. Panią obsługującą ze ślicznym motylkiem we włosach spotkaliśmy jeszcze potem rano, ale o tym zaraz. Pogadaliśmy. Myślałem, że to przedostatni weekend Pawła (zwanego Pawłem od Różowego Kaktusa) w Berlinie a okazało się, że ostatni! Tym bardziej impreza zapowiadała się dobrze.
Pojawił się zasadniczy problem: skoro mam być w białej sukience, to gdzieś muszę ją ubrać. Niech żyje WC Center. Tak, tak, moi drodzy. Ponieważ podróż do Pawła (zwanego Pawłem od Różowego Kaktusa) zajęłaby nam jakąś godzinę, to sobie darowaliśmy i w toalecie się przebrałam w to, co miałam w torbie. Biała sukienka, czarne rajstopy, czarne buty na obcasiku, czarne bolerko, biała peruka (ta w stylu Ludwika XIV), czarne korale, białe rękawiczki. I taka ubrana mogłam ruszyć na miasto. Z wachlarzem w ręku, ma się rozumieć.
Poprawiłam makijaż i ruszyliśmy rzeczywiście. Najciekawsze było dla mnie, jak zareagują Niemcy spotykani na ulicy. Wiedziałam, że nie mam się czego bać, ale generalnie było naprawdę dobrze. Większość uśmiechała się, część przyjacielsko pozdrawiała, część komentowała (głównie nazywano mnie „ślicznotką”, co możnaby odebrać złośliwie także, ma się rozumieć – ale z zachowania wnioskuję, że intencje były przyjacielskie), ktoś zaprosił na herbatę. Generalnie: nawet lepiej niż się spodziewałam. Bo wydawało mi się, że będą raczej ignorować niż zagadywać. Ale było spoko. Jako, że po niemiecku nie jestem biegła (eufemizm), to Paweł (zwany Pawłem od Różowego Kaktusa) tłumaczył co nieco. Ruszyliśmy zatem pod KitKatClub.
Na stacji metra spotkaliśmy ludzi także dziwnie ubranych – wydaje mi się, że dziwniej niż ja. Banda pedałów, młodych ciot i jakiś kobiet. Wszyscy z dużą ilością bieli i elementami „krwi” – taki był dress-code tej nocy w KitKacie. „White & Bloody!” Stąd ja na biało :) Generalnie dotarliśmy sprawnie pod sam klub… I musieliśmy czekać aż otworzą, bo jeszcze coś tam kończyli robić. No i z 10-15 min postaliśmy na świeżym powietrzu z kilkunastoma innymi osobami, ale jak najbardziej spoko. Paweł (zwany Pawłem od Różowego Kaktusa) musiał szybko przekonać pana ochroniarza, że jego podarte dżinsy nie są czymś złym i że powinien wejść. Pan mu proponował, żeby wszedł bez nich, ale problem taki, że Paweł nie nosi bielizny. To znaczy: to nie problem, ale w tej konkretnej sytuacji mogło być kłopotliwe dla niego. Ja przekonywałam, że wcale nie, że może i że śmiało. I że zrobię zdjęcia.
Okazało się potem, że miałam rację. Że mógł zdejmować, bo akurat tam nikogo by to nie zdziwiło. KitKatClub to miejsce, gdzie chyba nikogo nic nie dziwi. Dla mnie szokiem numer jeden był 70letni już łysy w sumie pan ze śmieszną srebrną kozią bródką długości kilkunastu cm, chodzący całkiem nago. Nazwałam go Panem Kleksem, bo go przypominał przez tę brodę. Wyobrażacie sobie Pana Kleksa nago? No właśnie…
Ale to było nic. Później zobaczyłam panią, która przyszła ze swoim gachem. Gach był cały na czarno. Pani w sumie też, tylko że jej czarny strój składał się z lateksowych majtek i lateksowego jakby gorsetu. Chociaż nie uciskał jej za bardzo, bo miała brzuszek niemały :) Wyglądała jak domina z dobrego niemieckiego porno z lat 90. Zajebiste na maksa. Byli też ludzie (w sumie: mężczyźni), którzy mieli tylko koszulki. Albo tylko spodnie, ale takie z dziurą na dupie i z przodu. Były grube lesbijki bez koszulki i bez stanika. Była pani w samej siateczce czarnej… Byli też naćpani nastolatkowie w bokserkach (boże, jak ja bym chciała tego blondynka poznać!), emokobiety i emochłopcy, gotki, goci, ludzie z kręgu kultury S/M, „normalnych” też się kilku trafiło, choć byli w zdecydowanej mniejszości. Generalnie: ludzie w wieku 16-60 lat. Obojga płci i nie tylko. Wychudzone cioty, grubsze starsze panie, młode wychudzone kurewki, starsi nadzy faceci. Wszystko, co tylko możecie sobie dziwnego wyobrazić. Tatuaże, kolczyki, piercingi, kolczatki, łańcuchy, bandaże, no wszystko, wszystko. Zresztą, żeby zrozumieć o co chodzi, trzeba wpisać KitKatClub Berlin i poszukać w grafice na Google. To wam coś podpowie.
Część mocno naćpana – a była godzina 23:30-3:30, gdy się tam bawiliśmy, więc dość wcześnie. Klub spory, ma kilka sal. Parkiet (całkiem spory) ze sceną (też dużą), sala chilloutowa, ogródek z basenem (!), schludne toalety.
Ok., ja nie jestem fetyszystką, ani fanką gotów, ani nic z tych rzeczy. Wiadomo, że najbardziej odpowiadali mi półnadzy naćpani nastolatkowie (i Paweł (zwany Pawłem od Różowego Kaktusa), który potem też zdjął koszulkę i wyglądał… bardzo korzystnie). Ale to, co urzeka w tym miejscu, to generalnie świadomość, że ci ludzie są na maksa pogodzeni ze swoją seksualnością. I się jej nie wstydzą. I nie boją. To strasznie hipnotyzuje, urzeka. Wszyscy tańczą w rytm naprawdę mocnej muzyki, jest szał. Klub oficjalnie kultywuje tradycję i wartości legendarnej Love Parade i to widać.
Grali niejacy Der Freak, SoftwareBaby i Kardis. I muszę przyznać, że nie wiem czy ten Line-up jest zgodny z kolejnością, w jakiej naprawdę się pojawili, ale pierwszy i ostatni z djów jakich słyszeliśmy, naprawdę dali radę. Na maksa. W klubie dominuje mieszanka electro, dark-electro z elementami techno i house’u. Więc możecie sobie wyobrazić co się działo. Szał na parkiecie. My z Pawłem (zwany Pawłem od Różowego Kaktusa) też szaleliśmy, skakaliśmy. Muzycznie trzeba powiedzieć jedno: to była zajebista impreza. Ponoć muzyki z klubu można słuchać na żywo w radiu DRR w soboty od 23 do 18 w niedzielę a potem od 23 w niedzielę do 11 w poniedziałek. Sprawdźcie ;)
Jednakże koło 3:30 właśnie stwierdziłam, że idziemy. Bo już wszystko w sumie widziałam w KitKacie i miałam ochotę dalej doznania jakieś łykać. Ruszyliśmy. Cel pierwszy: przy Alexaderplatz jest klub Week End – ponoć dość kinky i znany i w ogóle. No to idziemy. Ale że to hetero miejsce, to okazało się, że nas tam nie chcą. Trudno. Jak już mówiłam: sama atmosfera Berlina jest dla mnie wystarczającym powodem do radości. Ludzie wszędzie dokoła, mnóstwo ładnych chłopców, atmosfera Berlina… I sympatyczne reakcje, to jest to, co mi utkwiło już w październiku jak byłam imprezować tam po raz pierwszy.
Ruszyliśmy do Bangaluu. Znów spora przeprawa i znów miłe doświadczenia w komunikacji publicznej. Z Berlinem jest ten kłopot, że on jest za duży :) W sensie, że jest naprawdę powierzchniowo rozciągnięty i różne fajne miejsca są przez to daleko od siebie. Dotarliśmy na Invalidenstraße, gdzie się mieści i… szukamy. Szukamy, szukamy, ale nic nie ma. Więc Paweł (zwany Pawłem od Różowego Kaktusa) pyta jakiś ludzi i się okazuje… że na wakacje Bangaloo jest zamknięte. Niefajnie. Chcieliśmy choć na 30 min wpaść, bo i tak na więcej nie byłoby czasu.
Ogarnęliśmy jakiś tramwaj na Ostbahnhof (to nie łatwe, bo jedna z głównych arterii S-bahnów jest w remoncie) i ruszyliśmy. Okej, może i trans w peruce jest czymś dziwnym o 4:30, ale… jednak dziwniejsza jest jakaś rodzinka mama, tata i na oko 4-5letnia córka z nimi. Co oni, kurwa mać, o tej porze robią na mieście?! No i ustaliłam, że różnica między Polską a Niemcami polega też na tym, że w Polsce taka rodzina nie usiadłaby tak blisko transa jak tamtym się zdarzyło.
Dotarliśmy na dworzec i choć czasu jeszcze mieliśmy, to stwierdziłam, że się przebiorę już „wyjazdowo” i będziemy się dalej poruszać. Tak też się stało. Znów WC Centrum nas uratowało. W kabinie obok jakiś pan chyba umierał (nie wiem czy dosłownie czy w przenośni) a ja przebrałam się w spodnie. A potem ruszyliśmy. Poszliśmy do miejsca zwanego Bar25, ale ponieważ była mega ale to megakolejka (o piątej rano!), to nie staliśmy nawet. Bar25, to taka afterownia na świeżym powietrzu w klimacie westernowym i z muzyką zdecydowanie niewesternową ;) Rozbawił mnie na maksa wychodzący chłopiec, który nie tylko się ledwo trzymał, ale dodatkowo trząsł się trochę – nie wiem czy z zimna czy z innego powodu. Ale generalnie: barwne towarzystwo.
Ruszyliśmy na dworzec. Zjadłam coś w McD i zaraz byłam gotowa do drogi. Wypiliśmy z Pawłem (zwanym Pawłem od Różowego Kaktusa) jakieś tam drinki i piwa po 2 i mogłam ruszać gotowa do snu.
Podróż powrotna minęła gładko i fajnie. Przespałam dobre 5 godzin z całej podróży, mając w dupie swoich współpasażerów. Zmęczenie, szaleństwo, ciutka alkoholu i fakt, że byłam najedzona – zrobiły swoje. Piękna noc, piękna impreza, piękne doświadczenia.
Pawełkowi (zwanemu Pawłem od Różowego Kaktusa) bardzo ślicznie dziękuję, bo dzielnie dawał radę, opiekował się mną, traktował z właściwą atencją i nad wyraz właściwymi manierami. A to doceniam w ludziach bardzo. Dobre wychowanie to dziś rzadkość.
Berlinowi dziękuję za to, że istnieją takie miejsca jak KitKatClub, gdzie dzieją się takie dziwne rzeczy, jakie tam się dzieją. A PKP Intercity i DB dziękuję za promocyjne ceny biletów ;)
A teraz czas na imprezę się szykować!
I wiem, że szybko blotkę kolejną wstawiam… dlatego koniecznie przeczytajcie jeszcze blotkę wczorajszą tutaj
Na bloga natknąłem się przez przypadek, ale bardzo mi się podoba. Będę tu częściej zaglądał ;-)