Przyrzekam, że CHCĘ pisać częściej. Ale po prostu się nie da. Mam teraz taki czas, że nie ogarniam i po prostu nie mam kiedy pisać. Tym bardziej, że im później od ostatniej blotki, tym gorzej zapowiada się czas przeznaczony na pisanie następnej. W sensie, że jest coraz więcej do opowiedzenia i przez to nie mam w ogóle już czasu. Dzisiaj, jak myślę o tym, że mam do spisania 8 intensywnych dni, to aż mi się nie chce.

Zacząć trzeba w piątek tydzień temu. Dzień w redakcji, jak to dzień w redakcji – działo się niewiele, bo piątek. Ale też i nie narzekam, bo nie siedziałam z założonymi rękoma. Projekt warsztatów wakacyjnych zaczyna być coraz poważniejszy – coś się cały czas w tej kwestii dzieje, załatwiane jest coś, zaczyna wszystko nabierać poważnych kształtów. Czas najwyższy, bo de facto wszystko powinniśmy na dniach mieć dopięte – zbliża się ostatni możliwy moment na rekrutację. Zdaję i zdajemy sobie z tego sprawę – blokuje nas TVN Warszawa i pan, do którego nie mogę się dodzwonić od dawna. Wkurwia mnie trochę, bo niby zajmuje się marketingiem i PRem czy coś, a okazuje się, że nie ma w zwyczaju odbierać telefonów… No nie za bardzo, nie?
W piątek zaczęło się też moje przygotowywanie do imprezy w Capitolu. Spotkałam się z manager klubu, żeby pogadać o wszystkim. No i najpierw muszę podzielić się wrażeniem, że jest bardzo miła i dość obrotna, cenię to. Problem pojawił się w tym, że o ile dotychczas myślałam, że klub chce zrobić coś fajnego a przy okazji dobrego dla środowiska LGBTQ, to okazało się, że tak nie jest. Wiadomo, nie robiliby tego bezinteresownie, bo chodzi im o różową kasę. No, ale miałem taką nadzieję, że coś się ogarniają i że coś zrobią fajnego.
Okazało się, że mój pomysł oparcia imprezy na Harveyu Milku nie przyjął się, bo „nie wychodzimy na razie z działaniami poza klub”. Okej, trochę ten argument rozumiem – niemniej jednak, już jak powiedziała, że może w tej sytuacji nie wynajmujmy limuzyny, to odkryłam, że to nie będzie to. W tym momencie postanowiłam, że mniej mi zależy na tym, żeby to była superimpreza a bardziej na tym, żeby jak najwięcej z tego ugryźć dla siebie i się bawić. Ot, tyle. Wiem, smutne to, ale skoro im nie zależy, to czemu mi ma zależeć.
No, a poza tym ten argument „po co limuzyna” jest ewidentnym znakiem, że brakuje managmentowi utopijnej fantazji. Nie chodzi o to, żeby limuzyna była potrzeba do czegoś przecież.

Zwołałam na 16 posiedzenie Walnego Zgromadzenia Członków Koła Naukowego. Jako prezes muszę takie coś raz do roku robić. Przyszło, jak się spodziewałam, wyjątkowo mało ludzi. Ale udało nam się to formalnie odpowiednio ogarnąć. Bo w zasadzie tylko o to chodziło. Mihał był, pomagał. Koło jest w stanie dość agonalnym – a przynajmniej letargowym. Byle do października, bo wtedy będziemy wznawiać działalność. Aktualnie jest kryzys i to nie ten ogólnoświatowy gospodarczy.
Z posiedzenia poszłam z Mihałem na konferencję „Prawo do życia rodzinnego osób homoseksualnych”. Wydział Prawa i Administracji UW z KPH coś takiego zrobił. Jak dla mnie, ewidentna „odpowiedź” na to, co UKSW organizował, ale oficjalnie nikt tego nie powiedział. Dużo znajomych osób – miłe to. Jacek Kochanowski też, dlatego się umówiłam z nim wstępnie na spotkanie w tygodniu. Był też ten chłopiec, co na Manifie z flagą tęczową biegał. Podszedł nagle i pogadał z nami. Ładny jest, przyznaję. Ale ma włosy na klacie, co u mnie jednak powoduje utratę kilku(nastu) punktów. Niemniej: plus za odwagę i plus za otwartość.
Sama konferencja – dość ciekawa, choć przyznaję, że niewielu nowych rzeczy się dowiedziałam :)

Powrót domu był bardzo szybki, bo zaraz się musiałam zbierać i lecieć! Wzięłam z Capitolu zaproszenia na noc na imprezę Hed Kandi. Dwa podwójne. Dla siebie i Łukaszka, który miał emocję na wyjście oraz dla Gacka i kogo-on-tam-sobie-chce. Okazało się, że chce Macieja Bieacz. Wszystko byłoby okej, gdyby nie to, że jak odbierałam Łukaszka w Centrum – w drodze na minib4 przy Ordynackiej – to się okazało, że z nim jest David, którego w planie, przyznajmy to, nie było. I choć Davidka bardzo lubię i w ogóle, to jednak nie spodobało mi się to, bo zapowiadały się kłopoty na noc.
Dotarliśmy do Capitolu szczęśliwie i bez problemów. Weszliśmy – a David po zapłaceniu 30 zł, także dał radę. W środku ciasno, że szpilki nie da się wsadzić. Cały klub wibruje, tańczy, porusza się, szaleje. Piękny widok, naprawdę. Tłumy mają tylko jeden minus – oznaczają zawsze także wysoką temperaturę. Sporo ładnych chłopców było, to warte odnotowania. Generalnie, megaimpreza a hed-kandiowa dziewczyna z electric violin dała czadu! Było, naprawdę, super.
Wiadomo jednak, że nie ma co za dużo siedzieć – poszliśmy do Utopii.

Muzycznie, bardzo fajnie. Co nie zdarza się zawsze w piątek, wiadomo. Poszaleliśmy sobie więc. Łukaszek z Davidem, ale tam ciągle ciotodramy mieli i Łukasz się wkurzał. A potem się okazało, że Piotr ma emocję na Łukaszka. I widziałam, że zaczyna kombinować. Jako że nie mogłam do tego dopuścić (to byłaby tragedia i skandal w jednym), to musiałam coś wykombinować na szybko. Włączył mi się tryb „Ciocia ma superplan, kurwo!” Na poczekaniu i spontanicznie – bo coś tam Piotr o Natkieju powiedział – rzuciłam, że zakładam się, że nie da rady go poderwać. Piotr załapał. Poszło chyba o pół litra, jeśli mnie pamięć nie myli. Śmieszne to było w sumie, bo nie potraktowałam tego poważnie jako zakład, tylko właśnie jako sposób odciągnięcia Piotra od Łukasza. Więc on się próbował zająć Natkiejem na parkiecie (szło mu całkiem nieźle), to myśmy poszli do VIProomu. Pogadać, wypić coś, cokolwiek.
Łukaszek zaczął szaleć, w korytarzu VIProomowym usiadł na mnie okrakiem i zaczął się wygłupiać. Potem zdjął koszulkę – a uwierzcie, że tam pod nią skrywa baaaaardzo fajne rzeczy. No i tak siedział i a to żartował, że chce mnie pocałować, a to znów brał moje ręce i próbował położyć sobie na torsie. Nie to, żeby to było obrzydliwe czy coś takiego – wprost przeciwnie. I dlatego musiałam się powstrzymać. I jego też.
Zaszalałam tylko jak potem do WC poszliśmy. Żeby mu pokazać, co robi, to przygwoździłam go do drzwi i zaczęłam go po szyi lizać. Na tyle intensywnie i skutecznie, że zaraz powiedział, że musimy przestać i wyszliśmy już spokojnie. Zaskoczyłam go :) Ale chyba też zauważył, że to nie jest dobry pomysł i przestał mnie zaczepiać w taki sposób ;)
Piotr, który się dwukrotnie z Natkiejem w U całował wyszedł z nim z klubu. Był bliski wygrania zakładu. Ale okazało się, że Amy Winehouse, piosenkarka drugiej kategorii, powiedziała Natkiejowi o tym zakładzie. I przez to on pod drzwiami do domu Piotra stwierdził, że on to robi tylko dla zakładu i poszedł sobie. A Amy niby taka trzeźwa, ale jednak nie ogarnia.

Przejebałam sobotę, trzeba przyznać. I to tak dość poważnie, bo w zasadzie niewiele zrobiłam. Ogarnęłam coś tam na F-SP i tak dalej, ale jednak niewiele mi się udało zrobić.
Wszystko i tak skupiało się na wieczorze, który zapowiadał się mega. Adam wpadł do mnie koło 22 a potem pojechaliśmy do Piotra na Ordynacką. Bifor był króciutki, bo ja zaraz chciałam na imprezę – Lola Lou Overloaded. I tak się stało. Pojechałam tam z Adamem – zaproszeni byliśmy przez Lolę właśnie. Spotkaliśmy ją przy wejściu i miło pogadaliśmy chwilę – zresztą na selekcji stała jakaś drag queen miła także. Weszliśmy a tam się okazało, że ludzi jednak nie ma za dużo… Szkoda w sumie. Discrete chyba wciąż nie może się dookreślić jako klub. Ale pomysł z Lolą udany. Tym bardziej, że to była Lola w wersji szalonej – tańcząca, śpiewająca między ludźmi i szalejąca na barze. Więc naprawdę fajnie. Było trochę stałych Lola-Lou’owych osób, był też Damian.be.
Nie mogliśmy jednak długo zostać, bo mnie wzywały obowiązki – pojechałam do Utopii. Wywiad z Clamaranem, to nie byle co, prawda?

Słuchajcie, to była megakrejzi impreza! W chuja ludzi – to było do przewidzenia. Piękna atmosfera – to było oczywiste. Finlandia robiąca jakąś promocję, fotki, gazetka, test, drinki… dziwne rzeczy, ale na tak. No i szał, szał. Najpierw z powodu DJa rozgrzewającego publiczność a potem już samej gwiazdy. Rozmawiałam z nim w biurze Królowej, a nie w sali-garderobie. Miły, choć nieco zdystansowany facet. Na początku, gdy mnie zobaczył, zapytał czy jestem chłopcem czy dziewczynką. Ponieważ nie chciało mi się tłumaczyć zawiłości mojego poglądu o niebinarności płci, performatywności zachowań płciowych i ograniczającego nas dychotomicznego postrzegania świata – powiedziałam, że łorewa, jak woli.
Początkowo plan był taki, że będzie tłumacz – ale okazało się, że jednak po angielsku robimy. No i lajcik w sumie dla mnie. Jedziemy. Rozmowa miła, powiedział trochę rzeczy – noc była dla niego ważna, bo to dzień premiery jakiejś-tam we Francji i prosto z tejże przyleciał do Utopii.
Tej nocy ostatecznie pogrążyła się Amy Winehouse, piosenkarka drugiej kategorii. W trakcie zabawy, niechcący ale jednak, przypaliła mnie papierosem na nodze – wypalając mi dziurę w rajstopie. No skandal na maksa. Opierdoliłam ją, zapowiedziałam usunięcie z grona (zrobione) i generalnie powiedziałam, że jej tego nie wybaczę. Potem pojawił się za konsolą Antoine. I dał radę. Dał czadu. Choć rok temu narzekaliśmy na to, że mu się styl dziwnie zmienia… nie, jednak nie. Jednak daje radę. Zastanawiam się czy swój remix „Meet her at the Love Parade” zagrał dlatego, że wcześniej o tym z nim rozmawiałam czy miał zaplanowane wcześniej.

Gdy Clamaran pojawia się za deckami, wszyscy zauważają różnicę. Jego styl jest na tyle niepowtarzalny, że nie ma co do tego wątpliwości – konsolę przejmuje mistrz. I nie chodzi tylko o repertuar, który jest charakterystyczny dla każdego DJa, ale przede wszystkim o wyczucie muzyki. Nie obawia się esperymentować. 
Antoine nie pozwala publiczności się nudzić. Gdy zaczyna grać nowy utwór i przygotowuje wszystkich do zabawy w jego rytm, nagle zmienia zdanie, zaskakuje wszystkich i gra coś zupełnie innego. Jeszcze lepszego, jeszcze bardziej zaskakującego. Tak właśnie gra Clamaran – zaskakująco, szybko, sprawnie. 
Widać, że ponad 20 lat doświadczenia robi swoje. Każdy jego ruch za konsolą jest spokojny, wyćwiczony, pewny. Nie waha się, nie zastanawia. Jakby miał w głowie plan całej imprezy już dawno ułożony i przećwiczony. Tak oczywiście nie jest – żywo reaguje na to, co dzieje się pod didżejką. Lubi się drażnić z publicznością dźwiękami a tłum przyjmuje to z entuzjazmem. Dlatego cała Utopia szalała.
Nie mogło oczywiście zabraknąć nowego hitu Clamarana. "Gold" zagrane było trzy razy – przy czym raz postanowił zaserwować wersję a capela, wzbogacaną tylko od czasu do czasu dźwiękiem. Ten obrazek doskonale chyba zresztą oddaje, jak szalona była Exclusive Residents’ Night. 
Szał, szał, szał. Skoki, krzyki, piski, taniec, Królowa na barze… Nawet Tadeuszowi się udało zatańczyć na nim! Po prostu ekstatyczne doznania.

Wracałam do domu szczęśliwa, wyszalałam się. Adam postanowił spać u mnie, więc był ze mną w taxi a potem w domu. No i tutaj znów zaczyna się niepewność. Wszyscy znajomi widzieli już fotkę jego bez koszulki u mnie na łóżku. Tak, potwierdzam, spał bez koszulki. Tak, potwierdzam, na jednym łóżku ze mną. Ale to akurat chyba nie jest powód do podniecania się. Nie on pierwszy i pewno nie ostatni. Pasywowi, Kubie Dużemu też się to zdarzało kilka razy. I wtedy nikt nie przeżywał :)
Nie zapominajmy, że ja jestem grzeczna. I on też jest. Poza tym, no c’mon!
Problem był tylko taki, że to Dzień Milczenia. I ja milczeć musiałam, jak zawsze. Ponieważ nie mogłam w nocy (rozmowa z Clamaranem tego wymagała), to dla mnie Dzień Milczenia zaczął się w momencie, gdy usnęłam po powrocie z Utopii. I trwał 24 godziny, oczywiście. Utrudniało to rozmawianie z Adamem czy zamawianie pizzy na śniadanie :) Ale daliśmy radę. Pisałam, ma się rozumieć.

Potem nadszedł poniedziałek. Jak zwykle, radosny. Zajęcia były, byłam na nich! I chyba je zaliczę bez problemu, mimo moich dziesiątek nieobecności. Tragedia – to naprawdę demobilizujące. Ale dowiedziałam się też, że mam dużo zajęć, o których nie wiedziałam, że na nie uczęszczam. Jacyś studenci mi powiedzieli. No cóż, dla mnie spoko – mam, to zdam. Niech mi tylko ktoś powie kiedy i gdzie mam się zjawić, to przyjadę i zdam. Po dyżurze w redakcji – znów korki. Nie narzekam, bo i tak mam ich coraz mniej. Odpadają, bo ludziom się nie chce pod koniec roku szkolnego już. Normalka. Nie narzekam też, bo dostałam zwrot podatku jakiś czas temu i zaległą kasę od Kaśki. Okazało się, że mogłam wszystko przekazać na spłatę zadłużenia wobec banku. Co oznacza, że mi się ono dość znacznie zmniejszyło. Co jest dobre.
Odebrałam też w poniedziałek wieczorem przesyłkę, co mi awizowała poczta. Okazało się, że to gadżety, które wygrałam od UW na tarach onlineexpo.com ;) Kubek, zdjęcie, teczka, smycz, piór, długopis i wizytownik. No, miłe to, nie powiem. Tym bardziej, że ja zapomniałam już o sprawie.

Wtorek. Przygotowania do F-SP na finiszu. Przygotowania do imprezy Capitolowej – też. Tam jakaś ciotodrama się rozwinie zaraz. Bo okazuje się, że chłopak Damiana, który ma w Capitolu się pojawić, nie wie o tym, że on tam będzie. Czy coś takiego. Nie wiem. Generalnie, sprawa okaże się dla mnie stresująca, bo w przeddzień imprezy dostanę SMSa od jego chłopaka, że go nie będzie. Stresujące dość. A potem się okaże, że wszystko jednak okej. Niemniej jednak, cała sprawa dość niepokojąca dla mnie. Tak to jest z tymi moimi ciotkami.
Byłam na zajęciach – piszę o tym za każdym razem, gdy ma to miejsce… bo wiadomo, to jednak wydarzenie – i wytrzymałam. Nie było łatwo, bo na specjalizacji przeglądaliśmy jakieś-tam blogi i szukaliśmy inspiracji do magazynów z grupy Burda Media. A potem przez telefon mówiłam panu redaktorowi z jednego magazynu (o samochodach), co mi się w tekście nie podoba i jakie błędy zauważyłam. Pasjonujące, prawda?
Ja wiem, że to się może wydawać spełnieniem marzeń – zajęcia, które polegają na oglądaniu gazet i mówieniu co jest fajne a co nie… Ale tak nie jest. Są nudne. Marnuję czas na nich i wkurwia mnie to.
Po zajęciach – redakcja. Zamieszanie jest, bo mamy mnóstwo imprez, gdzie nasze banery i roll-upy jeżdżą i ja muszę pilnować, żeby wszędzie zostały wysłane. Dużo z tym zachodu, prawdę mówiąc. I pracy koncepcyjnej, bo jednak ilość tychże materiałów jest ograniczona :) Ale daję radę. Wyjątkowo nam się to jakoś ostatnio udaje, bez wpadek. A do pana z TVNu znów i wciąż i nadal nie mogę się dodzwonić.
Po dyżurze odniosłam rzeczy do domu i wróciłam po obiedzie do Centrum, bo się z Przemkiem umówiłam. Miałem od niego prace na F-SP odebrać. Ostatecznie przeszliśmy się na UW i tam zostawiłem je sobie, wcześniej oglądając. Nie chciało mi się z tym chrzanić, bo nie miałam nic poza tym w ręku – to raz, a dwa – do Carrefoura planowałem jeszcze iść. Zanim jednak to, po tym jak skończyło się przemiłe spotkanie z Przemkiem – spotkałem się z jakąś dziewczyną, która prosiła mnie o pomoc w napisaniu pracy jakiejś-tam rocznej. Nie wiem skąd o mnie wie, nie wiem dlaczego do mnie się zwróciła i nie chodziło jej wcale o napisanie za nią. Chodziło o to, żebym jej wskazała coś, pomogła. Pierwszoroczna z UKSW. Dałem jej listę lektur polecanych, opowiedziałem jak to koncepcyjnie powinno wyglądać i tyle. Tak, za darmo. Raz do roku robię taki dobry uczynek przecież.

Tego dnia spotkało mnie wielkie szczęście. Kończył mi się podkład niedawno i zaczęłam szukać, żeby kupić nowy. Okazało się, że w Sephorach, w Rossmanach i innych Galeriach Centrum są generalnie Trea Matche, ale nie moje kolory. Nigdzie nie było! Więc we wtorek pojechałam do Rossmana tego przy pl. Starynkiewicza i trzeba było tak od razu zrobić. Nie dosyć, że był (i to w dużej ilości), to jeszcze się okazało, że jest w promocji za jedyne 45 zł!
No a potem Carrefour. Rzutem na taśmę, bo zaraz go zamykać mieli już. Taki dzień. Nie pamiętam już nawet dokładnie kiedy tego dnia z Capitolu odebrałam zaproszenia na piątek. Co więcej, okazało się, że tam od daaaawna czeka karta moja. No to odebrałam też.

Środa to posiedzenie Senatu UW, więc dość wcześnie musiałam się ogarnąć i dobrze wyglądać. W miarę dobrze, ma się rozumieć. Największe emocje wzbudzało głosowanie za pomocą takich malutkich pilocików. Co prawda testowe było miesiąc temu, ale tym razem weszło już normalnie do użytku. Za każdy razem komentowane. A Rektora nie mogła uwierzyć, że za każdym razem ktoś jest przeciw albo się wstrzymuje. Podejrzewała błąd systemu nawet. Ale zostało to sprawdzone i udowodnione, że jest okej – podczas jednego głosowania, gdy wszyscy byli za. Ludzie zapominają, że mimo urządzonek, głosowania w Senacie UW są jawne z założenia, więc wszystko zostaje w protokole. No, ale łorewa. Ważne, że było trochę rozmów na temat rekrutacji 2010/2011. I generalnie dość sprawnie poszło wszystko, prawdę mówiąc. Bez przerwy nawet – przezornie więc kupiłem sobie jogurt, żeby o odpowiedniej porze spożyć. Bo ja wciąż na diecie przecież. Chociaż, muszę przyznać, że czas chyba ją wzmocnić, bo na razie nie udaje mi się zrzucić ostatnich oficjalnie 3 a naprawdę 4 kg. Stoję w miejscu co do grama i denerwuje mnie to, chcę mniej.
Po Senacie chwilę w redakcji posiedziałam a potem się umówiłam z Piotrem. Ten, dzień przed swoim wyjazdem, podpisał mi to, co dzień wcześniej mi przez telefon powiedział. Złożył obietnicę – jeśli ją złamie, będzie do końca życia stawiać mi drinki w Utopii. Umowa jest, oczywiście, bezterminowa. Spisana na kartce jakiejś z jednej strony z tabelką senacką, w KFC przy Krakowskim. Ale jest! Liczy się!

Wieczór spędziłem na ogarnianiu F-Sp, zaproszeń, dupereli, jakąś pracę napisałam, coś tam przygotowałam zaliczeniowego… No, generalnie takie duperele, które od czasu do czasu trzeba zrobić, żeby było wszystko cacy i można było poświęcić się temu, co naprawdę ważne. Muzyce.
No i jakieś teksty napisałam. W tym – recenzję nowej książki Środy. Co ciekawe, teraz już wszystkie swoje recenzje książkowe podpisuję jako JP. No bo kiedyś trzeba, prawda?

Czwartek okazał się hardcore’owy. W redakcji zamieszanie, znów banery, roll-upu, Karoliny nie ma, Konkursy, strona www, generalnie: wszystko na raz. Plus Capitol znów, bo Staś musiał spróbować się na huśtawce. Nie było łatwo, bo okazało się, że oni chcieli kogoś mniejszego i lżejszego… Ale daliśmy radę. Jest dobrze.
I gdy już miałam, z powodu odwołanych korków, jechać do domu o 17, okazało się, że Jacek Kochanowski ma czas akurat. No to spotkanie, szybko, cokolwiek. Poszliśmy gdzieś-tam zjeść coś, bo on i jego znajomi chcieli. Ja mniej, ale zależało mi na rozmowie z nim o projekcie pracy doktorskiej (zaplanowany czas pisania: weekend 29-31 V). Rozmowa ciekawa, choć oczywiście schodziła na inne tematy także. Nie tylko socjologiczne. Generalnie, miłe spotkanie. A Jacek całujący mnie w rękę na kolanach przed KDT to miła niespodzianka. Wszyscy przecież wiedzą, że ja bardzo lubię być w dłoń całowany.
I już gdy miałam po spotkaniu wracać do domu… okazało się, że mogę płytę z muzyką od Eflera odebrać. No to kolejne spotkanie, kaweczka, coś tam. Miło było, Nowy Świat, te sprawy… Amy Winehouse, piosenkarka drugiej kategorii się nawinęła nawet. I gdy już myślałam, że po tym spotkaniu z płytą CD w dłoni wrócę do domu… Jureczek zadzwonił, że ma dla mnie rzutnik. No i znów trzeba było zmienić plany. Ostatecznie wylądowaliśmy w Arkadii, odwiedziliśmy Carrefour (szukając roślinek) po tym jak nam Leroy zamknęli dosłownie przed nosem. I tak się to wszystko złożyło, przeciągnęło i w ogóle, że w domu byłam po 23. I nie zadzwoniłam już do mojego chrześniaka, który miał urodziny tego dnia, bo plan był taki, że zrobię to o 17. Szajse. Wkurwiłam się trochę na siebie – ale to naprawdę, jak widać, nie moja wina!

Piątek zaczął się po 7. Niby mam dzień wolny, ale… takie wolne to ja mam w dupie. Od rana – układanie, przygotowywanie, opracowywanie, wydzwanianie. Bo Floor-Sitting Party. Ja naprawdę lubię te imprezy, ale jeśli chodzi o całe przygotowywanie, duperele… to mi się odechciewa :)
Od 7:40, z krótką przerwą na 20minutowy sen jakoś koło 15, zapierdalałam bez przerwy! Rozwiązanie konkursu, zaproszenia do Capitolu, potem odwiedzili malowanych chłopców… Carrefour, robienie ciasta, welcome drink dla wszystkich, mycie łazienki, sprzątanie rzeczy, przygotowanie wystawy, światła, rzutnika… Ustawienie muzyki, umówienie fotografa, no wszystko, wszystko. Przyrzekam, że ani na chwilę nie odpoczęłam. Od 7 do 21:45. A i o tej porze nie byłam jeszcze całkiem gotowa. Tragedia.

Wypowiedz się! Skomentuj!