Znów próbuję ogarnąć rzeczywistość. Bo też temu służy pisanie pamiętników, blogów i tym podobnych rzeczy. Ogarnianiu rzeczywistości – w takim sensie psychoanalitycznym. Rzeczywistość jest chaotyczna, wielowątkowa, skomplikowana… I dopiero jej przepracowanie pozwala nam ją ogarnąć, ułożyć narrację tożsamościową, zrobić coś z tym natłokiem informacji i emocji, które każdego dnia mamy.
Może dlatego stałam się cyniczną transetką? Bo mam tak ogarnięte to wszystko od lat, że już emocje mnie w jakiś tam sposób omijają? A może tylko tak mi się wydaje? A może naprawdę po prostu jestem zaburzona?

W piątek wieczorem spotkaliśmy się u Gacka. Nudne to w sumie, ale miejsce na spotkanie jest jakieś. Innego na razie brak w sumie, jeśli chodzi o bezpośrednią bliskość z Utopią. A szkoda, prawdę mówiąc. I chyba wszyscy to przyznają. Pasyw się zjawił (choć wcześniej był na jakiejś tam pracowniczej imprezie-posiadówie), Amy Winehouse (gustownie i symbolicznie na biało ubrana), Whitney Houston (także z dużą ilością bieli na sobie). Impreza polegała na tym, że wszyscy wszystko wiedzieli, nikt nic nie mówił i wszyscy uważali, że nikt nic nie wie. Śmiesznie tak trochę.
Więc poszliśmy prosto do U, choć nawet się zastanawialiśmy czy gdzieś nie iść wcześniej. Ja byłam za imprezą dla licealistów w Discrete. Problem w tym, że wstęp 30 zł. A ja z założenia nie płacę na imprezach za wejście. Tym razem byłam gotowa koszta pokryć i się bawić w towarzystwie 16latków, ale opór ze strony pozostałych uczestników uniemożliwił mi to. No już bez przesady… 30 zł to nie majątek przecież ;) Ale się uparli, że za Discrete płacić nie będą. Tym bardziej, że dla nich nastolatkowie nie są jakąś szczególną atrakcją… Nikt już nie potrafi poświęcić się dla Ciotki.

W Utopii zaś było radośnie. Dużo ludzi, Energy dający naprawdę radę. Muszę to podkreślić, bo on technicznie coraz lepszy jest. Miksuje, bawi się, szaleje momentami. I repertuarowo, jak na piątek, nie jest nudny. A to plus i niełatwa w sumie sprawa. Trochę alkoholu poszło, nie powiem. Jakoś mieli ludzie emocję, żeby mnie zapraszać na drinka. To miłe, nie powiem. Ale też bez szaleństw. Zresztą ja może raz w życiu w Utopii zaszalałam z alkoholem i to też nie tak, że usypiałam na kanapie, tylko po prostu wyszłam do domu pijana :)
Ja z kolei miałem emocję na poznawanie ładnych chłopców. A że się dwóch takich nawinęło – nowalijki jakieś, jednorazówki – to powiedziałam Piotrowi, że z chęcią bym ich poznała. Ten, pijany już, nie myśląc wiele, wypalił do nich: „Chłopcy, poznajcie koniecznie Jej Perfekcyjność”. I poszło. Chłopców poznałam, rzeczywiście. Pogadaliśmy bardzo miło. Z Radomia są i przyjechali na jeden raz (mówiłam, że jednorazówki!). Pobawili się, pośmiali, potańczyli. Potem jeszcze Michałowi89 ich przedstawiłem, bo to ziomki są. Kuba Duży miał parcie na ładniejszego, więc temu drugiemu pomogłam przypilnować. Generalnie, dali radę. Jakieś fotki, te sprawy, duperele… Zresztą z tymi fotkami to czasem śmiesznie, jak ludzie podchodzą do mnie obcy i pytają czy mogą sobie ze mną zrobić. Czy ja wyglądam jak You Can Dance, czy coś? W VIVA kiedyś był podobny do mnie prowadzący, może mnie z nim mylą? Tylko on szczuplejszy chyba…
Znajomi słabo tej nocy dopisali – jako że się starzeją, to odpoczywają przed dużą imprezą. Nie lubię tego. Nie lubię też starych ludzi. Dlatego usuwam znajomych z grona. Jadę, jak nic. W tym tygodniu kolejne ponad 30 osób usunęłam. I będę nadal kasować. Ludzi, z którymi nie mam kontaktu, ludzi starych i ludzi brzydkich. Niech znikają.

To może nie jest coś, czym trzebaby się chwalić, ale napiszę. Wracałam do domu pijana, więc w tramwaju linii 9 mi się usnęło. Tak, że przejechałam 3 przystanki za swój. Niedaleko, ale jednak. To był znak od Boga. W tej właśnie chwili zdałam sobie sprawę, że właśnie tutaj za kilka godzin mam wpaść po kwiaty dla Królowej na jej imieniny. Nawet zastanawiałam się, czy nie skorzystać z tego, że 1) jestem już na miejscu, 2) jest już otwarte, 3) jest większy wybór. Nie miałam jednak gotówki – musiałabym wrócić do domu po nią i znów ten kawałek przebyć. Nawet się zastanawiałam chwilę czy tego nie zrobić, ale ostatecznie pomysł upadł, jako niezasadny. Poszłam spać koło 8.
I to był błąd. Gdy 3,5 godziny później byłam już na nogach, była tragedia. Nie działała komunikacja miejska na tym odcinku, bo jakiś wypadek się zdarzył. Tragedia. Z megaciężkim koszem kwiatów pieszo popierdalałam spooory kawałek. No cóż, takie życie – nigdy nie należy ignorować znaków od Pana.
Zaraz potem miałam korki – pojechałam więc, poprowadziłam… Bardzo udane, maturzysta zadowolony, wszystko fajnie. Więc nie jest źle. Wszystko trwało godzinę, potem miałam jechać z Pasywem do Piaseczna na zakupy jakieś ciuchowe… Ale po 1) on musiał jednak zostać w pracy a po 2) nie miałam siły. No bez przesady, kiedyś muszę usiąść i odpocząć, prawda? Już pomijam, że wystawa Gender Bender mnie też ominęła. Trudno.

Wieczorem wpadł do mnie Adaś i razem z Mihałem w trójkę się do Piotra przetransportowaliśmy. Z kwiatami, więc taksówką, żeby się nie pierdolić po drodze. U Piotra się ubrałam i można było się bawić. Tadeusz kazał podkreślić, że bifor był na trzeźwo i dlatego był wyjątkowy. W sensie, że niezbyt udany.
Ubrałam się i nie zważając na to, co robią inni, postanowiłam przeczytać jeden z wywiadów z Tarą McDonald, który znalazłam zaraz przed wyjściem i sobie wydrukowałam. Swoją drogą, nie wiecie nawet jak trudno znaleźć z nią rozmowy. Raz, że jest ich niewiele, a dwa że Tara McDonald to jeszcze inna kobieta – jakaś matka zaginionej czy tam zabitej 8latki. Więc z nią i o niej jest więcej, wiadomo. Ale ostatecznie udało się.
Whitney zaliczyła megawtopę, bo nie ogarnęła kwiatków dla Królowej. Podobnie było z Amy, ale ona poprosiła Tadeusza w ciągu dnia, żeby jej kupił też, bo ona nie da rady (stawiamy, że nie dostała przepustki z Luzzter). Mihał jakoś nie mógł się odnaleźć, Adamowi za to nieźle to wyszło. Zresztą gadali o jakiś głupotach zanim się zjawiłam, więc przychodzę i mówię: „Słuchajcie, po co o jakiś takich duperelach gadacie? Pomówmy o tym co jest naprawdę ważne: kto jakiego ma i kto z kim aktualnie!” No i w sumie tak się stało ;)

Musiałam do Utopii wyjść wcześniej, żeby Tarę złapać przed koncertem. Najpierw jednak – kwiaty dla Królowej. Pasyw mi pomagał, bo to ciężkie strasznie. Ale daliśmy radę. Królowej chyba się podobały, bo je nawet ustawiła w VIPie za kanapami.
Potem przywitania ze wszystkimi, fotki, duperele, oficjałki i takie tam. No a potem czekanie na gwiazdę. Zjawiła się i zaraz mnie wciągnęli do tego megavipa, czyli garderoby w dawnym miejscu butiku Zienia. Tara jest przesympatyczna. Otwarta, komunikatywna, miła. Naprawdę, nie tego się spodziewałam. Bardzo „down to earth”, jak sama o sobie mówi. Szybko nawiązałyśmy kontakt i fajnie się rozmawiało. Wywiad chyba też się udał i wyszedł okej, bo zapytałem ją nie tylko o takie oczywistości, ale też o rzeczy, które wiem „z ostatniej chwili” i „z pierwszej ręki”. Więc chyba i ona dobrze się bawiła podczas tej rozmowy. No i rękawiczki. Gadaliśmy o rękawiczkach jak głupi. A ja specjalnie założyłem, bo pamiętałem, że ona lubi. Dopiero po jakimś tam czasie zdałam sobie sprawę, że ona w sumie jakby nie zauważyła tego, że jestem trans. To znaczy, jasne, na pewno się zorientowała, ale ani jednym minigeścikiem, ani jednym słowem, czymkolwiek, nie dała poznać że ją to np. zaskoczyło czy coś. No bo w sumie… Jak często robi z Wami wywiad transetka?
Po skończonej rozmowie, przeszłyśmy do VIPa, żeby mogła jeszcze pochodzić sobie przed występem. No a potem się zaczęło show…

Można by powiedzieć, że Tara McDonald doskonale wpisała się w klimat Utopii. Ale, nie – to nie to. Tara była klimatem Utopii. Dwa lata przerwy jakie minęły od ostatniego jej publicznego występu i czekanie z tym związane, okazały się warte cierpienia. Poniosła wszystkich. Popłynęła dosłownie – z tłumem i ze swoim makijażem. Dała się ponieść emocji, o której potem mówiła w rozmowach kuluarowych. Stwierdziła, że jeszcze przed pierwszym przyjazdem do Polski słyszała dobre rzeczy o klubie przy Jasnej 1 i pozytywnie ją Utopia zaskoczyła. Zwłaszcza publiczność, która dała jej siłę do tak wyczerpującego występu. Nie tylko śpiewała, ale skakała, całowała ludzi z publiczności, pozwalała wszystkim poczuć to, co sama z siebie emitowała – dawkę pozytywnej energii. Występ rozpoczęła i zakończyła na bis „Delirious” (do którego zresztą sama napisała słowa). 
W trakcie występu zaśpiewała także swoje największe przeboje – „Feel The Vibe (Till The Morning Comes)”, „You’re Not Alone”, „Get Down” i nieśmiertelny „My My My”. Tłum nie tylko doskonale znał słowa do wszystkich piosenek, ale też falował w ich rytm, poddał się szaleństwu samej Tary McDonald. Ona zaś na tyle wczuła się w muzykę, że nie zorientowała się nawet jak bardzo rozmazał się jej makijaż – zmęczona, ale szczęśliwa schodziła ze sceny, dziękując wszystkim za doskonałą zabawę.
Pięknie było. Pomijam już fakt, że całowała się z Gackiem i w Whitney Houston podczas występu… Generalnie, naprawdę nas zmiotła. A potem zniknęła na długi czas, żeby odpocząć i zrobić make-up od nowa :) Zjawiła się w VIPie, pogadała z nami dość długo, pobawiliśmy się, pośmialiśmy. Bardzo sympatycznie było, naprawdę.
Wyszłam dość późno jak na mnie i na taką imprezę dużą, ale na pewno wcześniej niż w noc poprzednią.

Niedziela minęła na ciężkiej pracy. Ja wiem, że czasem się wydaje, że ja następnego dnia leżę i nic nie robię albo śpię do 16. Ale tak nie jest. Piszę, przygotowuję… przecież w środę posiedzenie Parlamentu Studentów UW. Muszę przygotować listy obecności, protokoły, prezentację, dokumenty… No, generalnie, wszystko. Więc roboty jest sporo. Na tyle, że nie mam czasem czasu, żeby zająć się napisaniem tekstu czy tam innego czegoś, co akurat jest ważnego.
Ale wieczorem czekała mnie wielka radość – wizyta u Łukaszka. Tak, tego ślicznego. Pojechałam do niego, odebrał mnie z przystanku i po drodze zrobiliśmy zakupy w sklepie osiedlowym typu Żabka, gdzie pracuje pan stara gruba ciota i podrywa Łukaszka. Obrzydliwe, nachalne, niegrzeczne i ewidentne. Fu, po prostu. Potem kolejna niespodzianka – osiedle ładne, spokojne, fajne, ale w windzie nie ma lusterka!

U Łukaszka poznałam jego współlokatorkę w kryzysie emocjonalnym. I zaczęłam robić banany według nowego przepisu. Jak zawsze, nowego. I muszę przyznać, że wyszły supermegasmaczne. Aż sama byłam w szoku, prawdę mówiąc. Niepozorny przepis, a banany dobre. Łukaszkowi też smakowały, co mnie chyba najbardziej cieszyło, bo to po to, by zrobić te banany w cieście przybyłam do niego. Włączył się też w produkcję i ubijał białko. Ale że narzędzia niedostosowane i generalnie nie do tego przeznaczone, to musiał się namęczyć. Machał ręką zadowolony – raz prawą, raz lewą. I wyglądał przy tym dobrze. Nie każdy tak ma.
Pogadaliśmy sporo, poopowiadał, powymienialiśmy się uwagami… No a ja, jak zawsze, zachęcałam do wypadu imprezowego. Wstępnie – za dwa tygodnie. W ciągu tygodnia jednak zmienił zdanie i idzie już teraz. Tam się pokomplikowały jego plany związane z pewnymi osobami i tak musi być. Generalnie jednak, spotkanie z nim to zawsze wielka radość. Nie chodzi tylko o to, że dobrze wygląda i samo nawet milczące patrzenie jest miłym doznaniem, ale także o to, że miło się z nim rozmawia po prostu. Lubię u niego to zawieszenie między chęcią życia romantycznego a chęcią życia praktycznego…
A jak wróciłam do domu, to jednak jeszcze z Mihałem pizzę zamówiliśmy. Nawet nie miałam na nią jakiejś szczególnej ochoty, ale jeszcze coś chciałam zjeść i ta pizza była dobrym rozwiązaniem.

W poniedziałek udało mi się iść na zajęcia (sukces!) a potem w redakcji spędziłam czas miło. Zapierdalając, ma się rozumieć. Dopiero dzisiaj (piątek) mam czas na napisanie czegoś, bo tak to nie było chwili wytchnienia. A to newsletter, a to warsztaty, a to coś tam… No i dzień popierdala jak głupi. A do pana z tvn Warszawa nie mogę się dodzwonić od kilku dni. Tragedia. Stres po prostu :)
Ale znacie mnie, bez przesady. Nie da się, to się nie da. Nie mam ciśnienia. I tak wiem, że moja wydawca jest zadowolona z mojej pracy dla siebie i że dlatego właśnie nie zwalnia mnie na wakacje no i dlatego też właśnie mam awansować od sierpnia. Cudnie.

Po wyjściu z redakcji powoli zmierzałam do Centrum Myśli Jana Pawła II. Na zajęcia, ma się rozumieć. Było dość ciekawie, choć senność po całym dniu powoli dawała się we znaki. Niemniej jednak, wszystko wyszło fajnie. No i to były ostatnie zajęcia z cyklu tegorocznego Logosa Zaangażowanego. Teraz muszę napisać esej zaliczeniowy na 7-10 stron za tydzień i potem dostanę zaliczenie, dyplom, cokolwiek. Ale ale! Jest szansa, że potem albo Centrum albo kto inny opublikuje to, co napiszę. Rozbawiło mnie to nawet w sumie.
Rozmawiałem też na temat tej publikacji po ubiegłorocznym projekcie Muzeum Powstania Warszawskiego. I ponoć jest okej, ale było tyle pracy redakcyjnej nad pozostałymi tekstami, że to opóźnia. „Nie każdy pisze tak dobrze jak ty” powiedział socjolog ;) A swoją drogą, jeśli chodzi o sformułowanie „powiedział socjolog”, to media mnie czasem zaczynają o coś jako socjologa pytać, żebym skomentowała i w ogóle. Śmiesznie to potem wygląda i bawi mnie na razie. Ale zobaczymy. Ostatnio zastanawiałam się nad instytucją fuck friend i na singielkami po trzydziestce.

Wtorek był megaroboczym dniem. Plany na weekend, impreza 22 maja, wszystko. Ogarniałam to od rana, bo nie poszłam na zajęcia. Ale nie to, że nie chciałam czy coś. Po prostu te trzygodzinne były odwołane a nie chciało mi się po pierwszych czekać aż tyle, żeby do redakcji trafić. Podróżowanie do domu i z powrotem na UW byłoby zaś marnowaniem czasu, więc postanowiłem siedzieć w domu jednak. I ogarnęłam wszystko prawie, co planowałam. Tylko fryzjer… Znów mam problem. Mateusz były Mihała jest out of Warsaw, a do tego Marcina co jest znany jako porno-fryzjer nie chce iść na razie, bo ostatnio mi zrobił nie do końca tak jak chciałam. Może ktoś z was chciałby mnie obciąć?

Dyżur w redakcji we wtorek mija zawsze sympatycznie, bo szybko. 2,5 godzinki i po sprawie. Potem spokojnie mogę do domu zmierzać. Tego dnia o tyle spokojniej, że nie musiałam nawet iść do sklepu czy coś – zamówiliśmy wszystko z Frisco i w sumie wybrałam się do Carrefoura tylko po lakier do włosów, żółty ser i wędliny. A potem wieczorem panowie dwaj wszystko przywieźli. Wygodnie, bezpiecznie… Jedna wtopa była – brakowało bułek. Więc od razu reklamację złożyłam i Frisco zaproponowało zwrot kasy albo voucher na 10 zł. Wybrałam pierwsze, bo nie wiem jaki termin ważności vouchera a przecież nie kupujemy tam co tydzień ;)
Wtorek udany, choć dużo było pracy koncepcyjnej, a mniej „ręcznej” – bez skojarzeń.

Za to środa była szalona. Szybka praca nad warsztatami – pomysł się okazuje fajny. Włącza się w to Radio ZET, Planeta FM, Onet.pl i może tvn. Jest dobrze. Teraz muszę tylko to ogarnąć wszystko i ruszamy z zapisami. Na razie szacujemy koszta jeszcze i szukamy sponsorów. Zobaczymy, na ile się nam to uda. Niemniej, jakby ktoś z Was był chętny, to dajcie znać a na pewno będzie to coś ciekawego i będzie można się fajnie bawić. Tylko pełnoletni licealiści.
Cały dzień mijał jako tako w tym ferworze, potem na chwilkę do domu, przebrałam się i na korki szybko. Zaliczone, łatwo poszło i fajnie nawet wyszło a potem – na UW znów na posiedzenie Parlamentu Studentów UW. Bałagan, harmider, hałas, nie-wiadomo-co… Generalnie nie było dobrze. Ale jest plus! Po 4 miesiącach udało się nam zamknąć drugie posiedzenie. Więc chociaż tyle. Fakt, że to o co walczono tak przez 4 miesiące ostatecznie nie przeszło, ale jest dobrze. Mihał się wybrał na posiedzenie – chciał zobaczyć jak to jest. Spodobało mu się, ale się nie dziwię. Była walka, emocje, zamieszanie, problemy… Więc musiało się podobać. Inna sprawa, że spotkał znajomych nowych i z nimi spędził to posiedzenie :) No, ale ma prawo przecież. Jak każdy/każda student/studenta. Więc i was zapraszam 3 czerwca ;)
Wracałam do domu na buzowana emocjami wciąż. Szliśmy dużo pieszo, bo chciałem, żeby zeszła ze mnie adrenalina. I udało się. W domu mieliśmy po prostu iść spać, ale po drodze zachciało mi się alkoholu. Mihał mówi, że wódka „nie”. No to wino musujące z Redd’sem poszło. Smacznie i kojąco ;) Szkoda tylko, że do tego jakieś ciasteczka kupiliśmy… No, ale trudno. Raz się żyje! Poza tym i tak wagę trzymam nieźle.

W czwartek miałam już dość trochę. Podpisywanie umowy z protkolantką, zapierdalanie, kserowanie, przygotowanie dokumentów… Jakiś dziwny dzień, ale pod koniec dyżuru już mi się nic nie chciało robić i generalnie zlałam na wszystko. Przygotowałam się do korków, na które potem popierdalałam. W redakcji było o tyle śmieszniej, że Karolina była, a w środę jej nie było. Zawsze to więcej życia. W środę był za to Marcin, więc też cały czas coś się działo, zbieraliśmy sprawy z całego tygodnia… No, generalnie, dużo dupereli, a o każdej trzeba pamiętać. W czwartek po wyjściu pognałam na korki. Po drodze kupiłam na kolację jogurt (to ważne!) i po zajęciach znów do centrum wracałam. Adaś zaprosił mnie do kina. Niby nic – fajna sprawa, koncert P!nk. Więc radośnie popierdalam. Przybyłam wcześniej, bo się ładnie wyrobiłam, wszystko cacy. Pochodziłam, wypiłam kawę w Wayne’s Coffee (miło znów spotkać znajomych) i czekałam. Czekam, czekam, czekam… A tego nie ma. I czekam, czekam… W końcu wkurzyłam się i idę na tramwaj. Toleruję trzyminutowe spóźnienia. Ponieważ on o tym nie wiedział, dałam mu 10 minut. Ale nie więcej. Zadzwonił, jak byłam na centralnym w podziemiach. Wróciłam się jakoś, ale trochę mnie to ubodło. Ja nie czekam. Po prostu tego nie robię.
Koncert – bardzo udany. W trakcie jego trwania wypiłam kolację i zadowolona (choć z potrzebą fizjologiczną natury moczowej) oglądałam. P!nk daje radę :) Po koncercie spokojnie wróciłam do domu i przygotowałam się do dzisiejszego Walnego Zgromadzenia Członków Koła Naukowego. Znów wrócę do domu koło 21, a przecież o 23 trzebaby już na imprezie być… Kurwa mać.

Wypowiedz się! Skomentuj!