Usunęłam z grona znajomych 43 osoby
Normalny tydzień zaczął się tym razem w środę. Nikt w redakcji nie zorientował się na szczęście, że miałem być dzień wcześniej już w Warszawie. Nawet ktoś tam wspomniał coś o moim czasie wolnym, ale szybko zmieniłam temat. Skutecznie.
Za to od razu czuję, że mam więcej energii, większego powera. W środę i w czwartek jak zacząłem ogarniać wszystko, to zrobiłem nawet niepilne rzeczy, które od listopada (tak!) odkładałem „na później”. I udało się, wszystko zrobione. Nawet wizualnie to widać, bo na biurku miałem taką kupkę papierów obok wszystkich segregatorów, półeczek i korytek nieprzypisaną do niczego – to miało mnie mobilizować do zajęcia się tym. No i teraz tej kupki nie ma. Jestem z siebie nawet trochę dumna.
I udało mi się odebrać suplement do dyplomu! Tak, tak! Mam go! Jestem dumnym posiadaczem całego już dyplomu ukończenia jednolitych studiów magisterskich w dwu wersjach językowych i z dwiema kopiami suplementu. Zasadniczo, to chyba nie ma w nim błędu, ale w dziale, w którym opisuje się działalność dodatkową, nie ma nic o Kole Naukowym i o działalności w Samorządzie… Sama nie wiem, czy chcę to poprawiać. Zachodu trochę będzie, dla pań w sekretariacie dużo strasznie roboty, ale może warto? Ktoś doradzi coś w tej kwestii? Czy też generalnie tym suplementem będę sobie co najwyżej tyłek podcierała?
Wybrałam się też do Carrefoura w środę, coby uzupełnić zapasy lodówkowe. Dzień był sprzyjający, bo jednych korków nie miałam, za to na innych zarobiłam :) Czego więc chcieć więcej? Poza tym pogoda coraz ładniejsza, coraz bardziej wiosenno-letnia. Wszystko się budzi do życia, a ja chodzę coraz bardziej pobudzona także. I nie chodzi tylko o to, że biegam rano, jak postanowiłam (tak, codziennie poza weekendami… no i dzisiaj wyjątkowo nie), ale także o to, że widoki na ulicach są co najmniej pobudzające. Chłopcy się rozbierają coraz bardziej, pokazują lekko wyblakłe przez zimę ciała spragnione słońca i – nie udawajmy, że nie – spojrzeń (głównie) kobiecych. To jest właśnie seksualizacja ciała męskiego. I dziękuję za nią kulturze późnonowoczesnej ;)
Czwartek był ważnym dniem. Dowiedziałam się, że nie będę prowadzić zajęć w Instytucie Socjologii. Wiem, wiem, też się napaliłam. Ale okazuje się, że ze stypendium wróciła doktorantka, która wcześniej je miała. Nie sądzę, żeby była lepiej ode mnie merytorycznie przygotowana do ich prowadzenia, ale – co oczywiste, naturalne i chyba nawet słuszne – Instytut promuje doktorantów w takim wyścigu. I ona je dostała, a ja nie. No cóż, trudno.
Ale za to jest i dobra wiadomość. Moja wydawca poprosiła mnie na rozmowę… Pierwsza sprawa jest taka, że zastanawiamy się nad tym, czy byłoby atrakcyjne dla pełnoletnich licealistów wyjechać na wakacyjny kurs-obóz dziennikarski na dwa tygodnie do Warszawy. W sensie, że wiadomo, że takie obozy są nad morzem, nad jeziorami i w innych miejscach. Ale tutaj mówimy o stolicy, odwiedzeniu prawdziwych redakcji i stworzeniu prawdziwego ogólnopolskiego miesięcznika (numerów wakacyjnych takowego). Zajęcia z praktykami dziennikarstwa, wizyty w różnych mediach, może elementy zwiedzania stolicy także. Plus, co oczywiste, imprezowanie. Przecież to Warszawa, miejsc nie brakuje. Mogłoby to być fajne?
No a druga sprawa jest jeszcze lepsza. Jakiś czas temu wydawnictwo, z którym teraz współpracuję, zawiesiło wydawanie ogólnopolskiego miesięcznika dla uczniów szkół ponadgimnazjalnych. Głownie dla licealistów. I pomysł jest taki, żeby od września wydawanie wznowić. To jest wiadomość dobra sama w sobie. Ale lepsze dla mnie jest to, że dostałam propozycję objęcia funkcji redaktora naczelnego jak i koordynatora całego projektu. Strasznie ciekawe wyzwanie w sumie. Wiadomo, że jest czas kryzysu przez wielkie K, więc to trudny moment, ale wydawca chce zaryzykować. Dla mnie oznaczałoby to nie tylko awans zawodowy, nie tylko zmianę życiową, ale także pewną podwyżkę no i… konieczność rezygnacji z pomysłu starania się o stypendium-wyjazd do Izraela, o którym poważnie myślałem przecież. Trudna sprawa. Ostatecznie nie powiedziałam „tak, jasne”, ale powiedziałam „raczej tak”. Muszę jeszcze raz z wydawcą pogadać i zobaczymy. Ale to jest na tyle duże i ciekawe (i nobilitujące), że chyba tak naprawdę się nie waham już nawet.
No i cały czas mam na uwadze mój plan na doktorat. Coraz bardziej rozbudowuję w głowie pomysł z seksczatami, jako tematem pracy. Jutro idę do potencjalnej promotor, więc spróbuję ją tym zainteresować.
W czwartek także przygotowałam dokumenty związane z Dniem Paris. W sensie, że zgłoszenie manifestacji. Wysłane, teraz czekać będę na potwierdzenie. Pamiętajcie, 3 maja 2009, pod Pałacem Prezydenckim, godzina 15. Będzie megaśmiesznie.
Jeśli ktoś z Was pracuje w mediach i czyta te słowa (choć wiadomo, że nikt nie czyta tego bloga), to może zainteresujcie swoją redakcję? Tym bardziej, że dzień święta (pierwsza niedziela maja) wypada w tym roku razem z wielkim świętem narodowym, jak i z dniem wolności prasy.
A wczoraj się do mnie odezwał ktoś z delikatną propozycją sponsoringu-dofinansowania Dnia. Więc może, jak dobrze pójdzie, nie zrujnuje mnie to wszystko finansowo ;)
Skoro zaś o planach tak zaczęłam mówić, to… Wiadomo już niemal na 100 proc., że w maju zrobię dwudzieste pierwsze Floor-Sitting Party. I ja tego potrzebuję, i ludzie pewno chcą się znów pobawić fajnie. Poza tym, już tyle czasu minęło, że naprawdę trzeba zacząć coś robić, trzeba zacząć znów żyć :)
Planujemy też wyjazd do Łodzi – chyba w najbliższy piątek. Do Poznania lub Krakowa chcemy w czerwcu się wybrać. Ostatni tydzień lipca oznaczać dla mnie będzie czas wolny w redakcji a dla mnie i Piotra, ugoszczenie chętnych warszawiaków na Pomorzu Zachodnim. Weekend w Szczecinie i naszym rodzinnym mieście. No a potem na 100 proc. F-SP w przeddzień koncertu Madonny i sam koncert 15 sierpnia. Koniec września/początek października to kolejne F-SP (jak zawsze, na przywitanie nowych chłopców w stolicy).
Plany są dobre. Teraz tylko znaleźć energię, czas i innych zainteresowanych do ich realizacji.
Piątek oznaczał początek ścisłego weekendu – wiadomo, że weekend jako taki zaczyna się we wtorek. W redakcji czas mijał wyjątkowo szybko, bo jakoś sporo do zrobienia było. Tym bardziej, że w tzw. międzyczasie miałam posiedzenie Prezydium Parlamentu Studentów UW a po wszystkim – spotkanie redakcji miesięcznika Instytutu Socjologii. Widzę, że jest – niewielka co prawda, ale zawsze – grupka osób, która chce to pociągnąć dalej. Oby tak się rzeczywiście stało. Spotkanie owocne w pomysły i postanowienia. Ich wypełnienie oznaczać będzie generalnie wielki sukces – nie tylko dlatego, że to nieproste, ale także dlatego, że oczekiwanie na ten sukces jest aktualne. Jasne, to dodatkowa praca dla mnie. Ale ja się pracy nie obawiam.
No a potem nadszedł wieczór. Niespodziewanie, nagle, z zaskoczenia.
Plan był prosty. Najpierw do Piotra, potem do Toro, potem do Utopii. Prostota planu oraz fakt, że znany był on od długiego już czasu sprawiły, że wszystko się udało. Najpierw u Piotra – mało ludzi, krótko, ale miło tak poświątecznie. Gdy już wszyscy obecni poza mną się mocno wstawili, pojechaliśmy taxi do Toro. Kuba69 miał wielką emocję i cały czas chciał dyrygować panem taksówkarzem, na miejscu którego dawno bym go jebnęła za wystawianie mi ręki koło głowy podczas jazdy. W Toro, tragedia. Bardzo słabo. Malutko ludzi, muzycznie dziwnie. Niby urodziny prezydenckich djów, ale bardzo słabo to wyszło. Generalnie, na mieście pustki w ogóle. Nawet jak jechałam komunikacją publiczną do Piotra jeszcze, to pusty niemal tramwaj sunął.
Więc w Toro nawet pijany Piotr nie chciał się bawić, co oznacza, że musiało być naprawdę źle, bo on generalnie to miejsce lubi. No, tak czy owak, szybko się zebraliśmy.
Uważałam, że słusznie byłoby się przejść, ale że kropiło, to jednak jechaliśmy. A szkoda, bo spacer by się przydał wówczas niektórym.
Dotarliśmy szczęśliwie do klubu. Co mnie zdziwiło, to że miałam emocję na nie-robienie zdjęć. I że w klubie takie tłumy były. To kontrastowało z pustymi ulicami i z Toro, gdzie ledwo ktoś się poruszał. Tłumy, które przybywały zresztą. I dobrze, bo Yoora całkiem fajnie grał.
I zmiany towarzyskie. Stasie, nie Stasie i inni, którzy mieszają. Że nie wspomnę o tym, co się nie dzieje w U, a dzieje się poza nią. Musze chyba naprawdę zacząć to notować. Tym bardziej, że są rzeczy, które wiem, których inni nie wiedzą, że wiem i nie może się wydać, że wiem, bo ci od których wiem nie chcą, żeby pozostali wiedzieli, że wiem.
I Patryk był. Z Natkiem, ma się rozumieć. Niezbyt dobrze zareagował na mój widok. Szybko wyszedł, bo jednak bez wspomagania nie daje rady za długo.
Aleksy był. To miłe. Jak wszedł, mówił do kogoś, że „znajomi nie chcieli przyjść, powiedzieli, że wolą gdzie indziej się dzisiaj bawić. Ale ja chciałem przyjść, żeby zobaczyć najpiękniejszą”. I tutaj wskazał na mnie, cmoknął mnie w policzek. To miłe, prawda?
Oczywiście, że nie uważa mnie za najpiękniejszą. Oczywiście, że chce być miły po prostu. Ale też widać tutaj wyraźnie to, o czym kiedyś pisałam. Jestem dla ludzi oswojonym dziwadłem. Taki potworek, którego można pogłaskać, bo już wiadomo, że nie gryzie. Można – jak do brzydkiego zwierzątka – mówić miłe słowa, uśmiechać się, czasem pożartować. Ale nie traktować serio. Taki status w zawieszeniu. Miło popatrzeć, ale dystans musi być zawsze zachowany, żeby mieć przewagę i w ostateczności móc się wycofać z „nieswojej bajki”. Nie narzekam, stwierdzam tylko fakt.
Zabawa ostatecznie była bardzo udana, więc i trwała odpowiednio długo. Siła była, emocje pozytywne… Czego chcieć więcej?
Sobota zaczęła się pracowicie. Bo korki, wiadomo. Pogoda podła, pada. Ale jak trzeba, to trzeba. Maturzysta w przededniu ustnej matury, nie ma jej jeszcze gotowej. Temat niepopularny, ale dla mnie nieciekawy. Niemniej, dwie godziny pod rząd, nie tak daleko ode mnie… Więc nie odmówiłam. No i minęły te dwie godziny głównie na omawianiu czego w pracy maturalnej się nie robi. Bardzo łatwo zarobiona kasa.
Potem miałam iść jeszcze na taki event, który Public Movement organizował w Warszawie… Ale mała ilość snu (3 godziny) plus podła początkowo pogoda zniechęciły mnie. Pojechałam tylko do Złotych Kutasów po rajstopy. I z Tomeczkiem się na szybką kawkę umówiłam.
Potem w domu krótki sen… I znów impreza.
Najpierw Bieacz Party. Tutaj zaczynają się schody. Bo najpierw Mihał poprosił mnie, żebym się zajęła Adamem, jego uczniem, który ma lat 18 i jest gejem i chce poimprezować i ogólnie… No wiadomo, Ciocia młodego zawsze chętnie weźmie. W sensie, że jak ładny. Adam się więc łapał idealnie. Wpadł więc. A na MySpace jeszcze poznałam niejakiego Przemka. Też śliczny, męski, bi. Namówiłam go też na imprezę.
W sumie to zawsze wygląda tak samo. Poznaję jakoś młodego chłopca – czasem przez znajomych, czasem sam się zgłasza, czasem przez grono czy inny MySpace, to nie ma znaczenia. On zazwyczaj już słyszał, widział, wiedział, oglądał. Więc coś-tam o mnie wie. Nie boi się, bo i nie ma czego. Czuje lekki dystans, może nawet jakiś respekt, czy jakkolwiek to nazwać. Zarazem jednak jest zainteresowany, chętny, ciekawy. To oczywiście miłe. Ale że nie zdarza mi się pierwszy raz, to już się tym tak nie podniecam. Za to samą znajomością, a i owszem. Zawsze mam nadzieję być zaskoczoną czymś. A przede wszystkim mam nadzieję, że będzie miło.
Potem przychodzi czas na imprezę jakąś. Dawniej bywało to F-SP. Często jest to Utopia. Najrzadziej – jakieś domówki u ludzi. Niemniej, to jest „wejście chłopca”. Trzyma się blisko, bo się krępuje. No, a poza tym, wiadomo. Nowy zawsze ma najtrudniej. Więc ja pilnuję, pomagam, podpowiadam, chronię też czasem. Ale nie hamuję, to nie moja rola. Na takiej imprezie/spotkaniu, chłopiec poznaje innych z moich okolic towarzyskich. Dogadują się, piją razem, bawią się. Jest miło. Chłopiec zaczyna czuć się pewnie.
Wtedy zawsze pojawia się moment, że koniecznie chce użyć wobec mnie mojego dawnego imienia. Zawsze, ale to zawsze. I, na Boga, nie wiem czemu. To ma być chyba wyraz takiej śmiałości, zażyłości, towarzyskości. To jest dla mnie zawsze moment na awanturę. Kończę rozmowę, nie odpowiadam na zaczepki, wiadomości, smsy, telefony. Z jednej strony to znów (od)buduje dystans i uniemożliwia tak szybkie zbliżenie się ponowne i poczucie pewności – a z drugiej, ułatwia odejście ode mnie do innych chłopców. No i uczy zasad, ma się rozumieć. Tę taktykę stosuję od dawna. Najpierw nieświadomie, a od kilku dni – z pełną premedytacją.
Potem ja staję się zbyteczna. A w każdym razie nie najważniejsza, tylko z boku stojąca. Wzywana tylko w razie potrzeby. Bo po odejściu ode mnie, młody chłopiec zaprzyjaźnia się z moimi znajomymi i zaczynają się flirty, romanse, skandale, ciotodramy, miłości, współżycia. Normalne życie.
Zasadniczo, nie inaczej było i tym razem. O ile w sferze emocjonalnej wszystko przebiegało zgodnie ze scenariuszem (zwłaszcza jeśli o Przemka chodzi, bo Adama poznałam nieco inaczej). Problem był tylko techniczny. Tadeusz podjechał autem po nas. Adam i ja byliśmy gotowi. Przemek dopiero docierał, bo tam pewne problemy były… Niemniej, udało się. Wszystko pięknie.
Dotarliśmy do Macieja Biegacza. Jak już ktoś sam imprezy zrobić u siebie nie może, tylko inni muszą, to nie jest dobrze, prawda? Zwłaszcza jak mówi, że dobrze, że inni przyjadą do niego, bo sam nie będzie musiał wychodzić z domu…
Ostatecznie koło 25 osób było. W tym dużo jakoś koleżanek Łukaszka. Tak, tego blond herubinka. Wyglądał, jak zawsze, pięknie. Oczywiście, w relacji z nim jestem także udomowionym dziwadłem. Nie szkodzi. Za to on był rzygającym młodzieńcem :) Ale tak to jest z tymi młodymi. Dać im zabawkę, to od razu chcą zużyć. A wiadomo, że czasem chodzi o długie użytkowanie a nie zepsucie od razu. Chyba umiaru trzeba się w życiu uczyć.
Jakoś sympatycznie wszystko się potoczyło. Dziewczyny od Amy chyba po raz pierwszy tak naprawdę mi sukienki zazdrościły. Nic dziwnego, bo jest naprawdę super. Dużo alkoholu było, więc się towarzystwo rozruszało i gotowe było do drogi. Brakowało tylko głośnej muzyki. Wstawiliśmy Łukaszkowego trupa do taxi a sami z Tadeuszem, Amy i Przemkiem pojechaliśmy do U. Adaś też dotarł, ale chwilę później inną taksówką. Reszta się zjechała.
Mihał miał nie-ciotodramę ze swoim, bo tamten stwierdził zaraz, że wychodzi. I Mihał też wyszedł. Reszta się bawiła. Kuba69 jednak będzie z Grzesiem. Piotr korzystał z poczęstunku innych i ostatecznie szalał na parkiecie mimo znacznego upojenia alkoholowego. Z Macieja byłam dumna, bo został bardzo długo, co mu się nie zdarza zasadniczo. Adaś z Przemkiem się szybko dogadali. I potem już się dogadywali nie zwracając uwagi na innych dokoła. I dobrze, niech się bawią! Przecież o to chodzi. Tadeusza zainteresował Slave. Królowa też go poznała, jak i Sebastiana. Flirtowanie, rozmowy w 4 i więcej oczu. Przesympatyczna, prawdziwie imprezowa atmosfera. Super!
To, co zrobili gościnni dje Farina i Benedetto z klubowiczami w Utopii można określić jednym słowem: pogrom. Ilość dobrej muzyki, jaką zaserwowali tej nocy zmiażdżyła wszystkich i spowodowała, że nawet najwytrwalsi bawiący się, musieli w pewnym momencie usiąść i odpocząć. Występ trwał ponad trzy godziny, podczas których ani jeden utwór, ani jedna minuta, ani jeden dźwięk nie był przypadkowy albo niepotrzebny. Cały set był dopracowanym, ale spontanicznym show, przy którym nie tylko skakała cała Utopia, ale i sami muzycy. Śpiewający na żywo Akram ze swoim tenorowym głosem doskonale kontrastował z mocnymi, grubymi, ciężkimi bitami. To, co publiczności podobało się najbardziej, to tworzone na żywo bootlegi. Francuz chodził po barze, śpiewał stojąc na didżejce (nie za deckami, ale nad nimi!), widać było, że doskonale czuje się podczas występu – tak samo jak wiwatujący ludzie obecni na sali.
Słychać i widać było, że muzycy są doskonale zgrani – doskonale dogadywali się bez słów i potrafili wyczuć się nawzajem. Nie rywalizowali, tylko wspólnymi siłami poderwali cały klub do tańca przy pięknym, mocnym vocal-house’owym secie. I nic dodać, nic ująć – po prostu doskonały koncert idealnie wpisujący się w tradycję dużych utopijnych imprez. Obyśmy mogli jeszcze kiedyś uśmiechnięte trio w tym miejscu podziwiać raz jeszcze.
Wróciłam do domu koło 6:30.
Niedzielę chciałam spędzić odpoczywając. Maciej Bieacz wpadł na chwilę, już sama nie pamiętam po co. I jak tak siedział, to mnie coś nagle negatywna emocja wzięła. Zaskoczyła, ni z tego, ni z owego. I musiałam się zamknąć w sobie na dłuższą chwilę.
A potem już minęło mi wszystko pracowicie, bo musiałam zająć się posiedzeniem Parlamentu Studentów UW, Dniem Paris Hilton, protokołami, gazetą… Generalnie, wrócić do tego, co lubimy nazywać „codziennością”.
Gdzie te tłumy… Pozdro Tysiąc!