Sprawa, homozemsta, szkoła podstawowa i Amy
Dużo dni do opisania, ale wcale nie tak wiele się w ich trakcie działo. To dlatego, że oficjalnie mam już ferie, wolne, urlop czy jakkolwiek inaczej chcecie to nazwać. Boże, jak cudnie nareszcie móc odpocząć!
W czwartek rzeczywiście na „Koniec męskości?” dotarłam. I słusznie, że się tam wybrałam. Umówiony byłem na przystanku z Ewą i Pauliną i wspólnie pojechaliśmy. Miła podróż, choć jakieś rozlane piwo się po ziemi turlało. Generalnie jednak stęskniłem się trochę za rozmowami w naszym stylu – poważnymi socjologicznymi dyskusjami oraz prześmiewczymi rasistowskimi wyzwiskami.
Zresztą na tym się nie skończyło. Zanim weszliśmy do Kino.Lab, jakaś pani nas zaczepiła, żebyśmy w jej animacyjnym projekcie wzięli udział. Zgodziliśmy się i na 5 tabliczkach drewnianych mieliśmy napisać słowa, które aktualnie są dla nas ważne. A ponieważ, jak zwykle, byliśmy w dobrym nastroju i żartowaliśmy sobie, to i słowa mogą wydać się dziwne. Napisaliśmy: zagłada, Żyd, Niemra, refleksyjność, pornografia. A potem trzeba to było na takiej większej konstrukcji ułożyć. Co też zrobiliśmy, dumni ze swojego wkładu w dzieło.
Potem już była konferencja. Zaczął Zbigniew Majchrowski o „Rzędzie nagich dusz”. Strasznie dobra prezentacja. Pan wydawał się skromny, czasem przesadnie skromny a pracę miał naprawdę dobrą. Już pomijam fakt, że wykonał niezłą pracę zbierając fotki do prezentacji… Ale po prostu dobrze mówił, z sensem, ciekawie i logicznie. Ciekawy był też jego pomysł porównania „wcielania” kogoś do armii ze „wcielaniem” się aktora w rolę. To samo słowo znaczące, według niego, coś bardzo podobnego. Miłym aspektem całej prezentacji było to, że pokazywał przede wszystkim fotki z badań lekarskich i wcielania żołnierzy – a więc dużo młodych pół- i nagich chłopców. Fakt, że jeden może był atrakcyjny, ale sam fakt wart odnotowania. Naprawdę udana prezentacja.
Potem Ewa Toniak mówiła o dekonstrukcji polskiego heroicznego paradygmatu męskości w pracy Anny Baumgart „Wojownik”. Już sam temat brzmi hermetycznie i w zasadzie tak było. Prezentacja mogła być ciekawa dla tych, którzy bardziej siedzą w polskiej sztuce współczesnej. Ja jestem prawie laikiem, dlatego czasem nie mogłam nadążyć za tym, co chce nam Ewa powiedzieć. Ale przyznać muszę, że pokazała kilka ciekawych rzeczy.
Wyszliśmy po kolejnej prezentacji – Jacka Kochanowskiego „My gender is my queer. O przekraczaniu kategorii męskości”. O ile przekaz Jacka na ten temat znam, bo kilka już jego prac i wystąpień jest mi doskonale znanych, to tym razem socjolog postanowił zaszaleć z formą. Zrobił show, bo i publiczność była proteatralnie nastawiona. Odczytanie erotycznej historii na koniec z odpowiednim jej odegraniem było ciekawym posunięciem, uzasadnionym naukowo ale i wywierającym wrażenie na ludziach. Czyli słusznie zrobiliśmy idąc na konferencję. Fakt, to tylko jej fragment (w tej części przed przerwą miał być jeszcze „Kres męskości? Ależ tak!” Joanny Krakowskiej i Krystyny Duniec), ale warto było. Musieliśmy wyjść, bo się opóźniło rozpoczęcie a nasze dalsze obowiązki wzywały. Ja na korki, dziewczyny – nie wiem gdzie.
Na korkach, jak to na korkach, bez rewelacji. Młodego męczę częściami mowy. No czymś muszę!
Po korkach pobiegłam do centrum na spotkanie z Łukaszkiem. Tak, tak, tym daaaawno nie widzianym Łukaszkiem, zwanym przeze mnie po prostu Ślicznym. Zanim się spotkaliśmy, poszłam szybko coś zjeść, bo 20 dochodziła. I niestety, tylko Green Way był w miarę blisko, w miarę zdrowo. Myślałam o barze sałatkowym w Pizza Hut, ale bałam się, że to za dużo czasu zajmie. Okazało się, że pośpiech był zbyteczny, bo Łukasz zapowiedział spóźnienie.
No to poszłam na spacer i z Gackiem się zgadałam. Krótka wspólna przebieżka po Chmielnej i Marszałkowskiej… I spotkaliśmy Perełkę. Nic a nic się nie zmienił :) Pogratulowałam mu Radia Glam, które ładnie gra ostatnio, podziękowałam za piosenkę i prosiłam o pozdrowienie Huberta. Nie wiem czy jest na mnie obrażony, czy co… Wszyscy się spieszyliśmy, więc rozmowa krótka, ale miło było zobaczyć, że wszystko u niego okej.
A potem Łukaszek. Wyraźnie wesoły po spotkaniu jakimś licealnym. Lekko podchmielony, potem – o czym zaraz – bardziej nietrzeźwy. Najpierw siedzieliśmy naprzeciw PKiN na ławeczce. Ale gdy Łukasz zaczął straszyć, że będzie sikać pod drzewem a ja, że zrobię mu zdjęcie, to poszliśmy. On chciał na drinka. No i w ten sposób wylądowaliśmy… w Utopii. Generalnie mieliśmy opcję pójścia na przedpremierowy pokaz „Che”, ale zrezygnowaliśmy. Łukasz stwierdził, że chce pogadać.
Czy się zmienił? Trochę. Pewno go ucieszy, jak napiszę, że widać, że przypakował. No, widać, widać. Wcale mnie to nie cieszy, bo uważałam zawsze, że na tyle, na ile ja jego ciało znam, to było naprawdę godne podziwu. Poza tym to nadal ten sam Łukasz. On pił piwa, ja kaweczkę. Więc w pewnym momencie się rozluźnił i już nie był taki zdystansowany. Pogadaliśmy. Ale miło było go nawet po prostu zobaczyć. Ja sama wyglądałam średnio po kilkunastu godzinach biegania… Nie jest jednak moją rolą podobanie się dokoła, tylko jego ;)
Piątek zaczął się wcześnie i nerwowo. Przyznaję, że lekko mnie zestresowała sprawa przed sądem. Na miejscu zeskanowali torby, przeskanowali nas, potem na salę. Supernowoczesny budynek nie jest przygotowany na to, że przecież nazwy spraw mogą być dłuższe niż 4 słowa. I dlatego moja była podpisania „Uchylenie uchwały w sprawie uchwały”, co nie jest zgodne z prawdą. Bo mi chodziło o uchylenie decyzji w sprawie podtrzymania decyzji w sprawie uchylenia uchwały w sprawie uchwalenia Regulaminu :) Ja wiem, że to zagmatwane, ale taka prawda.
Okazało się, że poza mną i towarzyszącym mi Mihałem (sekretarzem Walnego Zebrania Studentów Instytutu Dziennikarstwa UW z 6 czerwca 2008), w sądzie pojawiło się kilka innych osób. Rzecznik Praw Studenta, Wiceprzewodniczący Parlamentu Studentów RP (i szef Komisji Prawnej zarazem), Przewodniczący Uczelnianej Komisji Wyborczej Samorządu Studentów UW, Przewodniczący Komisji Prawno-Regulaminowej Parlamentu Studentów UW… No i pełnomocnik Prorektory UW. Sprawa zaczęła się z kwadransowym opóźnieniem. Na sali miła atmosfera, sędzie bardzo sympatyczne, choć przewodnicząca składu mówiła „dołancza się”. Dość szybko nastąpiła przerwa (po 5-10 minutach), bo na moją prośbę Parlament Studentów RP chce się włączyć do sprawy na prawach strony. Wniosek wpłynął, sąd rozważał. Po pięciominutowej przerwie, która trwała ponad 15 minut sąd nad poprosił. I okazało się, że chcą jeszcze jakieś papiery od Parlamentu Studentów RP (przedstawiciel przyjechał na sprawę z Trójmiasta!), więc sprawę odroczono.
Zabawne jest to, że pełnomocnik Prorektory UW, gdy już z sądu wychodziliśmy powiedział m.in. że Zarząd Samorządu Studentów Instytutu Dziennikarstwa UW przekazał mu, że myśleli, że ja wycofam sprawę, bo „dostałem w tym roku jakieś stołki i stanowiska”. Skandal tego sformułowania jest chyba jasny? Pełnomocnik Rektor UW (fakt, że nie w trakcie jej reprezentowania, bo już poza sądem) tak powiedział. Wprost, przy innych. Że sobie tak myśli, to jego sprawa. Ale jak można było coś takiego wprost powiedzieć? Pomijam fakt, że nie dostałem „stołków”, tylko wygrałem je w uczciwych wyborach bijąc na głowę przeciwników. Poza tym, na Boga!, ja naprawdę mam w dupie te „stołki”. To znaczy, sprawuję je z całym zaangażowaniem i oddaniem, ale nie na nich mi zależy. One są drogą do celu – lepszej sytuacji w Instytucie Dziennikarstwa UW! Po prostu. Jeśli mogę to osiągnąć bez nich, to ich nie chcę. Ale ten argument oddaje też sposób myślenia ZSS ID. Oni naprawdę mnie oceniają tak nisko. Nie rozumieją, że cała ta sprawa ma dla mnie dwojakie znaczenie. Po pierwsze – w imię praworządności nie mogę dopuścić, żeby uchwały organów Samorządu Studentów na UW były ot tak likwidowane, po drugie – nikt nie będzie mi zarzucał niedopełnienia procedury!
Zbił mnie tym całkiem z tropu, więc z Mihałem poszliśmy na kawę do Wayne’s Coffee w Złotych Kutasach.
Potem dyżur w redakcji, który minął całkiem miło i przyjemnie, bo to ostatni dyżur przed wolnym moim.
W tak zwanym międzyczasie – po dyżurze a przed wieczorem, posiedziałem w domu, przespałem się nawet chwilkę… Generalnie, szykowałem się do nocnej eskapady. Plan był opracowany już we wtorek – to nasza nowa metoda, która doskonale mi pasuje – umawiamy się już w poniedziałek-wtorek a propos tego, co robić będziemy w weekend.
Bifor zaplanowany był u Piotra. Więc się jakoś tam zjechaliśmy. Jedni szybciej, planowo – inni spóźnieni, jak zawsze. Był Jureczek, byłam ja, był Pasyw a potem jeszcze Amy Winehouse i dziewczyny. Oni chcieli siedzieć dłużej, my z Jureczkiem chcieliśmy iść. Więc gdy okazało się, że Damian.be się zbliża – my też wyszliśmy. Trójką pojechaliśmy samochodem Jureczka po Gryfa. Odebraliśmy go i – uwaga – zgodnie z planem przenieśliśmy się do Jadłodajni Filozoficznej. Wstęp chyba coś kosztował, ale Gryf zapłacił a jak go potem pytałam, to mówił, że jakieś drobne i że nie ma sprawy. No to prosić się nie będę ;)
Wewnątrz – ścisk jak jasna cholera. Straszny. Ale za to jaka piękna muzyka! Cudnie! JF to ciekawe miejsce, bo z jednej strony udaje offowe, a tak de facto jest komercyjnym jadącym na tej famie offowości. Muzyka była naprawdę, naprawdę dobra. Można by poszaleć, ale z racji tego, że był tłok i trochę ludzi, którzy śmierdzą, to nie bawiłam się aż tak zajebiście, jakby mogło być. Spotkałam też studentów socjologii, co było dość niezwykłe, zasadniczo. Pogadałam nawet z nimi, co już w ogóle było szokiem nawet dla mnie. Generalnie, jestem na tak. To był dla nas wszystkich chyba pierwszy raz w tym miejscu i zaliczamy go do udanych. A Gacek i reszta towarzystwa przybyli później, ale się poddali i poszli chuj-wie-gdzie.
O odpowiedniej porze poszliśmy do Utopii. Grał Energy, więc nie było megaenergetycznie, bo on czasem lubi zwolnić tempo. Co nie zmienia faktu, że muzyka grana była jak najbardziej okej. Ludzi sporo, jakoś tak przedsobotnio. Jutrzenki, wiadomo. I choć ja dużo nie kupowałam, to mi kilka osób postanowiło postawić drinka, a ja jakoś nie oponowałam i ostatecznie… się najebałam. Tak, tak, Jej Perfekcyjność pijana. Nie tarzałam się po podłodze, ale chodzenie po linii prostej mogłoby sprawić mi problem znaczny.
Zanim to się stało, pobawiłem się ze znajomymi – Jureczkiem, Danielem, Kubą Po Prostu, Bartkiem, Slavem, Damianem.be (o którego tak się ostatnio martwiłam, że umiera!), z Amy, Tadeuszem… No, generalnie ludzi znajomych nie brakowało.
A jak wychodziłam z klubu, to już lekko się chwiałam. Wiem, wiem, nie wypada… ale czasem i mi się może zdarzyć. Jakaś taka była pozytywna emocja i chuj.
Sobota była wyjątkowo ruchoma. Zamiast odpoczywać, jak zwykle i zajmować się innymi rzeczami – pojawił się pomysł wyjazdu. Ewoluował od kilku dni i ostatecznie doszedł do skutku. Spotkaliśmy się około 13:10 pod moim blokiem z Jureczkiem, Piotrem, który zresztą był jeszcze najebany i Mihałem. I ruszyliśmy.
Najpierw – Reduta i tam Jack&Jones. Nie za bardzo nam się cokolwiek tam udało kupić – jedynie Piotr robił siarę jak zwykle i zagadywał obcych ludzi, tłumacząc im, że pracuje w instytucji finansowej. Wyjaśniałam, że jest pasywny i że nie ma co myśleć o tym.
Generalnie, najśmieszniejszą częścią przedsięwzięcia była podróż i jazda w samochodzie. Pośmialiśmy się jak głupi w trakcie jej trwania. Do Factory niełatwo było dotrzeć, bo przecież my nie za bardzo znamy drogę, ale z niewielką pomocą telefoniczną Macieja Biegacza oraz słuchając jak Piotr jeździ po Jurku, chcąc go zdenerwować… dotarliśmy. Udało się, choć przyznaję, że naprawdę najzabawniej było w samochodzie. Pod Factory jakiś armagedon. Ludzie się pchają, nie ma miejsc, walka, szał. Ciężko było, ale ostatecznie udało się i Jureczek znalazł miejsce. Dzielny on jest, nie ma co. Okazało się, że w Factory, gdzie głównie do Vero Mody przyjechaliśmy, nadal było zabawnie. Robiliśmy siarę, oglądaliśmy się za ładnymi chłopcami, rozmawialiśmy z obsługą sklepu… A przy okazji szukaliśmy czegoś do kupienia. Niespodzianką sezonu było zjawienie się Macieja Bieacza, który nie wiadomo w sumie po co się tam zjawił. Fakt, że mieliśmy ideę, by jechać do Ikea jeszcze tego dnia, ale to było na tyle płynne jeszcze, że dziwne było to zjawienie się. Sama nie wiem tak do końca co nim powodowało. I nie obyło się bez ciotodramy, po tym co Maciej powiedział, a Jurek usłyszał a potem czego nie powiedział a wszyscy zauważyli… No, generalnie, klasyczna ciotodrama „bo ty powiedziałeś”. To chyba mój ulubiony rodzaj. Ja nic nie kupiłam, co jasne. Potem chodziliśmy po innych sklepach, ale Piotr już chciał do Ikea i wprowadzał zamieszanie. Ponieważ Jureczek z Mihałem chodzili i kupowali, my siedzieliśmy i czekaliśmy aż skończą. Jurek miał wkurwa na Macieja a dodatkowo się zdenerwował na nas, gdy okazało się, że jedziemy dalej nie z nim, tylko z Maciejem Bieacz. Siedzieliśmy na jakiejś ławeczce czy coś i wszyscy się gapili na Piotra, który wyglądał jak homoseksualista. Dlatego mówiłam głośno, gdy się gapili, „Tak, to pasywna ciota”. Mam nadzieję, że to im rozjaśniało sprawę.
W Ikea Piotr gadał o stolcu, zwłaszcza po jedzeniu. Bo w sumie też nic tam nie kupiłam, tylko robiliśmy sobie jaja ze wszystkich i wszystkiego. Jak małe dzieci, w sumie. Jak w szkole podstawowej. Mówiliśmy, że służba ma dzisiaj wolne oraz że nie lubimy szwedzkich sprzątaczek, tylko wolimy żydowskie i polskie. Kupiłam, uwaga uwaga, mydło w płynie.
Wracaliśmy nadal śmiejąc się ze wszystkich. Już wcześniej bulwersowaliśmy panią na przystanku, gdy jadąc do Factory udawałem, że obciągam Jurkowi. No cóż, takie życie. Całe zakupy trwały koło 6 godzin. Dlatego w domu przespałam się chwilę jeszcze.
Wieczorem do mnie wpadli ludzie na „Jajeczko (u) Cioci”. Kuba69, Grześ, Pasyw, Amy, Piotr, Tadeusz, Kuba Po Prostu, Daniel, Davidek, Maciej Biegacz… Jakoś tak miło się zrobiło. Tadeusz przygotował poczęstunkowe warzywne szaszłyczki. Ja miałam dla wszystkich jajeczka do stukania się. Przecież nie można się nie stukać jajeczkami na Jajeczku! Na drzwiach mieszkania znajdowała się kartka: „To mieszkanie jest wolne od narkotyków i niech tak zostanie. Uprzejmie prosi się o pozostawienie wszystkich nielegalnych środków odurzających przed drzwiami mieszkania. (ps. Tak, Amy, ty też!)” Niektórzy się czepiali, albo mówili, że będą się czepiać sąsiedzi… Ale nie, nic takiego się nie stało. Za to miła posiadówka była. No i potem nadszedł mój ulubiony moment wyganiania. Wszyscy się ładnie zebrali. Zciotodramatowany Pasyw poszedł do Galerii a my – do HotLa. Zgodnie z planem!
Znów nas manager ładnie potraktował, przez cały klub przeprowadził do tej sali zielonej, czy jak jej tam. Miła muzyka, bo Windmill jest dobrym DJem.
Dla mnie wyjście było ważne, bo po raz pierwszy byłam w stroju uważanym za kobiecy w niehomoseksualnym klubie. Fakt, że sukienki nie miałam, ale za to kilka innych rzeczy. Generalnie, było okej. Nikt nie zaczepiał. Jakieś dwie dziewczyny się ze mnie naśmiewały, ale to spoko. Najważniejsze, że się odważyłam, że przetrwałam ;) Stało się za to coś złego. Ktoś zaczepił Zawieszkę, która dołączyła do nas przed HotLem. Jakiś facet zaczął się na nią wydzierać, że to nie jest miejsce dla lesb, że to jest heteroseksualny lokal i żeby wypierdalała. Oczywiste, że nie wypierdalała. Ale wkurwiłam się, jak mi o tym powiedzieli. Nie pozwolę na to, żeby jakikolwiek heteroseksualista obrażał w ten sposób gejów, lesbijki, transów albo bi. Żeby pokazać, że choć jest nas mniej, to my jesteśmy fajniejsi, statystycznie bogatsi, na wyższych stanowiskach i w ogóle, postanowiłam się zemścić. Za każdą jedną nieheteroseksualną osobę, która zostanie obrażona i ja się o tym dowiem, zemszczę się w podobny sposób. Dlatego dwie najbliższe heteroseksualne osoby, które poproszą mnie o wejście do U lub będą miały być wprowadzone przeze mnie do U (lub jakiegokolwiek innego klubu), otrzymają odpowiedź odmowną. Za Zawieszkę.
Może to i nic-nie-znaczący gest. Może to i bez sensu. Ale tak postanowiłam. Żaden heteroseksualista lub heteroseksualistka nie będą obrażać na moich oczach nieheteroseksualistów.
Przeszliśmy się do Utopii pieszo, bo pogoda ładna i sprzyjająca. Minęliśmy policję i ogólnie noc spokojna była. Widziałam, że niektórzy się obawiają o nasze bezpieczeństwo z powodu mojej osoby… Dziękuję Wam za to. To naprawdę miłe i wiedzcie, że to doceniam.
Dotarliśmy do klubu. Ludzi już trochę było. Ja bez kurtki, więc ominęło mnie przekazywanie kurtki komuś. Zaczęła się impreza. Zaraz gość miał się zjawić na didżejce, więc podeszłam tam czem prędzej. R.o.n.y. sprawdza się w Utopii. Tego domyślić mogli się nawet ci, którzy w minioną sobotę po raz pierwszy mieli okazję spotkać się z jego twórczością w klubie. Skoro bowiem trzeci raz zaproszono go z rodzinnych Niemiec na Jasną 1, to znaczy, że poprzednie dwa występy musiały być bardzo zadowalające.
Nie inaczej było i tym razem. DJ ma już 41 lat (wygląda na 26!) i wie, jak radzić sobie z publicznością. Dlatego dał wyraźny znak, gdy zjawił się za deckami, że oto zaczyna się show. Fanfaryczna oprawa muzyczna, która towarzyszyła mu przez pierwsze minuty była zapowiedzią i sygnałem dla wszystkich bawiących się, że oto zaczyna się występ gwiazdy. Zaraz potem R.o.n.y. uderzył z „Now You’re Gone” Juana Kidda, Felixa Baumgartnera i Lisy Millett więc cała sala zawrzała. Ekstatyczne bity, jakie serwował Niemiec musiały sprawić, że momentami w każdym zakamarku klubu dokładnie wszyscy poruszali się w ich rytm. Nie można było nie zauważyć pewnej zmiany wobec poprzednich występów R.o.n.y.’ego w Utopii – tym razem zagrał mocniej, ostrzej, wręcz brutalniej. Klub, który słynie z wyszukanego house’u tym razem zmierzyć się musiał z porządną dawką naprawdę ostrego grania. I wszyscy z tego starcia wyszli zwycięsko. Dj mieszał swoje ostre uderzenia z bardziej komercyjnymi i znanymi utworami, by nie zniechęcić publiczności. Vocal house był w tym zestawie wyraźną dominantą, ale nie jedynym gatunkiem, jaki pojawił się w secie.
Podsumowując, można śmiało powiedzieć, że dj R.o.n.y. zatrząsł Utopią u jej fundamentów. Tłum bawiących się klubowiczów dzielił się energią, jaką dostarczał im mistrz ceremonii w serwowanych dźwiękach. Niemiec doskonale zgrał się z publicznością i nie przekraczał granicy, za którą uznany zostałby za zbyt ostrego jak na Utopię. To był naprawdę bardzo udany występ. I taka też była impreza. Naprawdę udana.
Czułam już jednak zmęczenie. Oj tak, czułam. Dlatego stosunkowo wcześnie wyszłam z klubu. To wyraźny znak, że potrzebuję odpoczynku. Dużo odpoczynku i wyjazdu do domu.
Powinnam pisać dalej, ale ponieważ już 18 tys. znaków przekroczyłam, to na razie wystarczy. Resztę może jutro skrobnę?
Dodaj komentarz