Są rzeczy, o których nie śniło się nawet filozofom. Tak, tak, moi drodzy nieliczni czytelnicy bloga, którego nikt nie odwiedza. Znów olałem sobie miniony piątek i nie poszedłem do redakcji. Nigdzie nie poszedłem, bo się źle czułem. Muszę się nareszcie wyleczyć. Więc leżałam cały dzień. No, albo chociaż pół.
Potem ogarniałam setki spraw. Artykuły, zaległości, jakieś duperele redakcyjne (bo laptopa służbowego przytachałam do domu). Zaczęłam też wypełniać wniosek na stypendium polsko-izraelskie. Chcę wyjechać tam na jakieś 4 miesiące. Na naukę, ma się rozumieć, ale nie tylko. Ogólnie, chcę. Sprawa jest fajna, ale wniosek skomplikowany. Już nie chodzi tylko o to, że muszę po angielsku nazwać wszystkie pełnione przeze mnie funkcje (co, naprawdę nie jest łatwe) a dodatkowo zdobyć dwie rekomendacje pracowników naukowych. Też po angielsku. Dopiero niedawno wpadłam na to skąd i od kogo je wziąć. Zgód jeszcze nie mam, ale spróbuję załatwić. No i ogólnie dużo będzie z tym zachodu, ale mam nadzieję, że się opłaci. Może się uda?
Wiem, zawsze mówiłam, że wyjazdy na długo poza granice mnie nie bawią… Ale może i ja się nieco zmieniłam? Poza tym pewno bym se mnóstwo fajnych kiecek przywiozła :)

No to jeśli chodzi o pracę naukową, to dodam jeszcze, że chcę iść do mojej promotor i pogadać z nią na temat tego, czy nie zechciałaby być moją promotor przy doktoracie. I ogólnie chciałbym z nią pogadać o pracy doktorskiej. Mam problem z umówieniem się z Kochanowskim, bo cały czas jesteśmy zajęci. A muszę już z tym poważnie ruszyć do dzieła, bo czas zaraz zacznie gonić.
Dostałem maila z wiadomością, że jakiś tam Zakład Praw Człowieka PAN czy coś takiego chce dostać moją pracę, na temat której mówiłam w 2007 roku na konferencji o Yogyakarcie na UW. Bo chcą coś-tam wydać i im potrzebne. Wielka radość w sercu. Gdyby się udało przed czerwcem opublikować… byłoby super.
No i cały czas czekam na nowy numer Unigender – tam ma być mój tekst przecież. Wszystko się do CV przyda. Nie mówiąc o tym, że będzie dowodem na to, co wielu podważa. W sensie, że moje kompetencje i moją wiedzę.

W piątek wieczorem jednak nie liczy się ani jedno, ani drugie. Zasadniczo, w moim życiu, to one rzeczywiście się jakoś szczególnie nie liczą. Ważniejsza jest dobra zabawa. Bez niej wszystko inne traci sens i znaczenie. Między innymi dlatego, że ona sama jest bezmyślna i bez znaczenia. Kiedyś muszę o tym większy tekst napisać chyba.
Wieczorem poszłam do Piotra na Ordynacką. To był piątek 13tego, ale nie działo się nic szczególnie pechowego. Pośmieliśmy się z nim czekając na resztę. Czyli na Amy, Sebastiana i Kasię. Przybyli i musieliśmy na szybko jakiś plan ułożyć wieczoru. Kierunek: Capitol. Tam grać miał ktoś z Hed Kandi. Trafiliśmy dość szybko, ale te tłumy, co były pod klubem nas przeraziły. Kasia się wepchnęła i ją Aleksy zaraz wciągnął. Gacek znalazł jakieś zaproszenie, więc zaczął machać nim nad ludźmi (jak i kilkadziesiąt innych osób). Tłum czarnych płaszczyków był przerażający momentami. Choć nie powiem, kilku tam z chęcią bym rozebrała z tych płaszczy. Ładni chłopcy, ładni.
Dostaliśmy się do środka. Amy i Sebastian nie. Poszliśmy tylko siku – nikt nam nie chciał nam uwierzyć chyba, jak w tłumie krzyczeliśmy, że ja chcę tylko siku. Tam kolejka straszna się zebrała w WC i dodatkowo panowie sikali tak, że w lustrze widać było jak panowie wystawiają swoje ptaszki.
Piotr niczego nie wystawiał, tylko weszliśmy do kibelka i tam się załatwiał. I ja potem. No i jak zawsze udawaliśmy, że przyjmowaliśmy tam białego pana. Ludzie są śmieszni. Tam jakieś straszne emocje były, ludzie się pchali, jakieś krzyki, trochę śmiechu…
No i zaraz wyszliśmy. Poszliśmy do U, bo bez sensu było tam. W klubie dużo wolnego miejsca, a ten nie wpuszcza.

Zaliczyłam McOkienko. Raz w miesiącu mogę sobie chyba pozwolić? Ale tylko jednego Kurczakburgera. I tyle.
Potem Utopia. Dużo ludzi, fajnie. Ostatnio martwiłam się o piątki, ale – jak widać – niesłusznie. Impreza się rozkręciła, dj Boogie dawał radę. Aż mu potem gratulowałam. Drugi dj uczył się od niego i naśladował potem momentami, ale gorzej mu szło. Choć i tak nieźle.
Była naprawdę udana noc, fajna muzyka, dobre dźwięki. Widać było, że ludzie się dobrze bawią, bo wychodzić nie chcieli. I tak ma być! Jakiś jeden ładny chłopiec pod WC mnie zaczepiał i krzyczał „Wasza Perfekcyjność” aż się odwróciłam. Pytał jak mi się noc podoba, więc mówię, że jest bardzo okej. A jak będzie jutro? Nie wiem, pewno jeszcze lepiej – powiedziałam.
Finał imprezy był taki, że jakiś pan mnie w VIPie zaczepiał, że koniecznie chce ze mną porozmawiać. Odmawiałam, ale mówił do mnie, gdy płaciłam kartą za rachunek. I mi groził tam różnymi rzeczami za jakieś wyimaginowane moje działania. Posłuchałam, przytaknęłam i poszłam. Nie chciałam mu przerywać, bo był pijany i pełen emocji, które mogły się skończyć tym, że mnie zaczepi. A tego bym nie chciała. Gardzę przemocą.
Wyszłam i już miałam się zbierać, ale poskakałam jeszcze. A Zawieszka mnie namówiła na shota. Nie chciałem, ale ostatecznie wyszło, że na rozchodnego możemy sobie jednego walnąć. A słowo ciałem się stało. I zaraz czas było do domu. Kupiłam bułeczki świeże i dotarłam po 7 jakoś do domku.

W sobotę pobiłam jakiś swój osobisty rekord jeśli idzie o spanie. Wstałam o 16, co jak na mnie jest wynikiem zatrważającym. Nawet mimo tego, że po 8 poszłam spać. Wstałam, przygotowałam znów serię dokumentów. Maile, pisma, uchwały, listy… Wszystko, co trzeba. Ogarnianie się zajęło mi trochę czasu, że ostatecznie wykąpałam się dopiero koło 20. I zaraz trzeba było znów na imprezę. Ciężkie życie, nie ma co.
Znów planu konkretnego nie było, co mnie osobiście denerwuje zawsze. Wpadłam więc na chwilkę do Piotra. Zaraz się Amy zjawiła. Miałam nadzieję, że Marcinek może się zdecyduje przyjść, ale coś tam mu nie poszło. Więc ruszyć trzeba było, bo noc nam między palcami uciekać zaczęła. Niewiele nas, ale reszta umierająca. 

Wymyśliliśmy, że jedziemy do Opery. Bo chciałam zobaczyć jak tam wygląda podczas normalnej imprezy wszystko. Oni obalali wódeczkę a ja się stresowałam, że czas ucieka.
Pod Operą – dzikie tłumy. Jakaś tragedia. Podchodzimy pod bramkę, a tam nie ma selekcjonera tego co zwykle, bo na jakimś tam urlopie czy coś. Wkurwiliśmy się, bo przecież stać w kolejce nie będę. No i poszliśmy dalej. A spacerów już mieliśmy dość, bo taxi mnie i Piotra wysadziło (na naszą prośbę) ciut dalej i szliśmy kawałek… Ale nieco w złą stronę. No i ogólnie byliśmy już na chodzie i rozchodzeni.
Poszliśmy do HotLa. Tam też jakiś mały tłumek pod klubem. Ale bez przesady. My bez kolejki, oczywiście. Się okazało, że mnie tam NAPRAWDĘ dawno nie było, bo na selekcji teraz stoi kto inny w ogóle. Eh.
Ale w środku bez zmian. Dobra muzyka, nawet ładni ludzie. Prawie sami hetero, sporo kobiet. Nie przeszkadzało mi, zbyt dobrze się bawiłam. Grali naprawdę ślicznie. Dopiero później, gdy się naprawdę tłum zrobił (zaraz otworzyli drugą salę) przestało mi skakanie tam sprawiać przyjemność i się zbierać zaczęliśmy.

Do Utopii dotarliśmy gładko i fajnie. Zapowiadało się dobrze, bo jak wpadliśmy, to grał Duddeck. Było przed 2 a Duddeck grał tylko do tej godziny. Potem wszedł Mike Anthon. Ja naprawdę będę zawsze podkreślać, że on jest dobrym djem. Technicznie nie można mu nic a nic zarzucić. Gra dobrze. Szkoda tylko, że klimat jest totalnie nie taki, jak lubię. On gra chill-outowo jak dla dla mnie. Za mało ognia, za dużo pitu-pitu. Po prostu nie na mój gust. Zresztą ogólnie ludzi zauważyli, że coś jest nie tak i się ciut zaczęło przerzedzać. Na szczęście sytuacja została opanowana i zaraz przed 4 wkroczył Nobis. Uratował sytuację i wiedział o tym.
W tym czasie w klubie się dużo działo. Najbardziej słodcy byli Bartek i Slave, którzy wyraźnie się polubili i dużo rozmawiali, chodzili, takie tam. Ale kolo 6 musiałem im zdradzić największy sekret. Obaj są pasywni. A szkoda, bo piękny seks by z tego był.
Nobis grał ładnie, więc można było do 7 poskakać. Jasne, byłam już pod koniec zmęczona, ale przecież się nie poddam tak łatwo, nie? Noc wcześniej przedawkowałam kofeinę, więc tym razem ostrożniej, ale generalnie bez tego nie dałabym pewno rady. Chociaż… może, kto wie. Marcinek był w klubie z bratem hetero. Wkurzył nas, bo kazał na siebie czekać, a to nie jest nigdy miłe. Było ogólnie śmiesznie dość, prawdę mówiąc. Bartuś prosto z Utopii na zajęcia jechał a ja… do domku. Chyba nawet rano jakieś bułeczki kupiłam po drodze do domu. Lubię to robić. Widzę, jak ludzie popierdalają do pracy, do kościoła, z pieskami… A ja radosna, spełniona, szczęśliwa, wracam do domu. Oni wkurwieni, nierozbudzeni, czasem nieszczęśliwi, że tak wcześnie rano na nogach są… Życie jest piękne czasem :)

W niedzielę okazało się, że 1) skończyłam prawie „Gargulca” i jest naprawdę dobrze napisany, 2) słodki Robert z grupy młodzieżowej KPH odnalazł mojego fotobloga i komentował to, co o nim napisałam, 3) skończyłam drugą serię „Gotowych na wszystko”. Czyli meganieproduktywny dzień. I bardzo dobrze. Tym bardziej, że kolejny taki spokojny weekend czeka mnie dopiero jakoś w czasie świąt Wielkiej Nocy.

Dotarłam na zajęcia w poniedziałek. Nudne są dość, ale spoko – wytrzymam semestr. Tym bardziej, że pozostałe zajęcia jakie mam (czyli we wtorek dwie godziny) są takie, że nikt w zasadzie nie zwraca uwagi na obecności podczas ich trwania… Więc chociaż ten poniedziałek żebym ogarniała. Minimum wysiłku, żeby móc robić pożyteczne rzeczy (jako działaczka samorządowa) i mieć zniżkę w komunikacji miejskiej i krajowej. Dam radę.
W redakcji czas szybko zleciał, bo było sporo do nadrobienia, zaplanowania i logistycznego ogarnięcia wszystkich patronackich wydarzeń nadchodzących. Dlatego właśnie lubię poniedziałki. Jestem tam 4 godziny i zdążę wszystko ogarnąć, ale nie zdążę jeszcze zacząć się nudzić. Idealnie. No i piję kawę. A każda ma około 12 kcal. Policzyłam to.
Wieczorem nie miałam korków – tym razem z mojej winy. Bo zajęcia w Centrum Myśli JP2. Dość ciekawe, choć wyjątkowo grupa się nie spisała, jeśli chodzi o lekturę obowiązkowych książek. Nic dziwnego, bo dał megagrubą książkę, a wiadomo, że wszyscy zabiegani, zaczytani, pozajmowani. Tym bardziej też, że jednak na te seminaria chodzi naprawdę chętna i zdolna młodzież. Dowiedzieliśmy się, że do zaliczenia seminariów najpewniej trzeba będzie jakiś esej napisać. 7-10 stron. Temat dowolny, ale związany z tematyką zajęć. W sumie do zrobienia, tylko musiałabym znaleźć czas – wyznaczyć sobie jakiś weekend na to. Same zajęcia zaś przebiegały dość standardowo. Ludzie się ze sobą zgadzali, przywoływali dużo przykładów z życia wziętych, a ja starałam się cały czas wyjść poza partykularność i raczej rozmawiać o ogółach a nie przykładach. No i nie zgadzałam się. Nie to, że z zasady, ale po prostu mam nieco inny światopogląd. Lubię to, że jestem w Centrum Myśli na zajęciach. Jestem taka persona non grata w tamtym miejscu, ale z drugiej strony – ciężko mnie usunąć jakoś. A! No i nie myślcie, że to koniec moich igraszek z Centrum Myśli Jana Pawła II :) Co to, to nie. W piątek wysłałam list do Prezydent m. st. Warszawy w imieniu Formacji Różowe Saneczki. Jestem ciekawa, co mi odpowiedzą.
Zmęczona wróciłam do domu. Mam chyba prawo czasem być zmęczona? Tym bardziej, że chodzę. Jak najwięcej chodzę, nie jeżdżę autobusami ani tramwajami, jeśli nie muszę.

We wtorek znów korki odwołane (chory młody, czy co?). Nie poszłam na zajęcia też. Rano ogarniałam się ze sprawami samorządowo-senackimi. Bo w środę posiedzenie, więc kiedyś trzeba. Dotarłam za to do redakcji i dowiedziałam się, że w środę będę zajmowała się czymś innym niż zwykle. Nasza dziewczyna od DTP, która zajmuje się też wrzucaniem treści do Internetu, na dwa tygodnie zniknęła w innej firmie (nie czaję tego układu finansowego w sumie, ale co mnie to) i dlatego do sieci rzeczy wrzucać będzie… Nie kto inny, jak ja. Spoko, nawet mogę to robić, choć w sumie nie miałam za wiele z tym styczności. No i, co najważniejsze, nie mam tego w zakresie obowiązków. Kasia ma na mnie haczyk, bo nie udało mi się zrealizować jednego jej zlecenia. I mi to wypomina. Więc pytam: czy mam to więc traktować jak karę? Nie, jak pomoc nieobecnej koleżance. No, spoko, spoko. Tak naprawdę, to mi to jakoś szczególnie nie przeszkadza, ale nie mogę pozwolić na takie przesuwanie granic. Bo wiem, że to się może źle skończyć.
Miałam iść na korki a potem do sklepu z Gackiem, ale skoro odwołane korki, to do domu wpadłam. Naznosiłam książek znów z redakcji :) Posiedziałam, zjadłam obiad i zaraz ruszałam do Reduty. Pieszo i pieszo wracałam. Podkreślam ;) Co prawda było kurewsko zimno i wietrznie, ale skoro biegać rano nie mogę, to chociaż w ten sposób swoją aktywność fizyczną zwiększę.

Gacek już był w Jack&Jones i przymierzał jakieś spodnie pogrubiające. Odradziłam mu i zaraz poszliśmy do Carrefoura. Większość rzeczy udało się znaleźć, ale coś tam marudził i zaczepiał panią sprzedawarę. Jak zawsze, nie mogło pójść bezproblemowo. Bo się okazało, że Gacek nie ma karty i ja musiałam za niego zapłacić. Chciałam tylko podkreślić, że wydałam na niego i za niego 73,27 zł a oddał mi potem przelewem 72 zł, co oznacza, że okradł mnie na 1,27 zł. Jest zasranym pedałem złodziejem! :) I chcę, żeby to wszyscy wiedzieli!

Środa zaczęła się od krótkiej wizyty w redakcji. Jak to jest, że zawsze kiedy mam mało czasu, spieszę się, zależy mi… To komputer ma jakieś problemy. Ostatnio, podczas tych międzynarodowych spotkań dziennikarzy z całego świata, co organizowałam. No i teraz przed posiedzeniem Senatu UW. Chyba z 8 razy restartowałam i mi niebieski ekran wyskakiwał. No skandal jakiś! Ale udało się i mogłam z nim iść na posiedzenie.
Nie to, żebym robiła jakieś rzeczy niewłaściwe. Wręcz przeciwnie, słuchałam co się dzieje (bo jednak mówić za wiele tam nie trzeba), ale przy okazji pracowałam nad różnymi samorządowymi rzeczami. I słusznie. A swoją drogą, posiedzenie Senatu UW ciekawe, bo był na nim przedstawiany Raport Studencki za ten rok akademicki. Czyli taki spis rzeczy, które najbardziej studentom przeszkadzają na uczelni. Wiele spraw. Moim zdaniem, raport niezły, choć ja osobiście zwróciłabym uwagę na inne rzeczy. Fakt, że nie wysłałam swoich uwag w czasie „konsultacji społecznych” i dlatego się nie czepiam. Może za rok znajdę na to czas.
Długo wszystko trwało, a dodatkowo w przerwie posiedzenia odbywało się podpisanie umowy między UW a spółką PL.2012. Chodzi o współpracę mojego ukochanego Instytutu Socjologii w czasie mistrzostw w piłce nożnej z organizatorami. Chodzi o jakieś badanie, co poza infrastrukturą zmieni się w Polakach i Polkach podczas tychże mistrzostw. Czy coś takiego. Przyznaję, że nie miałam okazji posłuchać dokładnie, bo w tym czasie rozmawiałam też prorektorą (tą samą, z którą do sądu idę 3 kwietnia…) o tym, że musimy pewnej formalności dopełnić związanej z funkcjonowaniem organów uniwersyteckich.

Po Senacie – redakcja. Ale krótko. Potem odwołane korki, bo się nagle rozchorowała uczennica i mama napisała, że wiezie ją do lekarza pilnie. No, niech zdrowieje. Wpadłam do domu, zostawiłam torbę i poleciałam na drugie korki. A potem do kina. Zabrałam Jurków i Damiana.be na „Gran Torino”. Muszę przyznać, że to, co mi się spodobało, to że sam Clint Eastwood ma już dystans chyba do macho-bohatera, jakiego zawsze grał. Ta rola ma kończyć jego karierę ponoć. I dobrze, bo wyszło całkiem nieźle. Choć „Gran Torino” opowiada o uczuciach, wartościach i patriotyzmie (jak wszystkie hollywoodzkie produkcje…), to jednak jest komedią jak dla mnie. Sala buchała śmiechem kilka razy. Mi się też nawet podobało. Chłopcy też zadowoleni. A potem w metrze jakaś para dyskutowała cichaczem na temat tego, czy Jureczek jest homoseksualistą. No, jest.

Czwartek calusieńki w redakcji spędziłam na opanowaniu CMSa i wrzucaniu tekstów do sieci. To niełatwe. W sensie, że mamy stary bardzo cms (nowy będzie na przełomie marca i kwietnia) i trzeba się NAPRAWDĘ namęczyć nad nim, żeby robił tak, jak chcę. Więc prawda jest taka, że od 10:30 do 16:00 prawie nie ruszyłam się z miejsca i działając jak automat wstawiałam jedno za drugim. Zmniejszenie fotki, kopiowanie, wklejanie, opis, tagi, enter. Kolejne. Strona. Dodaj. Nowy element. Wysokość. Kod PHP. I tak w kółko. Zapierdalałam już potem naprawdę ładnie.
Minus jest taki, że w tym czasie niczego innego nie ogarnęłam. W sensie, że z takich swoich „zwykłych” obowiązków. To niedobrze akurat. Ale jest jeszcze piątek, gdy zazwyczaj jest nudno dość ;)
Potem korki, bo jakżeby inaczej. Miłe, bo rozmawialiśmy o pierwszym dniu wiosny. A jak wróciłam do domu, to Piotr właśnie wychodził. Musicie pamiętać, że Piotr naprawdę rzadko wychodzi. Tylko we wtorki na spotkania swojej grupy oazowej czy czegoś takiego. W niedzielę do kościoła. W tygodniu na zajęcia. Raz na tydzień do sklepu. I w zasadzie tyle. Więc wyjście w czwartek o tak późnej porze… i powrót o jeszcze późniejszej, to naprawdę zaskoczenie. Ale nie robiłam mu mojej ulubionej akcji :) Mamy taki żart, że jak wraca późno, w domu cisza i nagle słychać mój megawrzask „Chuchnij!”. 
W czwartek też okazało się, że Play uznało moją reklamację. Nie zwrócą mi co prawda złotówki (tak, o złotówkę też składam reklamację!), ale dadzą mi 5 darmowych minut jednorazowo. I dobrze.

Czwartek to oficjalnie dzień urodzin JejPerfekcyjnosc.blox.pl. Wbrew temu, co twierdzą niektórzy, to nie jest moment narodzin mnie jako Jej Perfekcyjności. To było wcześniej. A blox.pl powstał, bo miałam taki kaprys. Chciałam sprawdzić siebie i pobawić się. I udało się.
Michał dał mi kwiatka z tej okazji, chciałam podkreślić. Jako jedyny. Ładna, żółta róża. Tak, wiem co oznacza żółty kolor na kwiatach.
A już w maju… urodziny dużyformat.blog.pl. Też dobra okazja do zabawy, prawda?

Piątek zaczął się, jak zawsze. Ćwiczenia, śniadanie, kąpiel, poczta, do redakcji. Ogarniałam przede wszystkim to, co zazwyczaj robię w środę i w czwartek. Karolina mnie namawiała, żebym sobie odpuściła, ale naprawdę musiałam. Wysłałam też list do Prezydenty Warszawy. O tym jutro na jejperfekcyjnosc.blox.pl ;) To się nazywa reklama kontekstowa ;)
Roboty było sporo. I chciałam napisać bloga, bo przecież robię to w czwartki zazwyczaj… Ale najzwyczajniej nie było czasu. Zaczęłam nawet, ale… musiałam iść już, bo 16 dochodziła. Zaliczyłam Carrefour po drodze, żeby kupić tort. Był średni, przyznaję. Ale owoce dobre. Nieważne – ważne, że symbolicznie tort się pojawił. Szkoda, że zapomniałam kupić plastikowe talerzyki. Myślałam, że są jeszcze w domu ale już nie było. Kombinowałam potem jak to podać wszystkim gościom, ale Michał nie zgodził się na moją propozycję i stwierdził, że na normalnych talerzach damy a on potem umyje.

W ostatniej chwili z imprezy wycofał się Jureczek (bo ma ciotodramę), Piotr (bo ma 40 stopni gorączki) i Grzegorz Bóbr (bo… zaspał). Nie przybył też, o czym poinformował przed czasem, zwycięzca konkursu z JejPerfekcyjnosc.blox.pl. Wyjaśnił, że nie wierzył, że wygra i postanowił zaplanować co innego. No cóż, trudno. Taka okazja może się nie powtórzyć ;) Wiadomo, że ja niechętnie zapraszam ludzi do siebie obcych.
Ostatecznie na Urodzinowy B4 JejPerfekcyjnosc.blox.pl przybył Tadeusz, Daniel z Kubą Po Prostu, Tomeczek, Pawełek, Kuba69, Grześ, Damian.be, Amy, Kamil i Maciej. No i Mihał był, co jasne w sumie. Piotr nasz wyjechał gdzieś. Nie powiedział gdzie, ale zapowiedział, że w niedzielę wraca. No cóż, ma prawo.
Spóźnili się prawie wszyscy. I prawie wszyscy przywieźli za dużo alkoholu. Co nie oznacza, że nie dali rady. Wręcz przeciwnie. Dość szybko sobie poradzili z tym. Tadeusz zabawiał wszystkich historią o tym jak zapłacił mandat 100 zł za przechodzenie na czerwonym świetle przed przyjściem tutaj i nie obciągnął policjantowi. Amy podrywała hetero-Maćka od Kamila (Maciej ma ogolić klatę na dzisiaj!) a Kamil był mocno nietrzeźwy. Pawełek i Tomeczek cały czas odgrywają sceny, Kuba69 wciąż gada o Grześku. Czyli standard. Ale miło :) Rodzinnie prawie.
Namówiłam ich (w co sama nie wierzyłam, że mi się uda) podróż nocnym :) Od razu Tadeusz stwierdził, że nie ma biletu. Kupiłam mu, ma się rozumieć (choć uparł się, żeby mi 3 zł zwrócić). I dobrze, bo kanary były i kontrola się zdarzyła. Robiliśmy megazamieszanie. Ochrona przeżywała po cichu, że „weszli ci no, geje”. Tomeczek nie chciał wydać 2,80 zł na bilet, bo wolał 14 zł na anulowanie kary a Amy podrywała jakiegoś młodego hetero, co wsiadł na Bitwy Warszawskiej 1920. Śmiesznie było. Potem podróż do Utopii pieszo. Tomeczek z Pawełkiem się odłączyli i potem pożałowali, bo dresy jakieś ich zaczepiały. Ale Straż Miejska interweniowała. No, ogólnie zamieszanie jakieś ponoć było, ale nie wiem – ja już wtedy w klubie szalałam.
Na początku dużo ludzi, ale jakoś tak nudno było. Więc wypiłam drinka czy dwa. Na ratunek.
Impreza dość udana. Może bez wow i gorsza niż tydzień temu w piątek, ale daliśmy radę. Wyszłam też wcześniej. Po pierwsze – bo wiedziałam, że czeka mnie dzisiaj trochę pracy i kolejne imprezowanie, a po drugie – nie chciałam kupować świeżych bułeczek, bo przecież mam w domu pyszny chlebek!
Dobrze, że w klubie Jureczka spotkałam. I Slave’a. No i Roberta niewidzianego od miesięcy, który przeżywał kruchość relacji międzyludzkich. W kontekście pedalstwa, ma się rozumieć – ale zapomniał, że to opis dość uniwersalny. Bo Patryczek przyszedł z Natkiem i się nawet już nie przywitał. Jakie to zmienne są emocje, muszę przyznać. Wyglądał, mimo to, całkiem nieźle.
No, nareszcie udało mi się skończyć tę blotkę zasraną :)

Wypowiedz się! Skomentuj!